Nie znaleźliśmy kanionu. Przyznaję, że nawet nie szukaliśmy. Pogoda w międzyczasie popsuła się bowiem do tego stopnia, że zmarznięci i przemoknięci woleliśmy wrócić do Pękniny. Niebo zasnuło się grubymi, ciemnymi chmurami. Lunął rzęsisty, marznący deszcz, a wiatr zdaje się przypomniał sobie o swoim powołaniu, wciskając nam tę zimną wilgoć w każdą możliwą szparę w ubraniach. Nawet niewiarygodnie odporna na zimno Lydia zgarbiła się i przycisnęła ręce do tułowia, chcąc zatrzymać przy ciele odrobinę ciepła. Nasze elfie skorupy momentalnie się wychłodziły i miejscami pokryły warstewką lodu, przyprawiając nas o gęsią skórkę. Wprawdzie znaleźliśmy – chyba, bo pewności żadne z nas nie miało – głaz, o którym mówił strażnik, ale na poszukiwania kanionu nie mieliśmy już ochoty. Oboje marzyliśmy o suchej odzieży, cieple kominka i kubku gorącego miodu Czarnych-Róż.
Wedle mojej rachuby czasu, trwał jeszcze dzień, gdy dotarliśmy do miasta, ale gruba warstwa chmur sprawiła, że było już zupełnie ciemno. Szybko pomogliśmy sobie wzajemnie w pozbyciu się wychłodzonych zbroi o mokrej wyściółce, które z hukiem wylądowały na podłodze, tworząc wokół niewielkie kałuże. Po czym zabrałem się za rozdmuchiwanie ognia na palenisku. W międzyczasie Lydia zrzuciła z siebie przemoczone ciuchy, przebierając się w ciepłą, pikowaną bluzę. Gdy tylko ogień zatrzeszczał między drewienkami, ja również przebrałem się w świeże i suche ubranie. Przy ogniu, na grubej warstwie płótna umieściliśmy nasze przemoczone skorupy. Zajrzałem do spiżarni. Oboje mieliśmy ochotę na kubek gorącego miodu, ale w kredensie stało tylko kilka butelek wina.
- Gospoda? – spytałem.
- Gospoda – odparła Lydia, rzucając mi impregnowany płaszcz z kapturem i sięgając po swój.
Do Gospody pod Pszczelim Żądłem był zaledwie kawałek drogi. Przebiegliśmy go pospiesznie i już po chwili znaleźliśmy się w jej przytulnym wnętrzu. Talen-Jei, współwłaściciel przybytku, zmarszczył nozdrza na nasz widok, co u Argonian było odpowiednikiem uśmiechu. Zamówiliśmy sobie po kubku trójniaka Czarnych-Róż na gorąco. Nic nie rozgrzewało lepiej niż gorący miód.
- Dawno was nie było – odezwał się Talen-Jei, podając nam parujące kubki. – Martwiliśmy się już o was.
- Podróżowaliśmy po dalekich krajach – uśmiechnęła się Lydia, biorąc jubek w obie ręce, aby trochę je rozgrzać. – Widzieliśmy nawet twoją ojczyznę, choć jedynie z daleka, z pokładu statku.
- Ach, Czarne Mokradła – westchnął Argonianin. – Też chętnie dowiedziałbym się, co słychać w rodzinnych stronach. Ale nie mogę zostawić gospody na tak długo. Zwłaszcza, że i tutaj sporo się dzieje.
- Cóż takiego? – spytałem, łyknąwszy miodu.
Zamiast odpowiedzi, podał mi kopię listu, których kilka egzemplarzy leżało u niego na ladzie. Rozłożyłem go z ciekawością i oboje pochyliliśmy się nad drobnym, starannym pismem.
Był to list gończy, co poznałem od razu, po samym nagłówku.
Nagroda
Wieść niesie, że grupy renegatów zapuszczają się coraz bardziej na wschód, wzdłuż gór Jerall. Przybycie legata Fasendila nieco je powstrzymało, ale ich przywódczyni Kruczy Ząb, wciąż wymyka się obławom.
Choć Kruczy Ząb została oddzielona od swoich wojsk, mówi się, że uciekła ze sporymi łupami. Aby skończyć z zagrożeniem ze strony renegatów, ogłoszono, że każdy, kto zabije Kruczy Ząb, może zatrzymać skradzione przez nią łupy.
W góry, za Wieżą Mrocznego Światła, natychmiast ruszyli najemnicy, a wśród nich niesławny Bjormund Kroczący z Wiatrem. Choć może kusić ich skarb, pojawiają się obawy, że Kruczy Ząb zbiera najemnicze wojska i będzie próbowała z ich pomocą kontratakować. Prosimy wszystkich dzielnych wojowników o pomoc w rozprawieniu się z tym potencjalnym zagrożeniem.
Hemming Czarna-Róża
- Rozumiesz coś z tego? – Lydia zamrugała oczami. – Renegaci? W Rift?
Istotnie, było to dziwne. Renegaci, jak ich nazywano, byli w rzeczywistości rdzennymi mieszkańcami Pogranicza, w górach, okalających Markart, daleko, daleko na zachodzie. Było to liczne, niebezpieczne i wrogie plemię, ale przywiązane do własnego terytorium i niespotykane nigdzie więcej poza górami Pogranicza.
Nie ukrywam, że nie pałaliśmy miłością do klanu Czarnych-Róż. Gdyby list był podpisany przez Maven, pewnie zignorowałbym go zupełnie. Jej problem, nie mój! Niech sobie wynajmie oddział najemników, za swoje, nie do końca uczciwie zarobione pieniądze. Ale Hemming jako zarządca, nie był taki zły. Starał się, żeby miasto funkcjonowało w miarę normalnie. Wprawdzie na pewno korzystał na szemranych interesach Maven, jak cały klan, ale dało się z nim normalnie pogadać. Może warto go zapytać, o co tu tak naprawdę chodzi? I skąd pochodzą informacje o tej całej Kruczy Ząb.
Złożyłem list we czworo i bezwiednie zacząłem uderzać się nim po brodzie.
- Oj, wiem co to znaczy – roześmiała się Lydia.
- Niby co?
Chwyciła list i zaczęła przedrzeźniać moje ruchy.
- Zawsze tak robisz, gdy się nad czymś gorąco zastanawiasz.
Wzruszyłem ramionami.
- Rozmyślam. Tak po prostu…
Chwyciła swój kubek i lekko tryknęła nim w mój, stojący na stole.
- Też mam ochotę to sprawdzić – oznajmiła. – To jak, Obrońcy Świtu na później?
Roześmiałem się. Wiedziałem, że przed nią nic się nie ukryje, ale teraz zupełnie jakby czytała mi w myślach.
- Zaciekawili mnie ci Renegaci – odparłem. – Ciekawi mnie, czy to rzeczywiście jakaś grupa zawędrowała do Rift, czy po prostu ktoś udaje Renegatów… W zasadzie nie wiem, po co.
- Dziwne – Lydia pokiwała głową. – Tutaj ludzie niewiele o nich wiedzą. Jeśli chcieli kogoś przestraszyć, to raczej samą sławą Renegatów im się nie udało. Zatem, pewnie to ktoś, kto naprawdę stanowi zagrożenie.
- Pytanie, dla kogo – mruknąłem. – Pewnie udało mu się dopiec komuś wysoko postawionemu. Albo samym Czarnym-Różom, albo jakiemuś cesarskiemu wielmoży, który zaczął kwestionować zdolności Maven do zarządzania dzielnicą. Po pokonaniu Gromowładnych, każdy jarl musi się do pewnego stopnia liczyć ze zdaniem Cesarstwa.
Lydia była innego zdania.
- Maven ma takie układy, że z każdego szamba wypłynie – odparła, potrząsając głową. – Dziwi mnie tylko, że nie przewidziano żadnej zwyczajowej nagrody.
Fakt, to też było dziwne. Nagroda za zlikwidowanie banity zwykle nie była wysoka. Najczęściej stanowiła równowartość stu septimów. Ale za to w zamian można było zatrzymać cały zdobyty łup i to bez żadnego podatku. Wyjątek stanowiły sytuacje, kiedy banda skradła coś szczególnie dla kogoś cennego, ale wtedy nagrodę, zwykle znacznie wyższą, ufundowaną przez poszkodowanego właściciela, dostawało się za zwrócenie tego przedmiotu, podczas gdy resztę łupu dalej można było zatrzymać. Czyżby tak wiele zmieniło się w tej dzielnicy od naszego wyjazdu na Solstheim?
- Jutro rano pogadam z Hemmingiem – oznajmiłem. – Może się czegoś dowiem.
Usłyszałem, że za moimi plecami otworzyły się drzwi. Lydia uśmiechnęła się i pomachała do kogoś wchodzącego. Odwróciłem się.
Asbjorn, pomocnik kowala Balimunda i jego adoptowany syn, uśmiechnął się nieśmiało i odpowiedział na pozdrowienie. Po czym półgłosem złożył zamówienie u Keeravy.
- I zapakuj, proszę – dodał, kładąc na stole pieniądze.
Po czym podszedł do nas, by się z nami przywitać.
Asbjorn był młodym Nordem, jednak już mocno doświadczonym przez życie. Niegdyś biedny, zagłodzony sierota, przygarnięty prosto z ulicy przez naszego przyjaciela Balimunda – człowieka o złotym sercu – teraz prezentował się okazale, choć blizny przeszłości wciąż były widoczne w jego oczach, w których zawsze czaił się pewien smutek. Musiał wiele przecierpieć jako dziecko. Dziś był już mężczyzną, wprawdzie wciąż szczupłym i niezbyt wysokim jak na Norda, ale o sporej tężyźnie, którą zyskał zapewne machając młotem w kuźni. Bardzo oszczędny w słowach, nieco wycofany i raczej nieufny, jak każdy kto doznał w młodości krzywd, otwierał się jedynie przed wąskim gronem przyjaciół Balimunda. Lubiłem go za jego słowność, pracowitość i szczere przywiązanie do przybranego ojca. W kuźni starał się jak mógł, ale mimo pochwał Balimunda, wciąż w siebie nie wierzył. Inna sprawa, że patrząc na to, co Balimund wyczyniał młotem, niejeden kowal zwątpił w swoje umiejętności.
Zapytałem go przy okazji o wspomnianą w liście Wieżę Mrocznego Światła. Lydia rozłożyła mapę.
- Słabo znam tamte okolice – potarł czoło z zakłopotaniem. – To gdzieś tutaj – wskazał miejsce niedaleko Szczytu Postradanej Mowy, gdzie kiedyś mieliśmy okazję zapolować na smoka, a przy okazji znaleźliśmy Latarnię Meridii. – Ale jeśli chcecie dokładniejszych informacji, to spytajcie Aerina i Mjoll. Oni dobrze znają to miejsce i nawet kiedyś przeżyli tam pewną przygodę. Dość nieprzyjemną, o ile sobie dobrze przypominam.
Pogawędka na ulicach Pękniny. Aerin (w brązowym płaszczu) i Mjoll (w środku, w zbroi i z toporem na plecach) rozmawiają z Drifą, współwłaścicielką Lombardu "Krewetka" |
Mimo naszego zaproszenia, nie dosiadł się do nas, tłumacząc, że musi zanieść wieczerzę ojcu.
- Po całym dniu pracy, obaj jesteśmy zmęczeni i głodni jak wilki – uśmiechnął się nieśmiało.
I gdy tylko Keerava położyła przed nim parujące zawiniątko, pożegnał się z nami i wyszedł. Przyznaję, że trochę mnie wzruszył. Serce, które kiedyś okazał mu Balimund, trafiło na podatny grunt. Młodzieniec szczerze mu teraz odpłacał.
Rada jednak wydawała nam się dobra, więc nazajutrz wprowadziliśmy ją w czyn. Ja poszedłem do Mglistej Twierdzy, wypytać o Renegatów, a Lydia z mapą udała się do Aerina. Ja załatwiłem sprawę dość szybko. Hemming był bowiem zajęty i nie mógł mi poświęcić zbyt wiele czasu. Potwierdził jednak, że Kruczy Ząb to naprawdę Renegatka, i to bynajmniej nie samotna, bo widziało to wielu świadków.
- Wiesz, niektórzy przeżyli – spojrzał na mnie znacząco. – Zwłaszcza ci, co widzieli ją tylko z daleka.
- A ten Bjormund Kroczący z Wiatrem, to kto?
- Nie słyszałeś o nim? – uniósł brwi. – To dość znany najemnik, choć sam do końca nie wiem, czy nie trafniej nazwać go zbójem. Walczy dla tego, kto da więcej i na pewno nie ma czystego sumienia. No, ale skoro się zgłosił… Udał się z kilkoma ludźmi do obozu renegatów i przepadł. Ale na pewno nie zginął, bo widziano go później na szlaku. Możliwe, że Kruczy Ząb zapłaciła mu więcej i odstąpił od kontraktu, kto go tam wie. Ja mu nigdy nie ufałem.
I potem gestem dał mi do zrozumienia, że musi wracać do swoich papierów, których na biurku, mimo wczesnej pory, piętrzył się już niemały stos. Nie chciałem mu przeszkadzać.
- A dlaczego nie ma za to żadnej zwyczajowej nagrody? – spytałem już z ręką na klamce. – Nie żeby mi specjalnie zależało, ale to niezwykłe. Zwłaszcza, że na Renegatach nikt się jeszcze nie obłowił. Nie gromadzą żadnych wartościowych przedmiotów.
Rozłożył ręce.
- O to już musisz spytać Maven – odparł. – Tak zarządziła i tak napisałem w liście.
Pytanie Maven Czarną-Różę o cokolwiek mijało się z celem, więc pożegnałem się i wróciłem do siebie. Lydii spotkanie zabrało trochę więcej czasu, ale gdy wróciła, miała też więcej informacji. Przede wszystkim, dokładnie zaznaczoną lokalizację na mapie. Aerin, były legionista, często dla dowództwa zajmujący się kartografią, był pod tym względem pedantem i jeśli on zaznaczył coś na mapie, można było być pewnym, że to coś na pewno tam jest i to dokładnie w tym miejscu. Nawet kształt znaczka wieży był zapewne zbliżony do oryginału. Na moje pytanie o ich przygodę w tej wieży, Lydia streściła, czego się dowiedziała.
Otóż, wieżę tę jeszcze niedawno zamieszkiwały wiedźmy. Pewnej kobiecie tak zmąciły umysł, że zapragnęła stać się jedną z nich. Aby to się stało, potrzebne było odprawienie jakiegoś rytuału, w którym składało się w ofierze człowieka. Pewnie by się to udało, gdyby nie jej córka, która za wszelką cenę chciała temu zapobiec. Ona to uznała, że lepiej będzie, jeśli jej matka umrze, niżby miała stać się wiedźmą. Ponoć powtarzała zrozpaczona, że to już nie jest jej matka, bo staruchy tak zmąciły jej umysł, że już jej nie przypominała. Uznała, że może uwolnić ją tylko w jeden sposób, i to szybko, zanim dokona się ostateczna przemiana. Poprosiła naszych przyjaciół o pomoc. Ruszyli w trójkę, likwidując po drodze kilka wiedźm. Na samym szczycie wieży poprosiła Aerina, by udał ofiarę, którą rzekomo miała przyprowadzić. Ten zgodził się i gdy wyszli na dziedziniec, odważnie pozwolił przywiązać się do wyznaczonego dla ofiary fotela. Gdy kobieta zbliżyła się do niego z jakimś dziwnym eliksirem, zginęła od ciosu sztyletem w potylicę. Szybka śmierć – tylko tyle nieszczęśnica mogła podarować swojej matce.
- Nie rozumiem – zmarszczyłem brwi. – Doszli na szczyt, a potem wyszli na dziedziniec?
- O to samo spytałam – roześmiała się Lydia. – Ta wieża położona jest przy skalnej ścianie. Ma wyjście na górze, prowadzące na niewielki płaskowyż. Tam to się stało.
Pokiwałem głową.
- Swoją drogą, podziwiam Aerina – mruknąłem. – Skąd wiedział, że córka nie mydli mu oczu? Mógł dać się związać i zginąć.
- Nie zapominaj, że była tam Mjoll – odparła Lydia. – Jeśli ktoś by tam zginął, to raczej nie Aerin. Nie pozwoliłaby na to. Przycupnęła za murem z bronią w ręku i cały czas miała oko na wszystko.
Przyznałem jej rację. Lwica Mjoll naprawdę zasługiwała na swój przydomek.
- A z tego dziedzińca można przejść w góry – dodała Lydia. – Jest tam mur i zamykana brama. Pewnie tam znajdziemy tych Renegatów. Jeśli to naprawdę oni…
Tak czy owak, uznaliśmy że zajmiemy się tą sprawą jutro, skoro świt. Bardziej z ciekawości, niż z chęci zbawiania ludzkości. Zaczęliśmy więc czynić drobiazgowe przygotowania do wyprawy. Lydia postarała się o suchy prowiant, po czym udała się do apteki, aby uzupełnić nasz zapas leczniczych mikstur. Ja przejrzałem zbroje, po czym z kirysem Lydii poszedłem do kuźni Balimunda i wymieniłem dwa wyszczerbione nity i jeden naderwany rzemień. Potem zabrałem się za przegląd broni. Doładowałem zaklęte ostrza i łuki. Sprawdziłem zapas strzał. I znów musiałem iść do kuźni, gdzie Balimund sprzedał mi dwa pęki nowych i to nie za złoto, a za kilka porcji soli ognia. Jeden z cienkimi, ebonowymi grotami, o dużej sile przebicia, doskonale nadający się do walki ze smokami. Drugi z szerokimi, szklanymi grotami, na bliższą odległość, zadającymi spore obrażenia. Gdy wróciłem, Lydia już była na miejscu.
- Mamy nowe zlecenie, od Ingun Czarnej-Róży – oznajmiła wesoło.
Uniosłem brwi w geście zdziwienia.
- Na co?
Okazało się, że Ingun prosiła jedynie o dostarczenie jej kilku trudno dostępnych w Pękninie składników alchemicznych, do swoich eksperymentów. Ot, kilka ziół. O ile dobrze pamiętam, chodziło jej o korzeń nirnu – dość rzadką, bagienną roślinę. Poza tym o kwiaty dzwonecznika, który porastał mokradła w okolicach Morthalu i trochę psianki, dość pospolitej rośliny w całym Skyrim, którą jednak z niewiadomych przyczyn trudno było znaleźć w okolicach Pękniny.
- Możemy pomóc, to pomożemy – wzruszyłem ramionami. – Oczywiście, jeśli może trochę poczekać, bo na razie nie wybieramy się na północ. Chyba, że znajdziemy gdzieś po drodze.
Ze wszystkich osób z klanu Czarnych-Róż, Ingun, córka Maven, była jedyną, którą darzyłem prawdziwą sympatią. Lydia oczywiście stała twardo na stanowisku, że to z powodu jej urody, czego nie omieszkała mi od czasu do czasu wytknąć. Ale nie była to prawda. Fakt, Ingun była atrakcyjną dziewczyną. Wysoka, smukła brunetka o ciemnych oczach i gładkim, regularnym, szlachetnym licu. Podobała mi się, co zawsze byłem gotów przyznać, ale lubiłem ją z innego powodu. Przede wszystkim, nie miała w sobie ani odrobinybuty właściwej jej rodzinie. Przeciwnie, była spokojna, cicha, nieco wycofana, czasami odnosiłem wrażenie, że wręcz nieśmiała. I nie miała nic wspólnego z szemranymi interesami reszty rodziny. Nawet nie mieszkała razem z nimi w Mglistej Twierdzy, tylko w starej posiadłości Czarnych-Róż. Poza tym, całe dnie spędzała pracowicie w aptece mistrza Elgrima, studiując alchemię i eksperymentując z różnymi miksturami. Elgrim chwalił ją, twierdząc, że jest bardzo oddana swojej pracy i niezwykle zdolna. A poza tym, zwłaszcza kiedy się uśmiechała, wciąż jeszcze można było w niej dostrzec pewną rozbrajającą dozę uroku małej dziewczynki. Trudno było jej nie lubić i Lydia także darzyła ją sympatią. Tylko przede mną udawała zazdrośnicę, bo dawało jej to pretekst do przycinków pod moim adresem, które ona sama uważała za bardzo dowcipne.
Swoim zwyczajem, wyruszyliśmy przed świtem, aby późnym rankiem być już na miejscu. Dzięki temu mieliśmy na działanie cały dzień. Kierowaliśmy się na zachód, szlakiem prowadzącym do Ivarstead, dopiero za mostem zboczyliśmy w lewo, w kierunku gór. Szedłem pierwszy, więc gdy w pewnym momencie zatrzymałem się gwałtownie, Lydia z rozpędu władowała mi się na plecy.
- Co się stało?
Pokręciłem głową i wskazałem ramieniem w lewo. Leżało tam truchło wielkiego niedźwiedzia, a obok niego jakaś humanoidalna, nieruchoma postać, którą z daleka trudno było rozpoznać.
- Może jeszcze żyje? – szepnęła Lydia.
Rzuciliśmy się w tamtym kierunku, ale w miarę jak zbliżaliśmy się do celu, ogarniało mnie coraz większe zdumienie. Przede wszystkim, owych postaci było więcej. Tuż obok ujrzałem jeszcze dwie, z czego jedna miała na sobie prymitywną, żelazną zbroję. Moje oczy o mało nie wyszły z orbit.
- Co to za stwory? – Lydia była równie zdumiona jak ja. – Nigdy czegoś takiego nie widziałam.
Westchnąłem przeciągle, omiatając wzrokiem pobojowisko. Nietrudno było zgadnąć, co tu się stało. Ślady na ciałach i spryskana krwią, zryta trawa, to wystarczająco wyraźne zapisy. Ślady wskazywały na to, że niedźwiedzie były dwa. Nierówna walka dwa przeciw trzem zakończyła się zwycięstwem drugiego zwierzęcia. Pierwszy niedźwiedź wprawdzie zginął od ran, ale zdołał przed śmiercią poważnie poranić swoich prześladowców. Drugi pewnie dokończył dzieła i odszedł w kierunku gór.
- Widziałeś kiedyś coś takiego? – Lydia z oczami jak spodki przyjrzała się najbliższym zwłokom.
Stwór sylwetką trochę przypominał człowieka. Niewysoki, o nagiej, jasnej skórze, przykrótkich nogach i nieco za długich rękach. Był chudej postury, jakkolwiek miał wypukły brzuch i cienkie kończyny. Trochę jak stary człowiek. Ale jego głowa niewiele miała wspólnego z ludzką. Z wysuniętych nieco do przodu szczęk sterczały kolczate zęby. A uszy były naprawdę wielkie i spiczaste, jak u nietoperza, tyle że sterczały na boki. Stwór miał na sobie prymitywną, skórzaną odzież, coś w rodzaju poszarpanej tuniki.
Wziąłem głęboki oddech.
- W Skyrim nigdy – zapewniłem.
Lydia dosłyszała w tonie mojego głosu niecodzienną nutę i zwróciła na mnie zaciekawiony wzrok. Odwzajemniłem jej spojrzenie.
- Ale w Cyrodiil wielokrotnie. – westchnąłem przeciągle. – To są gobliny.
Zwłoki goblinów |
Staliśmy nad ich zwłokami, nie wiedząc co począć. Goblin był, jakby nie patrzeć, istotą rozumną, choć jawnie wrogą ludziom. Podobno istnieli ludzie, których one tolerowały, a nawet tacy, którzy potrafili się z nimi porozumieć. Niemniej były to jednostkowe przypadki, a goblinów należało się wystrzegać jak ognia. Były agresywne, niezwykle szybkie i diabelnie żywotne. I rzadko atakowały w pojedynkę, żyjąc w prymitywnych wspólnotach.
- Nie spotkaliśmy żadnego w Cyrodiil.
Było to ze strony Lydii coś pośredniego między stwierdzeniem, a pytaniem, zadanym w zasadzie tylko po to, by się upewnić.
- Nie spotkaliśmy – przyznałem. – Żyją w pod ziemią, w jaskiniach i porzuconych kopalniach, albo ayleidzkich ruinach. I nie lubią słońca. Jeśli wychodzą ze swych nor, to zwykle nocą. W dzień trudno takiego spotkać.
- Są niebezpieczne?
Skinąłem głową.
- Bardziej niż myślisz, gdy na nie patrzysz. Wyglądają jak zwierzęta, ale to rozumne istoty. A ich szamani potrafią posługiwać się magią zniszczenia.
Znów chwila milczenia.
- Skąd się tu wzięły?
Rozłożyłem ręce.
- Nie wiem – odparłem. – Ale niedawno, wraz z Aerinem zastanawialiśmy się, dlaczego dziki nie przechodzą na tę stronę. Widać gobliny, pewnie dlatego że mądrzejsze,wpadły na to, że można przejść przez góry Jerall i zadomowić się w Skyrim. Jedyne co mnie dziwi, to dlaczego dopiero teraz. Miały na to całe wieki.
Lydia pochyliła się nad jedynym osobnikiem, odzianym w zbroję. Przez chwilę przyglądała mu się uważnie, po czym pokręciła głową.
- Smoki, wampiry, niedźwiedzie, wilki, trolle, a teraz jeszcze gobliny – prychnęła niezadowolona. – Czy dla ludzi nie ma już miejsca w Skyrim?
- Jest – mruknąłem ironicznie. – Masz przecież zbójów, Renegatów i Mroczne Bractwo.
Lydia milczała przez chwilę.
- I źle, i dobrze – zamruczała w końcu. – Im gorzej dla świata, tym lepiej dla nas, bo nigdy nie będziemy się nudzić. Swoją drogą, to dziwne. Ledwo na kilka miesięcy zostawiliśmy Skyrim, a ono stanęło na głowie.
I rzuciwszy tę dziwaczną uwagę, ruszyła w kierunku podnóża góry, skąd w pierwszych promieniach słońca zaczęła wyłaniać się wysoka, okrągła, kamienna wieża, sięgająca widocznej nad nią półki skalnej.
Wieża była czymś pośrednim pomiędzy zamkowym stołpem, a kręconymi schodami, prowadzącymi w góry. Była podzielona na kilka pięter, na których znajdowały się jakieś cele, sypialnie czy miejsca rytualne. W kilku miejscach natrafiliśmy na w pół zasuszone zwłoki kobiet w czarnych szatach – zapewne wiedźmy, zlikwidowane przez naszych przyjaciół. W suchym powietrzu zwłoki szybko ulegały mumifikacji, a magiczne mikstury, którymi zwykle faszerowały się wiedźmy, zapobiegały również rozkładowi ciał.
Zajrzałem do kilku kufrów, ale niczego ciekawego w nich nie znalazłem. Nic dziwnego, w końcu wieża została już splądrowana przez Mjoll i Aerina, którzy nie dość, że mieli prawo do łupów, to jeszcze zabrali zapewne również to, czym my, jako zamożniejsi, pewnie byśmy pogardzili.
Wyszliśmy na dziedziniec. Musiałem przyznać, że jak na budowlę obronną, urządzony był z głową. Od reszty wąskiego płaskowyżu oddzielał go kamienny, półokrągły mur, w środku którego tkwiła brama, przegrodzona masywną kratą. Na środku stał fotel, z resztkami rzemieni, którymi zapewne przywiązywano ofiarę. Po lewej stronie tkwił niewysoki stołp, zupełnie pusty, o czym się wkrótce przekonaliśmy, ale za to uniemożliwiający dostęp z zewnątrz na dziedziniec. Obok skórzany namiot, w którym tkwił masywny kufer. Zajrzeliśmy do środka, ale zawierał same rytualne przedmioty wiedźm, dla nas bezużyteczne.
Pociągnąłem za dźwignię, umieszczoną przy bramie. Krata opadła z chrzęstem, otwierając przejście. Tu już można było spodziewać się wrogów, zatem zdjęliśmy z ramion łuki i nałożyliśmy po strzale. Wysunęliśmy cicho z dziedzińca.
- W lewo, czy w prawo? – szepnęła Lydia.
Nie miałem pojęcia. Na kamiennym podłożu nie zauważyłem żadnych śladów, zaklęcie Wykrycie Życia też niczego nie pokazało. Zdecydowałem, że na początek spróbujemy w prawo. Okazało się, że przypadkiem poszliśmy dobrze, bowiem wkrótce poczułem dym. Dalej szliśmy więc bardzo ostrożnie, uważnie stawiając stopy. Uważaliśmy też, aby nie przepłoszyć żadnych zwierząt ani ptaków, by nie zaalarmować potencjalnych wrogów. Jeśli to rzeczywiście byli Renegaci, to bardzo trudno będzie się do nich podkraść niepostrzeżenie. Plemię to, od wieków żyjąc w surowych górach, nauczyło się niezwykłej czujności. Zwracali oni uwagę na każdą zmianę, jaka zachodziła w przyrodzie. Ptak, podrywający się nagle do lotu, był dla nich znakiem, że pod gałęzią, na której siedział, pojawiło się niebezpieczeństwo.
Wśród Renegatów istnieli również całkiem potężni szamani, władający magią. Dlatego zdecydowałem się nie używać zaklęcia Wykrycie Życia. Szaman mógłby wyczuć zakłócenie magicznej aury. Zamiast tego, nabrałem w płuca powietrza.
- Laas-Yah-Nir!
Wszystkie trzy słowa niesłyszalnego dla postronnych Szeptu Aury zapaliły w moich oczach purpurowe ogniki. Ujrzałem ukrytego pod krzakiem zająca, ujrzałem kilka dzikich, górskich kóz w oddali, nie umknęła mi również poświata kilku niewielkich ptaków, krążących opodal. Ale przede wszystkim, ujrzałem cztery ludzkie postacie, prześwitujące przez skałę.
Odwróciłem się do Lydii, kładąc palec na ustach. Wskazałem jej kierunek – szeroka ścieżka, prowadząca do zasłoniętej przez skały dolinki. Potem pokazałem jej cztery palce. Skinęła głową i nic więcej nie musiała mówić. Ruszyliśmy w dół.
Ścieżka była na tyle szeroka, że mogliśmy iść obok siebie. Skradaliśmy się jak myśliwi, ze strzałami na cięciwach. Ścieżka wkrótce zanikła, zamieniając się w łagodny, kamienny stok. Wychyliłem się i spojrzałem w dół.
Jeśli ktoś udawał Renegatów, czynił to z podziwu godnym przywiązaniem do szczegółów. Kilka rozstawionych szałasów wokół ogniska stanowiło nieodłączny krajobraz tej kultury. W dodatku przy jednym z szałasów dostrzegłem charakterystyczną postać Serca Róży – renegackiego szamana, którego można było odróżnić po charakterystycznym nakryciu głowy, ozdobionym jelenim porożem.
Obóz Renegatów w Rift |
Jak niezwykłą postacią jest Renegat Serce Róży, wyjaśnił mi niegdyś mistrz Neloth. Otóż, nie był to zwykły mag. Osobnik ten powstawał w wyniku specjalnego, krwawego rytuału, którym zwyczajowo zajmowały się wiedźmokruki. Stąd niezwykły sojusz, jaki łączył te potwory z Renegatami. Jeśli wierzyć słowom mistrza magii Domu Telvanni, osobnik taki był pozbawiany serca, które zastępowano niezwykłym, magicznym kamieniem, zwanym Sercem Róży. Neloth nie był pewien, w jaki sposób taki kamień powstaje, bowiem dysponowali nim wyłącznie Renegaci. Miał kilka teorii, ale, jak sam stwierdził, nie chciał mieszać mi w głowie niesprawdzonymi hipotezami. Prosił tylko, aby podczas następnej wizyty na Solstheim dostarczyć mu taki kamień, gdyby udało nam się takowy zdobyć. Chciał go gruntownie zbadać i wydrzeć Renegatom ich skrycie chowaną tajemnicę.
Pomyślałem, że właśnie mam okazję do dotrzymania obietnicy. Chyba że…
Przyszło mi do głowy, że skoro ci Renegaci opuścili Pogranicze, to być może są inni i da się z nimi porozumieć. Strzały z ukrycia miałem bowiem zarezerwowane dla przestępców. A co jeśli ci wcale nimi nie są? Dlaczego opuścili Pogranicze? Może właśnie dlatego, że nie chcieli walczyć z każdym napotkanym obcym?
Wiem, myślałem bardzo naiwnie. Ale nie mogłem się przemóc, by z ukrycia zastrzelić owego szamana. Opuściłem łuk.
- Strzelaj, gdy nas zaatakują – szepnąłem. – Nie wcześniej.
Po czym wyprostowałem się i pomachałem dłonią w stronę szamana.
Tylko refleks uratował mnie przed Lodowym Kolcem, wypuszczonym z jego dłoni. Niemal jednocześnie szaman dostał strzałę od Lydii. Zdążyłem jeszcze napiąć łuk i dobić go swoim strzałem, po czym musiałem odrzucić łuk i sięgnąć do miecza, bowiem zaatakowało mnie troje pozostałych.
Broń Renegatów rzadko ma metalowe ostrza. Wyrabiają ją głównie z rogów i kości, zaopatrując ją w kolce. Taki kolczasty miecz, choć nie osłoniętemu ciału zadawał poważne rany, nie miał szans przebić elfiej zbroi z księżycowego kamienia. Napastnicy szybko nam ulegli.
Dzięki za drugi świetny odcinek :)
OdpowiedzUsuńCieszę się, że się podobało :)
UsuńNoooo, zaczęło się! Taki kolczasty miecz musi dość zabawnie wyglądać. Grzaniec z miodu- dobra rzecz zimą. Biorąc pod uwagę, że u mnie jest+1 a zimno jakby był mróz to żałuję,że nie mam z czego zrobić grzańca.
OdpowiedzUsuńTaki miecz przypomina trochę zęby ryby-piły. A herbatka z miodem i cytryną też świetnie rozgrzewa :)
UsuńTrzeba przyznać, że renegaci zostali zlikwidowani humanitarnie.
OdpowiedzUsuńSam fakt, że to była likwidacja, w moich oczach humanitarny nie był. No, ale takie były czasy. Policji tam nie ma.
Usuń