- Idziemy za nim? – spytała Lydia?
Milczałem przez chwilę. Sam nie wiedziałem co robić. Było już późno. Słońce skryło się za lasem i w miejscu gdzie staliśmy powoli gęstniał mrok. A ja, zmęczony długim marszem, potem walką, naprawdę potrzebowałem odpoczynku. Zastanawiałem się, w którą stronę pójść. Droga do wioski Skaalów była krótsza. Poza tym, stamtąd łatwiej było dojść do przystani, zaznaczonej na mapie przez Baldora. Ale ja zastanawiałem się, czy mimo wszystko nie lepiej będzie wrócić do Kruczej Skały. W Posiadłości Severinów miałem coś, co mogło mi się przydać w spotkaniu z elfami.
- Musimy wrócić – powiedziałem niechętnie. – Do Kruczej Skały… Wyjaśnię ci po drodze.
I wolnym krokiem ruszyłem w dół, wydeptaną ścieżką. Lydia podążyła za mną.
Minęła północ, zanim dotarliśmy do Posiadłości Severinów. Miałem tylko tyle siły, żeby zrzucić z siebie skorupy i paść na łóżko, jak to określiła Lydia, jak worek żyta, który spadł z wozu. Jeszcze pamiętam tęczowe odblaski na białym zwitku papieru, jakie rzucał wielki klejnot duszy, leżący na półce, zaraz przy zapalonym kaganku, gdy patrzyłem na nie jednym, zamykającym się okiem. Potem zasnąłem jak kamień.
Spałem twardo. Lydia musiała mną mocno potrząsnąć, żebym wreszcie otworzył oczy.
- Już ranek – szepnęła mi do ucha. – Wstawaj, długa droga przed nami.
Strasznie chciało mi się spać. Nie wiem, jak Lydia to robiła, że niemal zawsze budziła się i wstawała przede mną, rześka i wypoczęta, podczas gdy ja miałem kłopoty nawet z otwarciem oczu. Zwlokłem się z łóżka, angażując w to całą swoją siłę woli. Stanąłem na nogi, ale zachwiałem się i usiadłem. Ziewnąłem tak, że szczęka mi zatrzeszczała, a Lydia kpiącym głosem podziękowała mi za to, że jej nie zjadłem. Zmusiłem się, żeby przemyć twarz zimną wodą.
Lydia postawiła przede mną gliniany kubek, parujący gorącym naparem z palonego zboża i cykorii. Pachniał smakowicie, więc wysiorbałem go bardzo szybko, parząc wargi i czując, jak ciepło rozlewa się po moim ciele. Jeść mi się nie chciało, ale wiedziałem, że przed forsownym marszem trzeba przegryźć coś pożywniejszego niż podróżne suchary, najlepiej słodkiego. Nic w domu nie mieliśmy, więc postanowiliśmy po drodze przejść przez rynek i kupić u Geldisa kilka słodkich bułek i sprawdzić, czy zostało mu może trochę orzechów z miodem.
Zostało całkiem sporo. Był to import ze Skyrim, więc obrane orzechy były na norski sposób przyklejone skarmelizowanym miodem do cienkiego patyczka. Wyglądały jak kiście winogron. Wzięliśmy po dwa pęczki i po dwie słodkie bułki. Zaszliśmy do portu, ale spotkało nas rozczarowanie. Dok stał zupełnie pusty. Żadnego statku, nawet żadnej rybackiej łódki. Westchnąłem przeciągle. Czyli znów trzeba zaufać własnym nogom. A taką miałem nadzieję, ze dziś oszczędzę sobie wspinaczki. Niechętnym krokiem powlokłem się w stronę Kamienia Ziemi, którego mdłe światło wciąż jeszcze było widoczne na tle rozjaśniającego się stopniowo nieba, nabierającego już owej charakterystycznej dla południowej części wyspy barwy przydymionej miedzi.
- Dziś mocno dymi – odezwała się Lydia. - Pewnie znowu sypnie popiołem.
- Byle nie rozpalonym – mruknąłem, wstępując na ścieżkę, biegnącą wzdłuż półwyspu. – Może to i lepiej, że idziemy na północ.
Nie lubiłem popielnych deszczów. Nikt zresztą za nimi nie przepadał, ale mnie szczególnie one drażniły. Dunmerowie przywykli do popielnych opadów, bowiem były one częścią ich naturalnego środowiska. Dla mnie oznaczały one uwięzienie w posiadłości, nieraz na cały dzień. Więzienie wprawdzie luksusowe, ale pozostaje więzieniem, gdy nie można wyjść na zewnątrz. A nie można, bo drobny popiół wciska się w każdy otwór, włazi w oczy, w uszy, wpycha się do nosa i dostaje do płuc. Dlatego tak mało było obcych w Kruczej Skale – kto nie urodził się Dunmerem, nie miał wrodzonej odporności na popioły. Ludzie chorowali i umierali, głównie na pylicę. Można było wprawdzie przeczekać w podziemnej rezydencji, czy nawet w normalnej, szczelnie zamkniętej kamienicy, ale bywało, na szczęście rzadko, że gdy utrzymywał się wiatr z południa, wulkan sypał przez kilka dni. Najczęściej jednak opad trwał kilka godzin.
Gdy przechodziliśmy obok Kamienia Ziemi, uśmiechnąłem się bezwiednie, bowiem niedaleko niego lśniła inna łuna o podobnej barwie. Nad samą wodą wyrosło ziele, zwane korzeniem nirnu. Przypominało ono mniszka, zwanego popularnie dmuchawcem, tyle że nigdy nie kwitło i nie zamieniało się w popularną wśród dzieci, naturalnie rosnącą w trawie zabawkę. Roślina wydzielała jakieś świecące substancje, podobnie jak niektóre gatunki grzybów i w nocy wyraźnie było widać otaczającą ją, fosforyzującą poświatę. W dodatku zawsze otaczały ją pewne dziwne wibracje, niewątpliwie magicznego pochodzenia, które wywoływały w jej pobliżu jęczący dźwięk, niezbyt głośny, ale słyszalny. Jęczący dmuchawiec – tak nazywali go mieszkańcy mojej rodzinnej wioski. Oczywiście, tak niezwykłe właściwości nie mogły nie zainteresować alchemików. Od Eanora dowiedziałem się, że to rzadkie ziele. Nigdy nie rosło w skupiskach, zawsze pojedynczo i zawsze nad wodą. Podobno, gdy się je zerwało, nigdy nie odrastało. Kiedyś, przed niemal dwustu laty, pewien uczony ze Skingrad, imieniem Sinderion, poświęcił się studiom nad tym zielem i stworzył wiele publikacji na jego temat. Odkrył sporo alchemicznych właściwości tej rośliny. Niestety, sam uczony zaginął później w tajemniczych okolicznościach, podobno gdzieś na terenie Skyrim, gdzie ponoć znalazł inną odmianę tej rośliny.
Korzeń nirnu. W dzień nie rzuca się w oczy tak jak w nocy, ale widać wyraźnie, że emituje światło |
Pozostawiliśmy za sobą zarówno Kamień Ziemi, jak i jęczące ziele. Ruszyliśmy na północ. Tym razem, oprócz broni i zapasów, nieśliśmy też dwie inne rzeczy. Ja do kołczana przytroczyłem sobie płócienne zawiniątko. Lydia w ręce niosła drugie. Były to dwa stalhrimowe przedmioty. W moim tobołku znajdował się hełm Śmiercionoścy. Lydia niosła stalhrimową maczugę, zdobytą kiedyś na bandzie rozbójników, osiadłych we wraku „Ostrego Szkwału”, na południowym wybrzeżu. Nie wiedzieliśmy, czy z Altmerami w ogóle da się porozmawiać, ale musieliśmy spróbować. Walkę zostawiliśmy sobie jako ostateczność.
Przez całą drogę rozmyślałem o tym, czy Altmerowie w ogóle będą chcieli ze mną zamienić kilka słów. Buta Thalmorczyków i ich nie wiadomo skąd wzięte przekonanie o własnej wyższości, stały się już przysłowiowe. W dodatku ich misja zapewne była tajna, o czym świadczyły skórzane zbroje. Wziąłem na siebie ciężkie zadanie. Ale co robić? Nie mogłem zawieść Skaalów. Byli jak dzieci, wpatrzone we mnie niby w swego opiekuna. Ani chybi, obrosłem wśród nich w legendę, zapewne ani trochę nie przystającą do rzeczywistości.
Droga na razie była prosta, Ale nie miała taką pozostać do końca. W pewnym miejscu oblodzona skała schodziła stromo do morza, przegradzając przejście i to na długim odcinku. Tam trzeba było wejść w głąb wyspy niemal na jedną trzecią jej szerokości, by zejść później wąskimi, często oblodzonymi wąwozami. Choć szliśmy dobrze znanym sobie pasem zachodniego wybrzeża, wiedzieliśmy, że wkrótce trzeba będzie się z nim pożegnać i wspiąć się na górę. Tak więc po pewnym czasie rozpoczęła się kolejna wspinaczka. Na dodatek, trzeba było przejść obok jakiejś kolonii rieklingów, a nie chcieliśmy sobie teraz nimi zawracać głowy. Trzeba było się skradać.
Minęło południe, gdy dotarliśmy do znanego nam już Kurhanu na Białym Grzbiecie. W przedsionku postanowiliśmy urządzić krótki postój na posiłek i złapanie oddechu, bowiem wspinaczka stromym zboczem kosztowała nas wiele sił.
Nic się tu nie zmieniło. Wydawało nam się, że przedsionek znajduje się dokładnie w takim stanie, w jakim go kiedyś opuściliśmy. Do środka kurhanu żadne z nas nie miało ochoty wchodzić. Usiedliśmy więc na deskach, które wciąż tu leżały i rozpaliliśmy niewielkie ognisko, żeby podgrzać sobie kawałki mięsa.
- Jestem ciekaw – odezwałem się w pewnym momencie z pełnymi ustami, – dlaczego oni mieli skórzane zbroje.
- Dla niepoznaki – Lydia wzruszyła ramionami. – Bo z jakiego innego powodu?
- Coś kiepska ta niepoznaka – odparłem. – Mają skórzane zbroje, ale nie mają butów ani hełmów?
- Tak bywa w wojsku – odparła, próbując palcami, czy mięso już się uwędziło. – Nie ma czasu na dokładne przygotowania. Jest nagły rozkaz i radź sobie jak potrafisz. Pewnie nie mieli wystarczająco dużo obcego ekwipunku. Może buty i karwasze szły innym transportem, który zaginął? Może liczyli na to, że coś tutaj zdobędą.
- A tu prawie nikt nie chodzi w skórach – skinąłem głową. – Skórzana zbroję widziałem jedynie u Ralisa. Tu się używa chityny i masy kościanej. Myślisz, że Thalmor popełniłby taki błąd?
- Gdzie jeszcze, poza Morrowind, używa się chitynowych zbroi? – odparła. – Pewnie w Alinorze w ogóle nie do zdobycia. Wzięli, co mieli i liczyli na łut szczęścia. Operację wojskową można drobiazgowo przygotowywać miesiącami, a i tak wszystko bierze w łeb, gdy zabraknie szczęścia.
Zgodziłem się, że tak mogło być. I zabrałem się za jedzenie. Postój trwał krótko. Wkrótce ruszyliśmy w dalszą drogę, tym razem w dół, kamienistą ścieżką, pełną wertepów, biegnącą początkowo wzdłuż strumienia, potem oddalającą się od niego na północ.
Znów znaleźliśmy się na wybrzeżu. Po niedługim marszu w oddali zamajaczyła nam przystań. Pierwszą rzeczą, jaką zauważyliśmy, był niewielki statek, przycumowany do drewnianej kei. Był to barkas, wykonany na norski sposób – długi, wąski, o jednym maszcie, na którym rozpinano prostokątny żagiel. Po przystani kręciły się dwie osoby w skórzanych zbrojach.
Przystań na północnym wybrzeżu Solstheim, do której przybił swego czasu statek Ancariona |
- Tak samo jak poprzednio? – spytała Lydia, dotykając łuku.
Zerknąłem w ich stronę. Dostrzegłem wysoką postać, przechadzającą się po pokładzie. Miała na sobie szaty thalmorskiego maga.
- Wszystko zależy od niego – mruknąłem. – To pewnie ten Ancarion. Spróbujemy po prostu podejść i porozmawiać. Może się uda. A jeśli nie…
- To co wtedy?
- Użyję Krzyku – odparłem. – Przymusu. Kynaret chyba nie będzie miała nic przeciwko temu. Elf posłusznie odda mi mapę, a potem odejdziemy. Jeśli potem będą nas gonić, dojdzie do walki. Jest ich tylko trzech.
- Czterech - poprawiła. – Pod skałą stoi jeszcze jeden.
- No to czterech – wzruszyłem ramionami. – Co to dla nas?
Lydia zerknęła w dół.
- Z żołnierzami trzeba postępować honorowo – pokiwała głową. – Ale tego maga najchętniej zdjęłabym strzałą z daleka. Nie znoszę takich osobników. Za bardzo przypomina mi Ancano.
Uśmiechnąłem się.
- To jednak nie jest Ancano – odparłem. – Chociaż pewnie będzie równie sympatyczny jak on.
Nie przyspieszaliśmy kroku, chcąc zachować spokojny oddech, na wypadek gdyby doszło do walki. Żeby spojrzeć w naszą stronę, Thalmorczycy musieli patrzeć pod słońce. Mimo to, zauważyli nas od razu. Widać spodziewali się kogoś z tej strony i bacznie ją obserwowali.
Musieli czuć się bardzo zdezorientowani, widząc dwoje thalmorskich oficerów, niespodziewanie odwiedzających ich w miejscu, w którym nie spodziewali się spotkać żadnego ze swych ziomków. Jestem w stanie założyć się, że tylko dlatego nie zaatakowali nas od razu. Gdy jednak podeszliśmy zupełnie blisko, zorientowali się, że jesteśmy ludźmi. To musiało jedynie pogłębić ich konsternację. Widać było po ich minach, że nie wiedzieli, jak zareagować. Stojący najbliżej wyjścia z wąwozu żołnierz przegrodził nam drogę.
- Nie możesz tu wchodzić – wycedził w moją stronę i położył dłoń na rękojeści miecza. – Radzę ci odejść!
Postanowiłem wykorzystać jego zmieszanie i zagrałem na bezczelnego. Podszedłem całkiem blisko i groźnie spojrzałem mu w oczy.
- Mam sprawę do waszego przywódcy – odezwałem się przez zaciśnięte zęby.
A potem wykonałem ruch, jakbym chciał go obejść. Gest ten miał oznaczać, że on sam niewiele mnie obchodzi. Postanowiłem bowiem wykorzystać najstarszy wojskowy nawyk – zrzucanie odpowiedzialności na przełożonych. Skoro żołnierz nie wiedział co zrobić – a na pewno nie wiedział – z pewnością skieruje mnie do Ancariona. Jego misja była na tyle tajna, że na pewno przykazano mu nie wszczynać zbędnych awantur.
Żołnierz zrobił ruch, jakby chciał mnie chwycić za ramię. Ja tylko zmrużyłem oczy, natomiast idąca za mną Lydia chwyciła rękojeść miecza, nie wyciągając go jednak z pochwy. Żołnierz zawahał się przez chwilę, po czym wskazał ramieniem pokład statku i postać przyglądającego się tej scenie maga.
- Znajdziesz go na pokładzie – odrzekł już mniej pewnym tonem.
Ruszyłem we wskazanym kierunku. Lydia za mną.
- Tylko nic nie kombinuj, jeśli ci życie miłe! – dodał jeszcze do moich pleców.
Była to jednak tylko żałosna próba odzyskania twarzy. Nawet się nie obejrzałem. Wkrótce deski pokładu zadudniły pod naszymi stopami.
Mag nie wykonał żadnego ruchu. Stał z rękami złożonymi na piersiach i przyglądał mi się zmrużonymi oczami. Był to na swój altmerski sposób urodziwy elf, o gładkiej twarzy i regularnym licu. Stosunkowo młody – oczywiście, mierząc elfią miarą. Gdyby to był człowiek, oceniłbym go na najwyżej trzydzieści lat. W przypadku elfa znaczyło to, że daleko mu jeszcze do setki. Poczekał, aż podejdę bliżej. Dopiero wtedy się odezwał.
- Wynoś się stąd – wycedził. – Zanim stracę cierpliwość.
Choć wypowiedź była bardziej niż arogancka, w jego głosie nie wyczułem nienawiści. Czyżby powiedział to bardziej z obowiązku niż rzeczywistego uczucia pogardy? Nadzieja wstąpiła mi do serca. Nie zareagowałem. Podszedłem całkiem blisko i stanąłem przed nim. Było ode mnie wyższy o pół głowy, więc spojrzał na mnie z góry. W jego oczach nie wyczytałem niczego.
- Natychmiast się wynoś! – powtórzył. – Nie przeciągaj struny, bo pożałujesz.
Ale w jego głosie nadal nie wyczułem realnej groźby. Obawy też, która tłumaczyłaby ten brak złości. Wręcz przeciwnie, emanował spokojem. Albo tak pewny swoich sił, albo pozbawiony właściwej Thalmorczykom tępej nienawiści. W każdym razie, warto było spróbować daru przekonywania.
- Potrzebuję mapy złóż stalhrimu – odparłem bezczelnie, zdejmując płótno ze swego zawiniątka.
W świetle słońca hełm Śmiercionoścy błysnął jak niegdyś Latarnia Meridii, którą dawno temu znalazłem w kufrze pod smoczą ścianą, niedaleko Pękniny. Widok artefaktu nie przeszedł bez skutku. W oczach Ancariona ujrzałem najpierw zdumienie, potem coś w rodzaju podziwu. Choć z pewnością miał na końcu języka jakąś ciętą ripostę, widok hełmu zaskoczył go tak, że na chwilę się zawahał, a potem poniechał złośliwości. Nadal jednak stał nieruchowo i nie wykonał żadnego ruchu. Wpatrywał się tylko w trzymany przeze mnie hełm, jakby chciał pożreć go wzrokiem.
- W takim razie wiesz, czemu tu jestem – odezwał się głosem, w którym nadal nie czuć było żadnych emocji. – Pewnie ten tępy kowal ci powiedział – wydął dolną wargę. – Masz pecha, bo moja misja też jest tajna. Żeby taką pozostała, muszę cię uciszyć. A teraz powiedz, czemu mam cię nie zabijać?
Pokręciłem głową.
- Kowal nic nie powie – odparłem. – Tracisz czas…
Nie odpowiedział. Tylko spojrzał na mnie pytająco. A ja odniosłem wrażenie, że Ancarion, choć zewnętrznie bardzo przypominał Ancano, ma jednak pod czaszką znacznie więcej oleju niż miał swego czasu szpieg w Akademii. Miał go przynajmniej na tyle, żeby mnie wysłuchać. A skoro mnie wysłucha, zrozumie sam, że jego misja nie ma żadnego sensu.
- Popatrz na to – podałem mu hełm Śmiercionoścy.
Chwycił go w dłonie i zaczął obracać w rękach, przypatrując się uważnie. Przejechał dłonią po jego wierzchu, chcąc wyczuć wibracje zaklęcia. Skrzywił lekko usta w geście uznania.
- Widzisz jak go wykonano? – spytałem. – Przyjrzyj się dobrze – wskazałem palcem na nierówności dzwonu. – Ten kruszec po prostu obłupano. Jak kamień. Stalhrimu nie da się kuć, można go jedynie obłupać. A teraz zastanów się, ile tego kruszcu stanowił odpad.
Ancarion przekrzywił głowę.
- Ty mi powiedz – mruknął.
- Większość – odparłem. – Żeby zrobić ten hełm, zużyto wiele dużych brył stalhrimu. I uzyskano z niego tylko tyle – pstryknąłem palcem w płytę dzwonu. – Wiesz co to stalhrim?
- Mniej więcej – odparł.
- Więc wiesz, że na świecie jest go niewiele. Przyznaję – chwyciłem hełm i zważyłem go w dłoni. – Hełm ze stalhrimu jest lekki i bardzo wytrzymały. Ale żeby zbudować takie cacko, tego kruszcu potrzeba bardzo dużo. Na całym świecie jest tyle stalhrimu, że starczyłoby na zaledwie kilka, może kilkanaście takich hełmów. I to nawet biorąc pod uwagę owo źródło, którego mapę posiadasz.
Błysk zrozumienia odbił się w jego oczach. To była jedyna reakcja. Ale widać było, że moje słowa nie zostały zlekceważone.
- Umiesz to obrabiać? – spytał nagle
Uśmiechnąłem się i pokręciłem głową.
- Nie, ja nie – odparłem. – Wiem, że potrafi to Baldor, ten kowal, którego pojmałeś, a który o tej porze prawdopodobnie właśnie je obiad w swojej wiosce. Ale on nic nie powie. A wiesz dlaczego?
- Powiedz…
- Wiesz, po co wykuto ten hełm?
Opuścił wzrok i lekko wzruszył ramionami. Był to pierwszy znaczniejszy gest jaki wykonał od początku naszej rozmowy.
- A po co wykuwa się hełmy? – odpowiedział pytaniem.
- Ten hełm nie służył do ochrony – pokręciłem głową. – Miał znaczenie rytualne. W ten hełm włożono ogromną ilość pracy. Oceniam, że jego wykonanie trwało kilka miesięcy. I dużo bezcennego kruszcu. Jest potwornie drogi. Niewyobrażalnie drogi! Ale przede wszystkim, stalhrim służył do pieczętowania sarkofagów, więc jego istota ma podłoże religijne. Dla Skaalów jest świętością. Kowal nic nie powie, choćbyście rwali jego ciało rozpalonymi cęgami. On uważa, że jego bóg, Wszechstwórca, wynagrodzi go za to po śmierci.
- Nie znasz się na metodach przekonywania – wycedził z drwiącym uśmieszkiem.
Ale uśmiech ten skończył się smutnym grymasem i pogardliwym prychnięciem. Jak widać, nie pochwalał takich metod. Widać, nie był do końca zdeprawowany. A może stracił w ten sposób kogoś bliskiego? W każdym razie, poczułem że moje słowa trafiają na podatny grunt.
- Nawet gdyby wam się udało go zmusić, byłby w stanie, po wielu latach pracy, wykonać wam zaledwie kilka kompletów uzbrojenia. Lekkiego, wytrzymałego i pięknego, ale zupełnie nieprzydatnego. Temu kruszcowi nie da się nadać odpowiedniego kształtu. Można go kształtować tylko tak jak kamień. Lydio, możesz podejść?
Lydia, domyślając się o co mi chodzi, rozwinęła swoje zawiniątko. Stalhrimowa kula buzdyganu błysnęła jeszcze efektowniej niż hełm.
- Oto, co najlepiej robić ze stalhrimu – podałem mu maczugę. – Podoba ci się taka broń?
Machnął nią kilka razy, ale jakoś tak bez przekonania.
- Lekka – mruknął. – I prymitywna.
- No właśnie, lekka – prychnąłem. – A głowica maczugi powinna być ciężka, żeby uderzała mocno. Sam widzisz, że to broń rytualna, używana do religijnych obrzędów. Albo paradna, dodająca prestiżu, ale niczego poza tym.
Poobracał buzdygan w dłoni, po czym zwrócił mi go. Podałem oba przedmioty Lydii, która zaczęła owijać je w płótno.
- Jak myślisz – spytałem znów, – jakie znaczenie będzie miał fakt posiadania kilku stalhrimowych zbroi przez Thalmor? Zbroi, po prostu wysadzanych stalhrimowymi płytkami, bo pełnej płyty raczej nie uda się z tego zrobić nikomu. Kilku, bo na więcej nie starczy wam kruszcu.
- Niewielkie – przyznał. – Właściwie żadne…
- Żadne – przytaknąłem i lekko uderzyłem się we własny napierśnik. – Jak widzisz, sam korzystam z waszego wynalazku. Lepszy, skuteczniejszy, bez porównania tańszy i można go robić w dużych ilościach. Takich, które wystarczą do uzbrojenia całych oddziałów. Mam dostęp nie tylko do stalhrimowego hełmu. Zdradzę ci, że posiadam też stalhrimową segmentatę. Zdobi mój dom i nie spełnia żadnej innej funkcji. Bo wolę elfią zbroję. Zdecydowanie wolę elfią.
Opuścił wzrok i widać było po nim, że intensywnie myśli. Na koniec podniósł oczy i spojrzał na mnie spokojnym wzrokiem, w którym wyczułem coś na kształt odrobiny szacunku.
- Dlaczego mi to mówisz? – spytał. – Mogłeś nie robić nic. Dalej żylibyśmy złudzeniami i tracili czas na bezowocne próby wykonania stalhrimowego uzbrojenia. Czy nie tego chciałby Cesarski? Mamy pokój, ale tak naprawdę zimna wojna trwa nadal.
- Skaalowie są pod moją opieką – odparłem zdecydowanym tonem. – Niewielu ich zostało. Nie pozwolę skrzywdzić żadnego z nich. Chcę, żeby to było jasne.
- Co się stało z żołnierzami, którzy pilnowali kowala?
- Cóż, nie mieli tyle oleju w głowie co ty – wzruszyłem ramionami. – Chciałem z nimi pomówić, ale zaatakowali mnie, zanim zdążyłem się odezwać. Musiałem się bronić. I boleję nad tym, bo do nich samych nic nie miałem.
Jego spojrzenie stwardniało.
- Więc dlaczego teraz po prostu nas nie zaatakowałeś? – spytał. – Jedna walka mniej, czy jedna więcej, co to dla ciebie za różnica? Z daleka łatwo kogoś ustrzelić, a ty nosisz łuk jak ktoś, kto potrafi się nim posługiwać.
- Potrafię – przyznałem. – Wyuczył mnie pewien zaprzyjaźniony Bosmer.
- Zabijając naszą czwórkę odzyskałbyś mapę – mruknął na poły do mnie, na poły sam do siebie. – I pozbyłbyś się problemu w naszej postaci. Dlaczego więc jesteś tutaj i usiłujesz mnie przekonać?
- A dlaczego twoja misja jest tajna? – odpowiedziałem pytaniem. – Dlaczego nie przybyłeś tu z połową armii i nie najechałeś wyspy? Z tego samego powodu. Żaden z nas nie chce rozpętać nowej wojny. Pokój między Cesarstwem i Aldmerskim Dominium jest bardzo kruchy. A nasze spotkanie traktuję czysto dyplomatycznie. Ty reprezentujesz Thalmor, ja choć nieformalnie, Cesarski Legion, którego jestem legatem.
- Legatem? – uniósł brew.
- Tak – odparłem. – Mam na imię Wulfhere i zwą mnie Dovahkiinem. Wybacz, powinienem to powiedzieć na samym początku.
Jego spojrzenie zmieniło się, jakby teraz dopiero zrozumiał, o co chodzi, choć przecież zdawał się rozumieć od samego początku.
- Słyszałem o tobie – odezwał się. – Wiem kim jesteś. Jesteś też, o ile mi wiadomo, arcymagiem Akademii w Zimowej Twierdzy.
- W moim przypadku to jedynie honorowy tytuł – odparłem. – Choć przyznaję, magia nie jest mi obca. Daleko mi jednak do mistrzostwa.
- Wyczułem z daleka otaczającą cię poświatę magii – odparł i uśmiechnął się lekko. – Dostrzegam takie rzeczy. Jest całkiem silna. Jak na Cesarskiego…
Zerknął w niebo, potem na morze, jakby coś kalkulował. Na koniec westchnął przeciągle.
- Przyznaję, nie podoba mi się taki obrót spraw.
Coś mówiło mi, że nie podobał mu się od samego początku, ale milczałem.
- Może masz rację, że to przedsięwzięcie przynosi więcej zmartwień niż korzyści – dodał.
Spojrzał na mnie i pokiwał głową.
- Dobrze, udało ci się mnie przekonać – stwierdził. – Ale nade mną stoją inni. Jak przekonać ich?
Zerknął na Lydię i na zawiniątka, które trzymała pod pachą.
- Łatwiej byłoby, gdybym mógł im pokazać ten buzdygan – stwierdził. – Sprzedasz go? Zależałoby mi na tym.
Lydia, przeczuwając, co się stanie, sama podała mu zawiniątko z buzdyganem.
- Potraktuj to jako dyplomatyczny dar dla swoich przełożonych – stwierdziła.
Spojrzał na nią, potem na mnie i uśmiechnął się lekko.
- Mówiłeś, że to bardzo droga broń. Niepraktyczna, ale droga.
- Pokój jest tego wart – odparłem.
Z zadumą pokiwał głową.
- Cóż, dziękuję ci w imieniu Thalmoru – rzekł cicho i spojrzał na morze. – Wkrótce opuszczę tę wyspę i poszukam naszej broni gdzie indziej. A to – sięgnął za pazuchę – oddaj właścicielowi. To cenny dokument, ale jak powiedziałeś, pokój wart jest tej ceny.
Podał mi arkusz papieru, złożony we czworo. Rozwinąłem go. To była mapa. Stara mapa Solstheim, całkiem nieźle zachowana. Niegdyś zapewne bardzo kolorowa, ale dziś już barwy wyblakły, jakby zbyt długo padały na nią promienie słońca. Za to czarne kontury zachowały się całkiem czytelnie. Zaznaczono na niej kilka miejsc, jak Fort Nocnego Mrozu – przed wybuchem Czerwonej Góry główny port na wyspie – kamienie żywiołów, czy wioskę Skaalów. Kruczej Skały na niej nie było, bowiem osada powstała później. Głównym punktem na mapie był starannie narysowany, miniaturowy menhir, usytuowany gdzieś w górach. Tak Nordowie zwykli oznaczać miejsca kultu. Zapewne był to jakiś kurhan, lub inne miejsce pochówku, gdzie znajdowały się pieczętowane stalhrimem sarkofagi.
Ani chybi była to mapa złóż stalhrimu, należąca do Skaalów. Oddając mi ją bez żadnych oporów, Ancarion zachował się bardziej niż przyzwoicie. Skończyło się uściskiem ręki. Może nie przyjacielskim, ale pełnym wzajemnego szacunku. Gdy odchodziliśmy, jeszcze długo stał zamyślony na pokładzie, obracając w dłoniach podarowany mu przez nas buzdygan ze stalhrimową głowicą. Do dziś jestem przekonany, że to właśnie widok tej maczugi przekonał go ostatecznie, że broń stalhrimowa nie nadaje się do wyposażenia wojsk.
Po latach przyszło mi na myśl, że przecież nic łatwiejszego, niż przedtem skopiować sobie tę mapę. W ten sposób mógł mnie z łatwością wystrychnąć na dudka. Mogłem odejść przekonany, że wszystko dobrze się skończyło, a on tymczasem mógł wydobyć stalhrim i odpłynąć w siną dal. Jednak gdy zastanawiam się nad tym częściej, dochodzę do wniosku, że nigdy nie miał takiego zamiaru. Nie miał czym wydobyć stalhrimu – do tego potrzebny był przecież specjalny kilof, a na wyspie były tylko dwa, z czego jeden miał Baldor, a drugi ja. Poza tym, nie porwał Baldora po raz drugi, więc nie miałby żadnego pożytku z wydobytego kruszcu. Kowal, o ile mi wiadomo, do późnej starości żył szczęśliwie w swej rodzinnej wiosce. No i gdy później, znacznie później, Baldor poprosił mnie, abym udał się w to miejsce i wydobył dla niego grudy stalhrimu, zastałem je nie naruszone.
Sarkofagi, zapieczętowane stalhrimem. Choć wydaje się, że jest go tutaj dość dużo, specyficzna struktura kruszcu powoduje, że z jednego sarkofagu można wydobyć tylko kilka grudek |
Później kowal Skaalów nauczył mnie obrabiać stalhrim. Tak jak przypuszczałem, polegało to na obłupywaniu go, aż do uzyskania odpowiedniego kształtu. Potrzebne były do tego specjalne narzędzia, ale nie jakieś bardzo skomplikowane. W Skyrim wykułem sobie potem komplet podobnych i sprawowały się znakomicie. Okazało się, że stalhrim trzeba było najpierw podgrzać do odpowiedniej temperatury, ani zbyt niskiej, ani zbyt wysokiej, w której pod uderzeniem oskarda zaczynał strukturą przypominać piaskowiec – inaczej był nie do ruszenia. I można było zrobić z niego całkiem dobrą broń, tyle że w małych ilościach. Bardzo małych. Na pewno niewystarczających na uzbrojenie nawet małego oddziału. W jednej z norskich krypt, jakie zwiedziłem później na wyspie, znalazłem nawet dwuręczny brzeszczot, ze stalhrimowym ostrzem. Była to broń lżejsza od stalowej, a ostrza nie tępiły się nawet na kamieniu. Świetna! Ale dla nas nieprzydatna. My woleliśmy jednoręczne miecze. Sprzedać nie było go komu – nie znałem nikogo, kogo byłoby na niego stać. Zresztą, był tak unikatowy, że wcale nie chciałem go sprzedawać. Miecz pozostał cennym eksponatem w Posiadłości Severinów.
To jednak stało się dopiero podczas mojej trzeciej wyprawy na Solstheim. Na razie szliśmy razem z Lydią wybrzeżem, trzymając się za ręce, szczęśliwi, że dzięki rozsądkowi Ancariona obyło się bez rozlewu krwi.
Thalmorczycy jednak pozostali na wyspie. Częściowo. Ancarion wprawdzie odpłynął z kilkoma żołnierzami, ale wkrótce okazało się, że jego oddział na wyspie był większy niż mi się początkowo wydawało. Nie odpłynęli razem z nim, bo mały statek Ancariona zwyczajnie nie mógł pomieścić wszystkich członków wyprawy naraz. Zwłaszcza, że wyspy Summerset leżały dokładnie po przeciwnej stronie kontynentu i była to zbyt daleka droga, by stłoczyć wszystkich pod jednym pokładem. Zapewne poprzednio przywiozły ich tu dwa okręty, z czego jeden natychmiast odpłynął. Prawdopodobnie znacznie większy i jak na tajną misję, za bardzo rzucał się w oczy. Tak przypuszczam, niczego jednak nie wiem na pewno, a Altmerowie, pozostali na wyspie, nie byli rozmowni. Kilkuosobowa grupa zamieszkała w opuszczonej chacie – tej samej, w której więziono Baldora. Nie narzucali się mieszkańcom, nikomu krzywdy nie robili – czekali cierpliwie, aż statek pokona daleką drogę do Alinoru i z powrotem. Czasami widywałem któregoś, jak polował na dziki. Bywało, że któryś na krótko zjawił się w Kruczej Skale, by kupić trochę żywności. Innego dostrzegłem kiedyś w sklepie Fethisa, jak kupował lutnię. Cóż, elfom, jak widać, trudno wytrzymać dłuższy czas bez muzyki. Generalnie jednak trzymali się swojej chaty, dokąd zapewne miała przyjść wiadomość o przybyciu statku. Muszę przyznać, że nie byli kłopotliwym towarzystwem. Prawie się ich nie zauważało. Kontakty z miejscowymi ograniczali do niezbędnego minimum. Czasem, gdy przechodziłem niedaleko chaty, w drodze do wioski Skaalów, próbowałem zamienić z nimi kilka słów. Przyglądali mi się nieufnie i zbywali półsłówkami. Jednak nie zdradzali oznak agresji. Na pytanie, czy czegokolwiek potrzebują, zawsze odpowiadali przecząco.
Później jeden z Dunmerów, zbierający w lesie jakieś zioła, opowiadał, że gdy przechodził tamtędy, w pobliżu ich chaty zaatakowały go dwie wiły. Altmerowie wtedy nadbiegli mu z pomocą i choć wiły nieco go poturbowały, zanim uśmiercili je Altmerowie, nic poważnego mu się nie stało. Niczego za to nie chcieli, po prostu pożegnali się i wrócili do chaty. To przysporzyło im odrobinę sympatii wśród Dunmerów. Wiadomo, nie każdy Altmer jest od razu sympatykiem Thalmoru. Nawet jeśli służy w thalmorskim wojsku, może po prostu, zwyczajnie, kochać swoją ojczyznę i służyć jej jak potrafi. W każdym razie, nie mogę powiedzieć o nich ani jednego złego słowa.
Thalmorscy żołnierze pod opuszczoną chatą. Nikt nie wie, kto i w jaki sposób zrobił to zdjęcie. |
Jak długo stacjonowali na wyspie, nie wiem dokładnie. Gdy opuszczałem Solstheim, jeszcze tam byli. A gdy powróciłem po jakimś czasie, w chacie pozostał po nich jedynie zimny popiół na palenisku i kilka butelek po miodzie i winie.
Ha! Wie kiedy się bić, a kiedy negocjować. :)
OdpowiedzUsuńBardzo mi się podoba ten jęczący dmuchawiec. :)
Jest z nim związanych kilka questów w tej grze :) Naprawdę jęczy.
UsuńAle byłoby radośnie gdyby te dmuchawce rosły w takiej ilości jak u nas i wszystkie jęczały.Jakoś mi się oni skojarzyli z pewnym ugrupowaniem politycznym- zrobić coś co i tak nikomu na nic się nie przyda,choć pozornie wygląda nieźle.
OdpowiedzUsuńTo na łące czułbym się jak na kościelnej procesji. Lepiej nie...
UsuńPrzewaga siły argumentu nad argumentem siły po raz kolejny została udowodniona. Gdyby pod moim domem rosły tak umuzykalnione dmuchawca to wykupiłbym wszystkie zatyczki do uszu z okręgu trzech prowincji.
OdpowiedzUsuńA ja po prostu bym je wyrwał - korzeń nirnu nie odrasta :)))
Usuń