Wiadomość od Ralisa była jeszcze krótsza niż ostatnio. Przyszła z samego rana. Nie traciliśmy czasu, tylko szybko wdzialiśmy na siebie zbroje i szybkim krokiem udaliśmy się w stronę kurhanu. Wkrótce stanęliśmy w obozowisku, ale było ono zupełnie puste. Nie znaleźliśmy nawet Ralisa.
- Chyba wszyscy są na dole – mruknąłem niepewnie, podchodząc do stołu, na którym walały się jakieś zapiski. – Nie zostawił nam tu żadnej wiadomości?
Wiadomości nie było. Ale był dziennik Ralisa. Nie w postaci kajetu, tylko luźnych, porozrzucanych kartek, jakby nie miał czasu ich oprawić. Dobrze, że strony były ponumerowane. Wiem, że nie należy czytać cudzych pamiętników, bez zgody właściciela, ale te kartki leżały tak, jakby celowo je tu zostawiono. Czyżby Ralis chciał, żebym to przeczytał? Cóż, przyznaję, zrobiłem to. Po trosze ze zwykłej ciekawości, ale przede wszystkim dlatego, że już od dawna intrygowało mnie, co on przede mną ukrywa. I odniosłem wrażenie, że nie potrafił mi tego powiedzieć. I może właśnie dlatego zostawił te kartki na wierzchu – żebym dowiedział się sam.
Zaczynało się zwyczajnie.
Przybyłem na Solstheim, żeby sprawdzić, ile prawdy kryje się w pogłoskach, związanych z Kurhanem Kolbjorn. Mój chlebodawca jest przekonany, że tam właśnie znajdują się relikty Ahzidala. Osobiście jestem dość sceptyczny, ale póki ten dziadyga mi płaci, będę kopał tam, gdzie sobie tego zażyczy.
Muszę jednak przyznać, że prezentuje się to dość kiepsko. Z początku myślałem, że pobłądziłem, ale teraz wiem, że kurhan został zwyczajnie pogrzebany pod grubą warstwą popiołu. Spróbuję się do niego przekopać. Może miejscowi będą chętni zrobić to za mnie, jak im zaświecę grosiwem. Od opuszczenia Kruczej Skały nie spotkałem jeszcze ani żywej duszy, ale ciągle słyszę jakieś rozmowy i szepty, więc wiem, że ktoś tu żyje.
Jak dotąd wszystko zgadzało się z tym, co sam mi powiedział. Zdziwiło mnie tylko to zdanie o tajemniczych szeptach. Czyżby był tu ktoś jeszcze?
Już widzę, że dokopanie się do tego kurhanu będzie drogą przez mękę – pisał dalej Ralis. – Wynająłem górników z Kruczej Skały. Każdy z nich rzekomo przepracował lata w kopalni, ale widać, że nie przywykli do takich warunków. Rozkopując miejsca takie jak to, trzeba się liczyć z tym, że można znaleźć nieciekawe rzeczy.
Nasza ekipa zmalała o kilka dusz, gdy okazało się, że zmarli, których wykopaliśmy są w dość bojowych nastrojach. Musiałem wstrzymać prace do czasu, aż znajdziemy jakichś nowych robotników. Może zwerbuję tych pajaców, którzy tak się ze mnie nabijają.
Dalej następowały fragmenty, które mocno mnie zaniepokoiły.
Moi niewidzialni „przyjaciele” coraz śmielej sobie poczynają. Nieprędko zrozumiałem, że zwyczajnie się przede mną ukrywają. To chyba ze wstydu. Bo trzeba być prawdziwym tchórzem, żeby bez ustanku z kogoś szydzić.
Kopanie wciąż nam nie idzie, bo truposze z kurhanu przeganiają górników. Miałem nadzieję, że mieszkańcy tej wyspy potrafią się uporać z byle zdechlakami, ale widzę, że przeceniłem ich możliwości. Nie powtórzę tego błędu.
Ralis słyszał głosy! Spojrzeliśmy na siebie zdziwieni.
- Szalony, czy nawiedzony? – szepnęła Lydia.
Wołami by mnie teraz nie odciągnęli od tego dziennika.
Gdyby nie mój niewidzialny przyjaciel, już dawno uciekłbym z tego miejsca. Żałuję, że prędzej nie pojąłem, iż nie nawiedza mnie jakaś grupa, lecz jedna istota o setkach głosów. Dzięki niej pojąłem istotę kurhanu. Bardzo chciałbym się teraz z nią rozmówić.
Niemal czuję każdy zakamarek tego miejsca, tak, jakbym sam je zbudował. Wyjaśniłem górnikom, jak poprawnie przejść po płytkach, ale byli chyba zbyt wystraszeni, żeby stawać tam, gdzie trzeba. Nic nie szkodzi, dla mego mistrza to żaden problem. Już wkrótce stanę przed jego obliczem.
Gdybym nie miał hełmu, zapewne włosy stanęłyby mi dęba, a tak oblał mnie tylko zimny pot. Było dla mnie jasne, że albo jakaś istota nawiedziła Ralisa, albo po prostu popadł w obłęd. Potwierdzała to następna strona dziennika.
Lord Ahzidal żąda więcej krwi. Chętnie zaspokoję jego głód. Dusze tych nieszczęśników których zatrudniam, są kalekie, więc trzeba ich wielu, żeby osiągnąć pożądany efekt.
Nie będę więcej pisał. Nie ma takiej potrzeby. Pora obudzić mego mistrza i dać mu to, na co zasłużył.
Rzuciłem dziennik na stół. Kartki papieru rozsypały się, ale nie dbałem o to. Nie było czasu do stracenia. Ralis oszalał!
Nie dbałem o to, czy napotkam jakichś nieumarłych. Pędziłem przed siebie po drewnianym podeście, potem po kamiennej posadzce, aż znalazłem się w głębi labiryntu korytarzy. Żadnego draugra nie napotkałem, ale usłyszałem w oddali jakiś niewyraźny głos. Ktoś wołał.
Zbiegliśmy ze schodów. Rzuciłem się w prawo, do komnaty, w której przedtem znaleźliśmy płyty naciskowe, ale tam było pusto. Spróbowałem więc w drugą stronę. Ku mojemu zadowoleniu, odkryłem, że przejście zostało odblokowane. Prowadziło ono do niewielkiej, jasno oświetlonej komnaty, z dwoma, czy trzema kamiennymi tronami, zamkiem szyfrowym i zakratowanym szybem. I dwoma silnymi draugrami.
Nieumarli zwykle budzą się, gdy intruz podejdzie w miarę blisko. Ponieważ komnata była oświetlona, ja zauważyłem ich z daleka, siedzących na tronach, w pozycjach, jakby pradawni wojownicy ucięli sobie drzemkę. Ostrożnie, bez hałasu zdjąłem łuk i nałożyłem strzałę. Jednego położyłem od razu. Nawet się nie obudził. Ale drugi zaczął wstawać, a moja strzała, choć poważnie nim zachwiała, nie uśmierciła go na powrót. Zrobiła to dopiero strzała Lydii, wypuszczona ze świstem znad mojego ucha.
Głos dobiegał z dołu. Wydawało mi się, że to Ralis, ale pewności nie miałem, bowiem wszechobecne tutaj echo bardzo zniekształcało wszelkie dźwięki. Po obu stronach komnaty znajdowały się obrotowe drzwi, takie same jak przy wejściu do wielkiej komnaty. Przy jednych dodatkowo spora krata, zamykająca dostęp do płytkiej niszy, z kamiennym piedestałem, na którym stała żelazna zbroja, ani chybi należąca niegdyś do Azhidala. I dwie dźwignie, przy każdych drzwiach. Za tronami natomiast stały słupki zamka szyfrowego. Na przeciwległej ścianie wisiał łańcuch z uchwytem, za który szczęśliwie pociągnąłem w pierwszej kolejności.
Nie musieliśmy tracić czasu na odgadywanie zagadki. Jak się okazało, ten uchwyt otwierał kratę zasłaniającą wejście do szybu. Chwyciłem miecz i zbiegłem na dół. Lydia popędziła za mną.
Szyb prowadził do okrągłej komnaty, o wysokim sklepieniu. Posadzkę zbudowano na kształt koncentrycznych kręgów, a wokół stały bazaltowe sarkofagi. Wiedziałem już, czego się po nich spodziewać. Natomiast to, co ujrzałem, zdumiało mnie tak, na chwilę straciłem rezon.
Oto na samym środku stał Ralis, z obłędem w oczach i nieprzytomnym głosem wzywał Ahzidala!
- Ahzidalu, przebudź się! – wołał. – Ahzidalu!
- Oszalał – szepnęła Lydia.
I było jeszcze coś. Na posadzce, w kałuży krwi, leżało kilka ciał górników. I żadnych draugrów! To nie one ich zabiły. To musiał być… Ralis.
Chciałem wbiec do komnaty i potrząsnąć nim, aby trochę oprzytomniał, ale nie zdążyłem. Nagła eksplozja na samym środku zmiotła Ralisa gdzieś na bok, jak szmacianą lalkę, a w jego miejscu pojawiła się dobrze mi znana postać smoczego kapłana.
Nie miałem wątpliwości, że to sam Ahzidal. Z lektury wiedziałem przecież, że był smoczym kapłanem. Nie było czasu na rozmyślania – napiąłem łuk. Lydia uczyniła to samo. Dwie szklane strzały pomknęły ku nieumarłemu kapłanowi. Obie trafiły, ale go nie zabiły. Na domiar złego, z sarkofagów zaczęli wyłazić inni nieumarli. Ahzidal, jakby w ogóle nie dbał o te dwie brzechwy, sterczące z jego boku, skierował się w naszą stronę i pochylił ku nam swoją laskę. Każdy smoczy kapłan miał jakiś magiczny kostur. Był to zapewne jego atrybut i symbol jego godności. A także bardzo skuteczna broń przeciw wszystkim niewolnikom, którzy nie dość szybko zginali przed nim karki. Nie dałem mu czasu na strzał z kostura, jakąkolwiek magią był on naładowany. Posłałem mu kolejną strzałę, która zdmuchnęła go pod ścianę, jakkolwiek wciąż jeszcze żył, jeśli można tak powiedzieć o nieumarłym. Strzała Lydii chybiła, ale trafiła innego draugra, który wlazł jej na linię strzału. Ja tymczasem wypuściłem następną, czym uśmierciłem ostatecznie smoczego kapłana. Rozwiał się i zamienił w kupkę błyszczącego popiołu. Kostur zagrzechotał o kamienną posadzkę. Zacząłem szyć do pozostałych.
Tym razem draugry zadziwiająco szybko zorientowały się, skąd lecą strzały. Czterech nieumarłych, którzy jeszcze stali na nogach, zwróciło się ku nam. Na szczęście wejście do komnaty było wąskie. Draugry nie mogły atakować wszystkie jednocześnie, jedynie dwójkami. Mogliśmy więc z łatwością stawić im czoła. Cios dwuręcznego, pradawnego brzeszczotu przyjąłem na tarczę. Byłem przygotowany na mocne uderzenie, więc mimo wstrząsu, nie wytrąciło mnie ono z równowagi. Moja kontra była skuteczniejsza – Rozdzieracz Chłodu rozorał mu pierś, zanim zdążył powtórnie podnieść swój miecz. A gdy już to zrobił, otrzymał silne pchnięcie sztychem w brzuch. Poświata w jego oczach zgasła, a on sam upuścił miecz i osunął się na ziemię. Drugi nieumarły, stojący dotąd za nim, zamierzył się na mnie toporem, ale uniknąłem ciosu zręcznym unikiem i uderzyłem z półobrotu. Ten cios był tak silny, że przepołowił zmumifikowane ciało. Upadło na ziemię w dwu częściach i więcej już nie wstało. Lydia ze swoimi przeciwnikami uporała się równie zręcznie. Dwa truchła leżały na posadzce, po jej stronie.
Kurhan Kolbjorn - komnata, w której miała miejsce opisana walka |
Podbiegłem do Ralisa. Żył, ale był nieprzytomny. Podniosłem dłoń i rzuciłem w jego stronę porcję uzdrawiającej magii, jedną i drugą, zanim otworzył oczy.
- O, bogowie… - jęknął. – Co się stało?
Rozejrzał się z przestrachem wokół. Ujrzał pobojowisko i otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
- Co ja zrobiłem? – jęknął.
- Co się tu dzieje? – zapytałem, patrząc mu prosto w oczy.
- Nie pamiętam – szepnął. – Odkąd przybyłem do Kolbjorn… słyszę szepty. Głosy. Myśli. Pragnienia… Z każdym dniem robiły się coraz wyraźniejsze. Głośniejsze. Kilka razy straciłem świadomość. To było… To było tuż przed przebudzeniem draugra…
Jego nieskładna opowieść upewniła mnie tylko w przekonaniu, że znalazł się pod wpływem jakiejś mrocznej siły. Spojrzałem mu prosto w oczy i wolno, bo sam miałem ściśnięte gardło, zadałem mu pytanie.
- Czy ty… Zabiłeś górników?
Spłoszył się. Rzucił okiem na swój kilof, przytroczony do pasa. Podążyłem za jego wzrokiem. Na ostrzu kilofa była krew. I przyklejona do niego mała kępka jasnych włosów…
- Nie wiem… - szepnął Ralis z przestrachem. – Może? Ale to… To on tego chciał! Potrzebował ich energii. Nie wiem! Mam nadzieję, że nie.
Rozejrzał się z przerażeniem po komnacie. Dostrzegł martwych górników i rozległe plamy krwi. Spojrzał na swój kilof i znów na nich. I zbladł jak ściana. Jego szara skóra poszarzała jeszcze bardziej.
- Ale.. Może… - szeptał zbielałymi wargami. – Błagam, musisz mi uwierzyć!
Byłem w szoku. On zapewne też. Byłbym w stanie mu uwierzyć, że nie chciał nikogo skrzywdzić, że działał nieświadomie, zahipnotyzowany przez moc Ahzidala. Byłbym, gdybym nie przeczytał tego dziennika. Ralis wiedział, czego żąda od niego Ahzidal. Zdawał sobie sprawę z tego, co robi. I posłusznie to wykonał.
Pokręciłem głową.
- Nie puszczę ci tego płazem – szepnąłem.
Nie, nie miałem zamiaru go zabijać. Nawet przez myśl mi to nie przeszło. Wiedziałem, że smoczy kapłani potrafili narzucić swoją wolę. Było tu wiele okoliczności łagodzących, ale stojąc wokół zwłok pomordowanych górników, nie mogłem dopuścić, aby taka zbrodnia pozostała bezkarna. Nie chciałem zresztą dla niego surowej kary. W zupełności wystarczyłoby mi, gdyby przed mieszkańcami Kruczej Skały, bliskimi zamordowanych górników, wyraził głęboką skruchę. Chciałem, żeby wszystko odbyło się jak należy. Zaprowadziłbym go do miasta i oddał w ręce kapitana Veletha. I podczas sądu, wiedząc jaką potęgą dysponują smoczy kapłani, sam w pewnych sprawach wziąłbym go w obronę.
Ale elf opacznie zrozumiał moje słowa.
- Co? – wybuchnął nagle. – Nie! Nie możesz! Jestem powiernikiem jego woli! Już wkrótce będzie panem nas wszystkich!
I zamierzył się na mnie ostrzem kilofa.
To był ostatni błąd w jego życiu. Oszalały elf, uzbrojony jedynie w kilof, nie jest liczącym się przeciwnikiem dla kogoś takiego jak ja. Zasłoniłem się tarczą i wbiłem mu miecz w pierś. Odruchowo, nawet o tym nie myśląc. Wybałuszył oczy, aż pokazały się czerwone obwódki jego czarnych źrenic. Musiałem trafić prosto w serce, bo momentalnie zwiotczał. Nie żył już, gdy opadł na kamienną posadzkę.
Tak zakończył życie Ralis Sedarys, ten który odkrył tajemnicę kurhanu Kolbjorn.
Żałowałem, że tak się to skończyło. I żałowałem Ralisa. Żałowałem szczerze. Miałem ogromne poczucie winy. Z tego powodu, później, już w Kruczej Skale, gdy spotkałem się z rajcami, nie potrafiłem powiedzieć całej prawdy na jego temat. Nie chciałem, by obwiniono go o całe to zło, jakie wydarzyło się w kurhanie. Niech przynajmniej po śmierci źle go nie wspominają. Przemilczałem jego niechlubną rolę w tej tragedii. Miałem świadomość, że nie jestem tu bez winy i że źle to wszystko rozegrałem. Powinienem tkwić tutaj, na miejscu i wszystkiego doglądać samemu. Dostrzegłbym wtedy oznaki jego szaleństwa na czas.
- Albo sam byś oszalał – mruknęła przytomnie Lydia. – Widzisz, z jaką łatwością Ahzidal opanował umysł Ralisa. Twego by nie potrafił?
Pokręciłem głową, ale nie na znak przeczenia, tylko niedowierzania. Nie wiedziałem tego. Może i ja bym się poddał, kto wie, choć wierzyłem, że techniki medytacji, jakich nauczyli mnie Siwobrodzi uchroniłyby mnie od wpływu ducha nekromanty. Zwykle przyzywałem ich wizualizacje, gdy wyczuwałem jakąś mroczną siłę, usiłującą mnie zniewolić. Nigdy już się tego nie dowiemy.
Zamierzałem opuścić komnatę tym samym wyjściem, ale Lydia zauważyła przejście, jakie otworzyło się po opadnięciu wieka jednego z sarkofagów. I był to szczęśliwy traf, bowiem przejście to prowadziło do kolejnej komnaty, tym razem ze ścianami wyrzeźbionymi w ornament, przypominający wszechobecną w Apokryfie koronkę. A na środku stał kamienny postument, jak łatwo się domyślić, z Czarną Księgą, zatytułowaną „Włókna i filigran”. Czekała mnie kolejna wizyta w królestwie Hermaeusa Mory. Po krótkim namyśle, zdecydowałem się na nią od razu.
Tym razem nie wydarzyło się nic dramatycznego i na dobrą sprawę nawet godnego opisania. Ta część Apokryfu była niewielka, prosta i prawie nie zamieszkana. Napotkałem tylko jednego Czyhacza, którego położyłem z daleka. Potem na mojej drodze pojawił się Poszukiwacz. Nieco dalej, z czarnego jeziorka wyłonił się drugi Czyhacz i ten dostrzegł mnie, gdy tylko wystrzeliłem. Zaczął mnie gonić, ale na szczęście był daleko. Zdążyłem władować mu jeszcze trzy strzały, które rozłożyły go na koronkowej posadzce.
Za jeziorkiem brama prowadziła do ciemnego korytarza, wypełnionego mrożącym krew cieniem. Musiałem skorzystać z obecności świetlików, by przejść na drugą stronę. A tam ujrzałem księgę, która otworzyła się na mój widok sama, jakby na mnie czekała. I, jak zwykle, zaproponowała mi jedno z trzech błogosławieństw do wyboru. Wybrałem Ochronę. Miała ona sprawiać, że ciosy moich przeciwników zostaną nieco osłabione. Przyjąłem je z wdzięcznością. Nawet coś na kształt cienia sympatii do Hermaeusa Mory przewinęło mi się przez umysł. Czyżby mi sprzyjał? Czyżby chciał, abym to ja wygrał to starcie? A może jedynie wyrównywał nasze szanse, aby nasza walka nie rozstrzygnęła się już na samym początku? Cóż, w pojedynku z Miraakiem przyda mi się każda przewaga. Każdy drobiazg może zaważyć o zwycięstwie. A potem po prostu odczytałem odpowiedni wers w księdze i wróciłem do tej samej komnaty, prosto w objęcia Lydii.
Wracaliśmy tą samą drogą, którą tu przyszliśmy, tym razem jednak bez pośpiechu, starannie rozglądając się na boki. Musiały się tu znajdować pozostałe części uzbrojenia Azhidala. Znaleźliśmy je bez trudu. Żelazny hełm, ozdobiony byczymi rogami, znajdował się na dole, blisko wejścia do szybu. Umieszczono go podobnie, jak pozostałe relikty, w niszy, zasłoniętej kratą. Otwierał ją szyfrowy zamek, na szczęście prosty, który udało nam się otworzyć po kilku próbach. Trochę bardziej skomplikowane było otwarcie zamka na górze, w komnacie ze zbroją. Trzeba było najpierw odgadnąć szyfr, a aby to zrobić, musieliśmy najpierw odsłonić kamienne tablice, przysłonięte obrotowymi drzwiami. W końcu jednak krata z chrzęstem się uniosła. Zbroja Azhidala stała przed nami, w zasięgu ramion.
- I co z tym wszystkim zrobimy? – spytała Lydia.
Wzruszyłem ramionami. Nie wiedziałem, kto zlecił Ralisowi odnalezienie reliktów. Nigdy mi tego nie zdradził. Może po przejrzeniu jego zapisków, pozostawionych na górze, dowiemy się czegoś o zleceniodawcy, ale szczerze mówiąc, wątpiłem w to. On sam już nie żył i niczego nie mógł nam powiedzieć. Najchętniej zostawiłbym to wszystko na miejscu, w nie naruszonym stanie. Ale wiedziałem, że wtedy nie ochronimy tego skarbu przed rabusiami. Niedobrze by było, gdyby wpadło to w ręce rozbójników. Nie znając historii tych przedmiotów, w najlepszym razie mogliby je zniszczyć, albo zagubić. W najgorszym – użyć przeciwko mieszkańcom Solstheim. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy, przynajmniej na razie, zabrać to wszystko do Posiadłości Severinów i umieścić na manekinie. Potem się zastanowimy, co zrobimy z tym dalej.
W miejscu, gdzie rozgałęziały się korytarze, złożyliśmy ciężki kirys i rogaty hełm. Postanowiliśmy pójść jeszcze do komnaty z płytami naciskowymi, żeby spróbować dostać się do pierścienia. Zagadka okazała się trudna i łatwa jednocześnie. Trudna, bo choć szukaliśmy jakiegoś uchwytu, czy dźwigni, niczego nie znaleźliśmy. Nie było też żadnej wskazówki, żadnej kamiennej tablicy – niczego. Były natomiast płytki naciskowe, z których każda po nadepnięciu zaświecała się na moment zimną poświatą. Doszliśmy do wniosku, że to jakaś kombinacja tych płytek musi otwierać kratę. Ale jaka? Wszystkie były takie same, niczym się od siebie nie różniły. I co się okazało? Że ta zagadka jest łatwa. Trzeba było po prostu przebiec po nich na tyle szybko, by choć przez chwilę wszystkie jarzyły się jednocześnie. Ostatnią nadepnąć w momencie, w którym pierwsza jeszcze nie zdążyła zgasnąć. Lydia przespacerowała się po nich bez zbytniego pośpiechu i z taką gracją, że gdybym był tą kratą, uniósłbym się w górę z samego podziwu. Z tego, czy innego powodu, krata poszła w górę, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Pierścień był nasz. Można było wracać na górę.
- Nie sprawdzisz tych zaklęć? – spytała Lydia, gdy już doszliśmy do schodów, przy których zostawiliśmy hełm i zbroję.
Rzuciłem okiem na wszystkie trzy relikty. Błyszczały poświatą zaklęć, ale w tej chwili nie interesowało mnie, jakich. W tej chwili obchodziło mnie coś zupełnie innego.
- Później – odparłem. – Ze spokojem, w domu. Teraz ważniejsze jest coś innego. Pamiętasz, po co tu przyszliśmy?
- Słowo – pokiwała głową Lydia. – Nawet nie zwróciłam uwagi, czy ściana jest odkopana.
- Ani ja – przyznałem się. – Biegłem przed siebie jak szalony. Zupełnie o nim zapomniałem.
Chwyciłem w ręce ciężką zbroję i zarzuciłem sobie na ramię. Lydia złapała za hełm. Pierścień ukryłem w kieszeni pod kirysem. Ruszyliśmy w górę i po niedługim czasie znaleźliśmy się przed smoczą ścianą. Odkopaną! Wyraźnie było widać inskrypcje, wypisane smoczym językiem, a Słowo wołało mnie głośno i wyraźnie. Nadeszła chwila prawdy. Podszedłem zupełnie blisko, tak, że mogłem dotknąć ściany dłonią.
Wielka komnata kurhanu Kolbjorn - widok od strony wejścia. Po lewej stronie, pod podestem, widoczna smocza ściana |
Światło, jakim wypełnione były litery Słowa, wkrótce oderwało się od ściany i wniknęło we mnie. Dusza ubitego smoka udzieliła mi jego zrozumienia.
- Nos – szepnąłem bezwiednie. – Uderzenie…
Było to ostatnie słowo krzyku Cyklon. Dwa poprzednie już znałem. I choć poczułem w sobie moc władania potężnym żywiołem, przeżyłem wtedy ogromny zawód.
- To nie to – westchnąłem. – To nie jest Aspekt Smoka.
Lydia również posmutniała. Zrozumiała bowiem, że do pojedynku z Miraakiem – miałem nadzieję, że będzie to pojedynek – muszę stanąć słabszy niż się z początku spodziewałem. A to oznaczało, że szanse przechylają się na stronę tyrana.
Była jednak Nordką. Choć bała się o mnie i niemal umierała ze strachu, że może mnie stracić, nic nie powiedziała. Żaden Nord nie cofnie się z placu boju tylko dlatego, że przeciwnik jest silniejszy. Nord nie chce umierać w łóżku, jako niedołężny starzec. Nord ma w sobie coś z Orsimera – jeśli ma umrzeć, to w walce, z dumnie podniesionym czołem i dzierżąc miecz w dłoni.
Nasz powrót do Kruczej Skały odbył się w ciszy, jeśli nie liczyć chrzęstu niesionej przeze mnie zbroi. Dotarliśmy na miejsce już po zmroku. Jeść nam się nie chciało. Od razu poszliśmy spać.
Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Lydia również. Trzymaliśmy się kurczowo w objęciach, jakbyśmy się bali, że jakaś zła siła rozdzieli nas właśnie w tamtej chwili. Dopiero nad ranem zmorzył mnie sen.
Spałem niezbyt długo, ale gdy otworzyłem oczy, wiedziałem już, że nie zasnę na powrót. Lydia spała obok mnie, złożywszy głowę na splecionych dłoniach. Oddychała równo delikatnie. Długie rzęsy rzucały cienie na jej policzki. Jej buzia wydała mi się w tym momencie tak niewinna, tak bezbronna, jakbym zamiast na młodą, piękną kobietę, patrzył na małą dziewczynkę. Wpatrywałem się nią z czułością, z jaką zapewne matka patrzy na swoje malutkie dziecko. Chciałem ją objąć i przytulić – ale bez śladów pożądania. W tej chwili kochałem ją bezgranicznie, ale nie jako żonę, a po prostu bliską mi ludzką istotę, która potrzebuje mojej opieki. Wpatrywałem się w nią, chciwie i ze wzruszeniem, chcąc by ten widok wrył mi się w pamięć na zawsze, by w mej ostatniej chwili ukazał mi się przed oczami. Tak, chciałem odejść z tego świata z tym właśnie wspomnieniem. Nie sławą wojownika, nie Smoczego Dziecięcia, ale kogoś, kto nauczył się przez ten czas czegoś znacznie, znacznie ważniejszego. Kogoś, komu było dane otrzymać największy i najcenniejszy na świecie dar - miłość.
A potem delikatnie podniosłem się z posłania i zacząłem się ubierać. Swój testament przygotowałem już wcześniej. Leżał w sejfie, zrolowany i ukryty w skórzanym etui – tym samym, w którym niedawno dostałem od rajcy akt własności Posiadłości Severinów. Zresztą, sam dokument również tam tkwił, jako załącznik. Treść testamentu nie była tajemnicą dla nikogo, kto znał mnie choć trochę. Jak łatwo się domyślić, wszystko po mojej śmierci dziedziczyła Lydia. Jedynie atrybuty arcymaga miały powrócić do Zimowej Twierdzy i służyć nowemu przywódcy Akademii. Szata Savosa cały czas tam była. Ja miałem przy sobie tylko jego naszyjnik, a w Białej Grani diadem, który on sam niegdyś mi podarował.
Włożyłem spodnie i płócienną koszulę, na to cienką bluzę, którą zwykle nosiłem pod zbroją. A potem sięgnąłem po swoje skorupy. Chrzęst blach zbudził Lydię. Podniosła głowę i spojrzała na mnie w chwili, w której sznurowałem wysokie, elfie buty, opancerzone blachą z księżycowego kamienia.
- Czy to już? – spytała szeptem.
Zasznurowałem drugi but i zapiąłem sprzączkę, przytrzymującą opancerzenie. Ciasno zaciągnąłem skórzany pasek.
- Już – odparłem, nie patrząc w jej stronę. – Bardziej gotowy nie będę. Nie ma sensu odkładać tego na później.
Słowa z trudem przechodziły mi przez gardło. Nie, nie bałem się śmierci. Widziałem Sovngard na własne oczy i wiedziałem, że śmierć to nic strasznego. Pierś rozsadzał mi inny ból – ból rozstania. Takiego żalu nie czułem nawet wtedy, gdy szykowałem się do pojedynku z Alduinem. Może byłem wtedy bardziej naiwny i nie zdawałem sobie sprawy, na jak cienkim włosku wisiało wówczas moje życie. Może dlatego, że wtedy nie zasmakowałem jeszcze swej miłości tak bardzo, jak teraz. Może dlatego, że nie miał to być mój pierwszy pojedynek z Alduinem i wierzyłem, że można go pokonać. Miraak zaś był wielką niewiadomą.
Teraz najbardziej chciałem zostać tu, z tą jedyną istotą, którą kochałem bezgranicznie. I właśnie dlatego musiałem ją opuścić – po to, by ją ochronić przed tyranem, który przygotowywał się już do zagarnięcia tego świata, jakby był on jego własnością. Najpierw Solstheim, ale gdyby zniewolił mieszkańców tej wyspy, z pozostałymi częściami Tamriel poszłoby mu jeszcze łatwiej. Im więcej niewolników miałby do swej dyspozycji, tym szybciej resztę świata ogarniałoby szaleństwo. Oczami wyobraźni ujrzałem Białą Grań i swych przyjaciół, jak zabiedzeni, obdarci i głodni, bezmyślnie mamrocząc coś pod nosem, przerabiają miasto na świątynię ku czci Miraaka. Wyobraziłem sobie Cesarskie Miasto i świątynię Akatosha splądrowaną i obudowaną koronkową konstrukcją, a samą statuę boga-smoka splugawioną i zamiast błogosławieństw zsyłającą przekleństwa.
Nie miałem wielkiej nadziei na pokonanie Miraaka. Alduin nie znał potęgi Smoczego Dziecięcia i zlekceważył ją – dlatego zginął. Zabiła go jego własna arogancja. Pahlok, jak mawiał Paarthurnax. Miraak zaś doskonale wiedział, na co stać Smocze Dziecię, bo był jednym z nich. Jeśli wierzyć legendom, był pierwszym Smoczym Dziecięciem, jakie w ogóle się objawiło. To on utorował ścieżkę, którą ja również usiłowałem podążać, ale ja byłem zaledwie jego naśladowcą, nikim więcej. On pochodził z długowiecznych i uzdolnionych magicznie Dunmerów, ja byłem człowiekiem, w dodatku jeszcze bardzo młodym. Tego, w czym on doskonalił się przez wieki, ja zaledwie liznąłem. Jakąż ja mogłem mieć nad nim przewagę? Bo umiałem walczyć mieczem i łukiem? A co, jeśli nie dopuści mnie on na długość miecza, albo otoczy się barierą, której nie przebiją moje strzały?
Lydia delikatnym ruchem zsunęła się z łóżka i podeszła do stolika, na którym stał kaganek. Skrzesała ognia i jasny płomyczek oświetlił naszą sypialnię, przypominającą w tym momencie jakąś ciemną grotę. Przytuliła się do mnie na chwilę. Tylko na chwilę, po czym z wysiłkiem oderwała się od mojej piersi i schyliła się po moją zbroję. Niby najwierniejszy giermek, pomogła mi ją włożyć, starannie zapinając wszystkie sprzączki. Gdy wkładała mi rękawice, trzymała moją dłoń trochę dłużej, niż było to potrzebne. Choć się z tym kryła, zauważyłem że jej oczy nienaturalnie błyszczą. Z trudem powstrzymywała łzy.
Objęła mnie, zapinając mi pas. Kołczan przypięła mi ciasno do pleców, żeby nie telepał mi się na grzbiecie, gdyby przyszło mi biec. Na koniec chwyciła hełm. Chwilę patrzyła na mnie, zanim mi go podała. Ja też włożyłem go z niejakim wahaniem, jakby ten hełm stanowił jakąś barierę, rozdzielającą nas na wieki. Lydia delikatnie zapięła mi szybkozłączkę pod brodą. Łuk przytroczyła mi do pleców. Potem, na otwartych dłoniach podała mi miecz. Rozdzieracz Chłodu, naładowany magicznymi ładunkami do maksymalnej pojemności, pokrył się szronem. Chwyciłem rękojeść i wsunąłem go do pochwy.
Chciałem się odezwać, ale Lydia przykryła mi usta dłonią.
- Nic nie mów – szepnęła. – Wiem!
Księga „Sny na jawie” leżała zamknięta w sejfie. Lydia podała mi ją na otwartych dłoniach, podobnie jak przed chwilą miecz. I dopiero teraz spojrzała mi w oczy.
Ileż smutku i napięcia było w tym spojrzeniu! Jak to się stało, że nie upuściłem tej księgi i nie porwałem jej w ramiona, nie wiem do dziś.
- Będę tu czekała na ciebie – oświadczyła. – Tak długo jak będzie trzeba.
Poczułem, że drętwieje mi gardło. Z trudem przełknąłem ślinę. Przez chwilę wpatrywałem się w ozdobne przetłoczenia na okładce księgi, po czym, wziąłem głęboki oddech i z pewnym wahaniem uchyliłem okładkę i otworzyłem ją na jednej z pierwszych stron. Kątem oka ujrzałem jeszcze cienie, wychylające się z kart, a potem księga znikła, podobnie jak Posiadłość Severinów i blada w mdłym świetle kaganka figurka mojej żony.
Znalazłem się w Apokryfie.
Jak się zacznie czytać, to nie można się oderwać!!!!
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że wkrótce będzie ciąg dalszy. :)
Trochę potrwało, ale jest.
UsuńBędzie się działo! Pięknie napisałeś o tej miłości. No cóż, Ty zawsze pieknie piszesz;)
OdpowiedzUsuńSię zarumieniłem...
Usuń