- Rieklingi – powiedział Storn, kiwając głową. – To były rieklingi. Żyją w koloniach, w chłodniejszych częściach wyspy. Czasem w dużych koloniach.
- Prawdziwa plaga – Freya pokręciła głową. – Kradną, co tylko się da. A czego nie ukradną, zniszczą.
- Wyglądały niegroźnie – mruknąłem nieśmiało.
Skaalowie roześmiali się.
- Pozory mylą – odrzekł Stron. – To bardzo wojownicze stworzenia. No i nie zapominaj, że żyją gromadnie. Wojownik twojej renomy bez trudu pokona jednego, czy dwa. Ale jak obskoczy cię cała gromada, ze wszystkich stron?
- Są rozumne? – spytała Lydia.
- Trudno powiedzieć – Storn pokręcił głową. – Nie potrafimy się nimi porozumieć. Tworzą prymitywne narzędzia i broń, ale sami niewiele wytwarzają. Głównie kradną. Ale posługują się mową, choć niezrozumiałą dla nas i mają swoją plemienną społeczność.
- Zasiedlają jaskinie w górach – dodała Freya – i hodują sierściogrzbiety.
- Co? – omal nie udławiłem się gorąca polewką.
- To tutejsza odmiana dzika – uśmiechnął się Storn. – Używają ich jako wierzchowców.
Oboje z Lydią parsknęliśmy śmiechem. Wizja sinawego, szpetnego karła, dosiadającego dzika, wydała nam się bardzo zabawna.
- Śmiejcie się, śmiejcie – Storn żartobliwie pogroził nam palcem. – Przestaniecie się śmiać, gdy zaatakuje was ich kawaleria. Sierściogrzbiet jest bardzo silny i o wiele zwinniejszy od konia. Po górskich ścieżkach pomyka jak kozica. I sam jest uzbrojony – tu pokazał rękami przy twarzy, jak wielkie potrafią być dzicze szable.
- Nie wiadomo, przed kim najpierw się bronić – dodała Freya. – Przed jeźdźcem, czy przed wierzchowcem. Obaj równie groźni.
Po wieczerzy przeszliśmy się jeszcze po wiosce. Wszędzie witano nas serdecznie i każdy chciał uścisnąć nasze dłonie. Chwilę postałem przy kuźni, gdzie Baldor właśnie składał narzędzia po skończonej pracy. Spytałem go o stalhrim. Nie miał akurat ani kawałka, by mi go pokazać, ale potwierdził, że to minerał, powstały z zaklętego lodu.
- Nikt dziś nie wie, jak go wytwarzać – uśmiechnął się. – Jedynym źródłem są pradawne norskie sarkofagi. Ale wykuć go nie jest łatwo.
- Potrzebny jest starożytny kilof Nordów – skinąłem głową. – Powiedział mi o tym Glover z Kruczej Skały.
- Znam Glovera – skinął głową Baldor. – Porządny człowiek, chociaż bardzo skryty. Miałem kiedyś dwa takie kilofy. Sprzedałem mu jeden. Hojnie zapłacił.
Zatem podejrzenia Cresciusa były nie trafione. Glover nabył kilof uczciwie. Nie wiem, dlaczego, ale ta wiadomość sprawiła mi przyjemność. Świadomość, że jego brat jest jednym z przywódców Gildii Złodziei, wciąż nie dawała mi spokoju. Pewnie dlatego tak bardzo chciałem uwierzyć, że Glover jest uczciwym kowalem, który z całych sił próbuje odciąć się od złodziejskiego procederu brata.
- Jak obrabia się stalhrim? – spytałem zaciekawiony. – Glover mówił, że to trudna sztuka.
- Zgadza się –Baldor uśmiechnął się pod czarnym wąsem – Twarde to i niejednorodne. Nie traci twardości nawet po podgrzaniu. Ale jeśli umiesz obrabiać ebon, to i tego się nauczysz.
Spuściłem nos na kwintę. Nie umiałem obrabiać ebonu. Wciąż mi to nie wychodziło. Jeszcze nigdy nie udało mi się niczego wykuć z tego minerału. Pękał mi pod uderzeniem młota, albo rozlatywał się na proszek. Ale postanowiłem kiedyś nauczyć się tej sztuki. Kiedyś, w przyszłości.
* * *
Powrót do Kruczej Skały przebiegł spokojnie. W jednym miejscu tylko zaatakowały nas koniki popielne. Ciekawa zwierzyna – sama pcha się w ręce myśliwego!
A następnego dnia, po południu, po solidnym odpoczynku i smacznym obiedzie, skierowaliśmy swoje kroki na południe, do wraku „Ostrego Szkwału”. Po drodze jedyna przygoda, jaka nas spotkała, to mrożące krew w żyłach widowisko – pojedynek dwóch magów. Jeden z nich władał ogniem, drugi mrozem. Ogniste kule i lodowe kolce przelatywały co chwilę nad plażą, gdy magowie, kryjąc się pośród głazów, wzajemnie razili się magicznymi ładunkami. Nie wiemy, który z nich wyszedł z tej walki zwycięsko, a który poległ, bowiem nie czekaliśmy na zakończenie pojedynku.
Przenocowaliśmy pod dachem, na „Ostrym Szkwale”. Wejście do kajuty zaryglowaliśmy porządnie, więc nie martwiliśmy się o wystawianie wart. Zbóje zostawili tu trochę słomy i skór, więc posłania mieliśmy całkiem wygodne. Stąd do fortu nie było już daleko. Rankiem, wypoczęci, chwyciliśmy broń i dziarsko pomaszerowaliśmy wybrzeżem na wschód, w kierunku majaczącej w oddali bryły fortyfikacji, przysypanej popiołem i piachem niemal pod same dachy.
Fortyfikację wyposażono w port, co było widać wyraźnie, bowiem fale zmyły część popiołu, odsłaniając rozległą kamienną rampę na nadbrzeżu. Z wody wystawały resztki jakiegoś statku, który przy nim zatonął. Gdy przyjrzeliśmy się budowli w świetle dnia, wyraźnie dojrzeliśmy poszczególne budynki. Nad nadbrzeżem ujrzeliśmy charakterystyczny kształt latarni morskiej. Dalej były mury, dość mocno przysypane, ale z pomiędzy nich sterczała w górę jakaś niewysoka wieża, zapewne wartownicza, a raczej to, co z niej zostało.
Pierwszego popielca ujrzeliśmy na latarni. Trudno było go dostrzec, bo wschodzące słońce świeciło nam prosto w oczy. Po krótkiej, szeptanej naradzie wycofaliśmy się na zachód i weszliśmy w głąb wyspy, w las, aby obejść fort z drugiej strony, od wschodu. Gdy ponownie znaleźliśmy się na wybrzeżu, ujrzeliśmy go w pełnej krasie. I dostrzegliśmy od razu dwa popielce – jeden na latarni, drugi na murze.
Ten na latarni był bliżej. Podkradliśmy się ostrożnie i wypuściliśmy po jednej strzale w jego kierunku. Wystarczyło. Strzał znienacka działał na nieumarłych ze zdwojoną potęgą. Niestety, drugi nas zauważył i posłał ku nam ognistą kulę. Zaskoczyło mnie to. Nie wiedziałem, że popielce potrafią używać magii zniszczenia. To czyniło z nich przeciwników znacznie potężniejszych, niż przypuszczaliśmy.
Kula ognia na szczęście chybiła. Nie chybiła za to moja strzała. Nie chybiła też strzała Lydii. Popielec rozsypał się,
Przez dłuższą chwilę staliśmy przyczajeni bez ruchu, obserwując mury. Nic jednak się nie działo. Tak jak się spodziewaliśmy. Popielce nie są rozumnymi stworzeniami. To nieumarli. Gdy widzą intruza, atakują go, nie wszczynając żadnego alarmu, ani nie zwołując swych towarzyszy. Gdy kolejny nieumarły pojawi się w tym miejscu, nie zwróci nawet uwagi na spopielone szczątki innego popielca. Ba, nie czuje z nim żadnej więzi poza tą, że nieumarli nie atakują siebie nawzajem. Współpracować jednak ze sobą nie potrafią.
Cicho podeszliśmy pod sam mur. Latarnia stała osobno, ale wejście do niej zawalone było kamieniami i popiołem. Zaczęliśmy więc posuwać się wzdłuż muru. Wkrótce dotarliśmy do bramy. Aby pod nią przejść, trzeba było schylić głowę, bowiem wulkan naniósł tu tyle popiołu i żużla, że grunt podniósł się w tym miejscu o dobrych kilka łokci. Dziedziniec fortu też zasypany był popiołem. Spod niego wystawały gdzieniegdzie jakieś graty. Na wprost znajdowało się wejście do głównego budynku. Po lewej stronie stał budynek koszar, a po prawej wyrastała z ziemi wieża obserwacyjna.
Stanęliśmy w przejściu, bowiem przed nami żużel, zmieszany z wulkanicznym pyłem, poruszył się, jakby coś chciało wygrzebać się na powierzchnię. Co? Łatwo zgadnąć. Odruchowo napiąłem łuk. Popielec rozsypał się gdy tylko wychylił głowę. Następnego zastrzeliła Lydia, gdy nadbiegł od strony wieży. Postąpiliśmy krok naprzód.
Nagły głos zatrzymał nas w miejscu. Był to męski głos, nieco przytłumiony, jakby ktoś wołał zza muru, jednak nie wiadomo było, skąd dochodzi. Wydawało mi się, że z budynku na wprost.
- Ludzie! – wrzasnął głos. – Wróg wdarł się do fortu! Przygotować się do zasadzki! Niech żyje Cesarstwo!
Ktokolwiek wołał, musiał być niespełna rozumu. „Przygotować się do zasadzki!” – śmiechu warte. Co to za zasadzka, skoro wróg, czyli my, jak się domyślałem, został o niej uprzedzony? I to takim wrzaskiem!
Mojego krzyku za to nie usłyszał nikt.
- Laas!
W budynku i na murach zajarzyło się niemrawo kilka purpurowych światełek. Najbliższe na szczycie wieży. Wskazałem go Lydii i gestem nakazałem, aby na mnie zaczekała. Skinęła głową. Ostrożnie podkradłem się na schody, prowadzące do wieży. Starałem się iść cicho, ale nawet mnie sprawiało to trudności. Żużel chrzęścił pod nogami, trzeba było iść naprawdę wolno. Na szczęście, na schodach go nie było. Zwiał go zapewne wiatr i spłukał deszcz. Wspiąłem się na wieżę, uważnie rozglądając się na wszystkie strony. Popielec stał na samym szczycie, odwrócony do mnie bokiem. Jedna szklana strzała zupełnie wystarczyła.
Widok z wieży rozciągał się dość daleko na wschód i zachód, gdzie sięgało wybrzeże. Od południa, oczywiście, również. Bowiem tam znajdowało się morze, a zza horyzontu wystawał wciąż lekko dymiący krater wulkanu. Wznoszące się wzgórze od strony głębi lądu i porastający je gęsty las, ograniczały widoczność na północ. Wyraźnie jednak było widać okolice fortu. Tkwiła tam następna strażnica, na którą zapewne można było dostać się od wewnątrz budynku. Coś tam się ruszało, ale popielec – bo nie miałem wątpliwości, że to jeden z nich – nie chciał się wystawić na strzał, chowając się częściowo za murem. Było zresztą za daleko na pewny strzał. W spokojnym powietrzu pewnie bym to zrobił, ale na szczycie wieży i ponad dachami fortu mocno wiało od morza. Nie było warunków do wypuszczenia celnej strzały.
Zszedłem na dół i podkradłem się do głównego budynku. Drzwi były jednak zamknięte na klucz. W dodatku dziurka od niego miała kształt na tyle fantazyjny, że operowanie wytrychem było niemożliwe, przynajmniej prostym. Musiałbym najpierw wykuć sobie wytrych o specjalnym kształcie. Pozostawiłem więc ten budynek i udałem się do koszar. Lydia dołączyła do mnie przy drzwiach. Te na szczęście nie były zaryglowane.
Znaleźliśmy się w rozległym holu, w którym zapewne urządzano zbiórki i odprawy. Wszechobecny wulkaniczny pył zasypywał nawet wnętrze koszar. I nagle w miejscu tuż przed nami, poruszył się niespokojnie. Odruchowo napięliśmy łuki.
Zauważyłem, że z popielcami sprawa wygląda podobnie jak z draugrami. O wiele łatwiej było zabić je, gdy jeszcze nie stanęły na nogi. Na popielca, gramolącego się spod piasku, wystarczała zwykle jedna, góra dwie strzały, aby odesłać go tam, skąd przybył, a jego ciało zamienić w kupkę pyłu. Tak było i tym razem. Lydia strzeliła pierwsza i nieumarły rozsypał się, zanim ja zdążyłem zwolnić cięciwę. Ale oto w drzwiach naprzeciw pojawił się drugi. Sam wlazł mi na cel. Z bliska uderzyła go szklana strzała. Przeszła niemal na wylot. Musiałem poprawić, zanim popielec rozwiał się w pył.
- Laas!
Pomieszczenie było puste. Zbadaliśmy je dokładnie, brnąc w pyle po kolana. Za otwartymi drzwiami naprzeciw znajdowały się sypialnie, po prawej stronie jadalnia, a po lewej od wejścia tkwiły proste, długie schody, prowadzące do otworu na dachu. Zapewne tamtędy sypał się wulkaniczny pył, bo pełno było go na schodach. Ostrożnie wychyliłem głowę ponad dach koszar. Ujrzałem przejście na strażnicę i popielca, którego przedtem dostrzegłem z wieży. Tym razem było blisko i nie zasłaniał go mur. Zamienił się w kupkę popiołu już po pierwszej strzale.
Tymczasem Lydia znalazła schody, prowadzące do piwnic. Znajdowały się obok jadalni. Ostrożnie zstąpiliśmy w dół. Zlikwidowaliśmy dwa popielce, które nie zdążyły nas zauważyć i oto naprzeciwko schodów, naszym oczom ukazała się spiżarnia. Nie mogło to być nic innego. Wprawdzie zagrodzona kratą, ale zamek nie był zaryglowany. Mimo upływu lat, można było dostrzec wysuszone na wiór resztki serów i pieczywa – wszystko szare od grubej warstwy pyłu. Stało tam też kilka beczek ze znakiem Kompanii Wschodniocesarskiej, zapewne z winem, albo miodem. Znalazłem też całkiem nieźle zachowany kufer, w którym oprócz jakichś narzędzi i resztek zetlałych fartuchów, błysnęło kilkadziesiąt sztuk złota.
Na lewo od spiżarni dostrzegłem przejście, zasnute gęstą pajęczyną. Wyglądało to jak wata. Nie przypominało mocnej sieci śnieżnego pająka. Ciekaw, co się za nią kryje, spaliłem pajęczynę, posyłając w jej stronę strumień magicznych płomieni. Ukazało się wejście do jakiejś jaskini. Strzeliłem Płomieniem Świecy, aby rozjaśnić wnętrze. Składało się z długiego, opadającego w dół, prostego korytarza na samym dnie rozszerzającym się w rozległą grotę, pełną niewielkich, spowitych pajęczynami kokonów. Odkryliśmy kolonię ognistych pająków.
Taki już urok tej wyspy. Całe południowe wybrzeże zamieszkiwały istoty, w jakiś sposób związane z ogniem i gorącym popiołem. Słusznie ziemia ta była częścią Morrowind, ojczyzny Dunmerów.
Ogniste pająki nie są tak groźne jak śnieżne. Przede wszystkim, w porównaniu do tamtych, są malutkie, zaledwie wielkości dziecięcej dłoni. Ich jad nie stanowi niebezpieczeństwa, aczkolwiek ukąszenie jest bolesne. Mają jednak inną właściwość. Przede wszystkim – co niezmiernie rzadkie wśród pająków – są zwierzętami stadnymi i niby mrówki potrafią bronić swej kolonii nawet za cenę własnego życia. W chwili zagrożenia, wybuchają jasnym płomieniem, raniąc intruza. Płomień ten jednak nie szkodzi pozostałym pająkom. Podobnie reagują, trafione strzałą, o czym przekonaliśmy się, gdy tylko pająki nas dostrzegły i rozpoczęły szybki marsz w naszym kierunku. Żałowałem, że w ogóle spaliłem tę zasłonę. Stworzenia wydawały mi się bowiem zupełnie niegroźne, dopóki żyły sobie w swej zamkniętej kolonii. Po prostu, w tej chwili broniły się przed intruzami, za jakich nas wzięły. Teraz jednak było za późno – to my musieliśmy bronić się przed nimi. Zrobiłem to z żalem, który zadziwił mnie samego. Mnie, który bez drgnięcia ręki polowałem na stworzenia, które nic mi nie zrobiły. Czyżbym stawał się sentymentalny? Czy to znaczy, że się starzeję? W wieku zaledwie dwudziestu lat?
Fakt, kilka żywotów można było obdarować przygodami, jakie stały się moim udziałem.
Kilkanaście wybuchów rozbłysło w jaskini, zanim cokolwiek przestało się ruszać. Zeszliśmy ostrożnie na dół, głównie, aby zabrać nie uszkodzone strzały. Grota okazała się być nieco większa, niż mi się wydawało. W niewidocznym z wejścia miejscu odchodził od niej zalany wodą korytarz, przez który płynął zimny i czysty strumień, ginąc w szczelinie skalnej kilkanaście kroków dalej. Ściany nie stanowiły litej skały. Była to gliniasta ziemia, gdzieniegdzie tylko usiana większymi głazami. Kilka z nich miało ciekawą fakturę, jakby zawierały w sobie jakieś czerwone kryształy. Nie miałem ich jednak jak wydłubać. Wróciliśmy na górę. Naprzeciwko wejścia do jaskini znajdowały się drzwi. Niestety, zamknięte. Za to obok spiżarni ktoś przekopał tunel, wiodący gdzieś w dół. Wyraźnie było widać, że ktoś przebił się przez ścianę i przekopał się przez gliniastą skałę. Ruszyliśmy w dół wąskim chodnikiem. Nie był długi. Już po chwili znaleźliśmy się w krypcie.
Przeszliśmy już wiele norskich krypt, ale ta bardzo się od nich różniła. Nie było tu kamiennych leży, tylko drewniane rusztowania, na których składowano trumny. Tak chowano zwłoki w Cyrodiil. Widać, była to pozostałość z czasów, gdy wyspę zamieszkiwali moi rodacy. Większość trumien miała uchylone wieka i była pusta, co niezmiernie mnie zdziwiło. Odniosłem wrażenie, że to miejsce nie zostało pozostawione w spokoju przez ostatnie dwieście lat. Ktoś tu myszkował, poszukiwał czegoś i to stosunkowo niedawno. Krypta miała dwa pomieszczenia. To drugie było znacznie obszerniejsze i znajdował się w nim stół do balsamowania zwłok. A pod nim leżał brezentowy plecak.
Dopadliśmy go jednocześnie. Nie był zmurszały, ani zetlały, choć zakurzony. Na moje oko, leżał tu nie dłużej niż rok lub dwa. Otworzyłem go niecierpliwie. W środku były jakieś proste, płócienne ubrania, kilka kawałków chleba i sera, zeschnięte na wiór, trochę złota i żelazny klucz o dość fantazyjnym kształcie. Złoto, zgodnie ze zwyczajem, mogłem zabrać, jako że właściciel je porzucił. Chwyciłem też klucz, zastanawiając się, co nim można otworzyć.
- Popatrz!
Lydia sięgnęła ramieniem do stołu i chwyciła jakiś płaski przedmiot. Był to zakurzony kajet, pokryty jakimiś zapiskami. Dmuchnęła w niego i otworzyła na pierwszej stronie.
- Dziennik Ildari – przeczytała. – Może dowiemy się czegoś więcej?
Usiedliśmy na pustej trumnie. Strzeliłem w górę Płomieniem Świecy i nad naszymi głowami zabłysło jasne światło. Był to rzeczywiście jakiś dziennik, bowiem przy każdym wpisie znajdowała się data, choć pisana w dość zakamuflowany sposób, jakby ktoś liczył dni od rozpoczęcia jakiegoś przedsięwzięcia.
Dzień 32.
Od czasu odkopania krypty pod Fortem Mrocznego Mrozu, minął już niemal miesiąc, a szczątki generała nadal nie zdradzają oznak życia.
- Nekromanci – burknęła Lydia. – Jak ja ich nie lubię!
Czytaliśmy dalej.
Umieszczenie sercowego kamienia okazało się bardzo problematyczne. Wszystkie znane mi metody reanimacji nie dały żadnych rezultatów. Jak tak dalej pójdzie, to pierwsze efekty zobaczę za kilka lat, a tyle czasu nie mam. Jeśli mam się zemścić, to muszę jak najszybciej dokonać przełomu. W przeciwnym razie trzeba będzie drastycznie zmienić podejście.
Dzień 47.
Wreszcie jakieś postępy. Po ostatnim eksperymencie generał Carius otworzył na chwilę oczy i poruszył rękami. Dobre i to. Moi asystenci uparcie twierdzili, że coś mi się przywidziało. Ich ignorancja nie będzie mi już przeszkadzać.
Dzień 55.
Generał Carius przebudził się. Nim przebrzmiały ostatnie słowa inkantacji, wyprostował się jak struna i zaczął człapać po omacku, niczym ślepiec. Na chwile obecną ignoruje moje rozkazy… Odnoszę wręcz wrażenie, że mój głos tylko go rozsierdza. Udało mi się zdemontować sercowy kamień, nim generał mnie dopadł, ale muszę przyznać, że taki stan rzeczy trochę mnie niepokoi. Proces przebudzenia zakończył się sukcesem, ale czuję, że to dopiero początek pracy.
Dzień 59.
General nadal nie chce lub nie może usłuchać mych rozkazów. Zachowuje się jak paranoik i przejawia oznaki wolnej woli. Ubzdurał sobie, że jestem „szpiegiem” lub „wrogiem” i trzeba go było unieruchomić. Zaczyna mi to naprawdę działać na nerwy. Na tym etapie wątpię, czy da się kontrolować kogoś, kto ma sercowy kamień. Jeżeli moje eksperymenty z generałem nie dadzą pożądanych efektów, zostanie mi wyłącznie przeprowadzenie rytuału na sobie… A tego mimo wszystko wolę uniknąć.
Tu zapiski urywały się. Zamyślony, zamknąłem kajet i spojrzałem na Lydię.
- Ciekawe, kto to był – mruknęła Lydia. – I czy przeżył.
- Dziennik wydaje się dość stary – odrzekłem, oglądając go uważnie. – Kartki zdążyły pożółknąć. Myślę, że leżał tu co najmniej rok.
- Kartki mogły być żółte już wtedy, kiedy powstał pierwszy zapis – pokręciła głową. – Mnie bardziej przekonuje to zeschnięte jedzenie w plecaku. Ale tu wszystko schnie bardzo szybko, przez ten wulkan.
- Nawet mgła wydaje się sucha – skinąłem głową. – Zbadajmy resztę fortu, może kogoś znajdziemy. Chociaż wątpię w to.
- Ja nie – odparła Lydia, wstając. – Ale jestem niemal pewna, że ten ktoś już nie będzie żył.
- I wyjaśniła nam się przy okazji tajemnica generała – mruknąłem. – Ktoś usiłował przywrócić go do życia. I może nawet mu się udało.
Wyszliśmy tą samą droga, którą tu weszliśmy. Na dziedzińcu było tak jasno, że musieliśmy zmrużyć oczy. Dzień zapowiadał się słoneczny i pogodny. Skierowaliśmy się do drzwi, których przedtem nie udało mi się otworzyć. Wyciągnąłem znaleziony klucz i przyłożyłem go do dziurki.
- Pasuje – uśmiechnąłem się.
Lydia w odpowiedzi wyciągnęła miecz.
- Nikt nie zamykałby tych drzwi, gdyby nic mu nie groziło – odezwała się półgłosem, chwytając tarczę.
- Masz rację – przyznałem, przygotowując łuk. – Trzeba zachować ostrożność.
Klucz przekręcił się w zamku z cichym zgrzytem. Dawno widać nikt go nie używał. Ostrożnie otworzyliśmy drzwi i szybko wślizgnęliśmy się do środka, nie chcąc stać w jasno oświetlonym wejściu. Znaleźliśmy się w sporym pomieszczeniu. Piach i popiół dotarły i tutaj, zalegając po kątach, ale nie było go tak wiele jak w koszarach. Pomieszczenie wyposażono w kominek, a wokół walały się resztki połamanych ław i stołów. Niewątpliwie, dawno temu była tu kantyna. Teraz pusta.
Z prawej strony sączyło się jasne światło. Było tam przejście do dużego pokoju. W ścianie znajdowało się okno, przez które wdzierało się światło słoneczne. A pod oknem, tyłem do nas, stała jakaś ludzka postać. Ścisnąłem mocniej łuk. To był niewysoki mężczyzna w cesarskiej zbroi. I miał na głowie hełm generała. Na plecach przytroczoną miał broń rzadko spotykaną u cesarskich oficerów – ciężki, bojowy młot, na długim trzonku. Czyżby to był Carius?
Postąpiłem krok ku niemu. Generał odwrócił się od okna i spojrzał w naszą stronę, ale odniosłem wrażenie, że nas nie widzi. Uniosłem dłoń w pozdrawiającym geście i postąpiłem dwa kroki naprzód, ale generał drgnął tylko i sięgnął po broń.
- Jest tam kto? – zawołał.
Odniosłem wrażenie, że to nie ludzki głos, ale woła do nas jakaś metalowa maszyna. Generał, z bronią w ręku, ruszył w naszą stronę, coraz szybciej i szybciej. Jego oczy, spoglądające na nas, wydały mi się martwe.
- Jestem legatem Cesarskiego Legionu! – zawołałem. – Niech żyje Cesarstwo!
Prawdziwego, żywego generała taki okrzyk zatrzymałby na pewno. Ale w tym przypadku nie zadziałał. To był dowód na to, że nie jest on w pełni władz umysłowych. Uniósł broń do morderczego ciosu z rozpędu, który byłby zdolny zmieść Lydię i odrzucić o kilka kroków dalej. Byłby, gdyby mu na to pozwoliła. Zgrabnym, nie pozbawionym wdzięku piruetem, ominęła cios, który trafił w próżnię. General zatoczył się. Dzierżąc ciężki młot, stracił równowagę i byłby upadł, gdyby nie odbił się od ściany. W tym samym czasie popiół wokół nas zaczął falować. Wylazły spod niego dwa popielce i ruszyły w nasza stronę.
Odrzuciłem łuk. W walce na bliską odległość tylko mi przeszkadzał. Sięgnąłem do miecza i odbiłem cios pierwszego popielca, ale natychmiast tego pożałowałem. Cios był bowiem tak silny, że poczułem, jakby zgruchotano mi nadgarstek.
Szybkim ruchem ściągnąłem z pleców tarczę. Akurat w czas, by osłonić się przed następnym ciosem. Ten przyjąłem na bark. Zachwiało mną, ale dało okazję do wbicia końca miecza w brzuch potwora. I niech chwała będzie twórcy Rozdzieracza Chłodu! Magia miecza sparaliżowała go. Nie czekając, aż paraliż minie i starannie unikając miecza drugiego popielca, który na szczęście w ciasnym kącie nie mógł znaleźć sobie miejsca na atak, smagnąłem sparaliżowanego mieczem raz i drugi, po czym przejechałem mu po tułowiu dolnym, zaostrzonym końcem tarczy. Siła, spajająca jego ciało, uległa. Potwór rozsypał się, a ja stanąłem przeciwko drugiemu, wznoszącemu miecz do morderczego ciosu.
Wokół niego nagle zajarzył się czerwona poświata gdy Miecz Wampira przeorał jego brzuch. To Lydia, uporawszy się z ożywionym generałem, przyszła mi z pomocą, zadając potworowi cięcie z piruetu. Ja dosięgnąłem końcem miecza tylko jego ręki, ale to wystarczyło, aby rozlała się po nim magia mrozu, pokrywając go szronem. Jego ruchy spowolniły się. Przestał być groźny, przynajmniej dla nas, doświadczonych wojowników. Trzy szybkie ciosy i dołączył do swego towarzysza.
Pochyliliśmy się nad ciałem generała. Jeśli założyć, że istotnie ożył, to teraz zmarł po raz drugi. Jego gardło zostało rozorane przez Miecz Wampira. Ale, o dziwo, rana nie krwawiła.
- Był już martwy, gdy atakował – westchnęła Lydia. – Jego oczy spoglądały na mnie tak, jakby mnie nie widziały. A ta rana wcale go nie powaliła. Dopiero ta go zabiła – wskazała na przedziurawione udo.
- To dowód na to, że był martwy – potwierdziłem. – Gdyby był żywy, rana na udzie zabiłaby go wprawdzie, ale nie od razu. Za to z rozharatanym gardłem wyzionąłby ducha w jednej chwili. Czyli jednak ożywieniec. Nieważne, gdzie cios pada, byle dosięgnąć.
Podniosłem jego broń. Młot był stalowy i w misterny sposób zaklęty. „Pałka Czempiona” – przeczytałem napis na żeleźcu. Jarzył się na przemian magią mrozu, ognia i błyskawic. Kunsztowne zaklęcie, trzeba przyznać. Niby potrójne, ale to tylko iluzja. W rzeczywistości zaklęcie było jedno, ale bardzo wyrafinowane, składające się aż z trzech żywiołów. Nie byle kto je zaklinał. Taka broń mogła wywierać spory efekt na wiele istot, bowiem ktoś odporny na ogień, rzadko bywał odporny również na dwa pozostałe aspekty magii zniszczenia. Tyle tylko, że wojownik nie miał wyboru i nie wiedział, które z tych zaklęć akurat zadziała. Cenne znalezisko. Postanowiłem zabrać ten młot. Jeśli nawet nie uda mi się zdjąć z niego zaklęcia, to z pewnością uda się sprzedać go z zyskiem.
Swoim zwyczajem, spenetrowaliśmy fort. Nic ciekawego jednak nie znaleźliśmy. Jakiś rozbity kufer – ale pusty. Kilka połamanych szaf, również opróżnionych, jakieś regały, gdzieniegdzie porzucony hełm, albo pociemniały od wulkanicznych gazów miecz. Dopiero, gdy wróciliśmy do koszar i później do katakumb, Lydia dostrzegła w kącie obok trumien zwiniętą w kłębek, zeschniętą mumię, której poprzednio nie zauważyliśmy. Zwłoki odziane były w resztki cesarskiej, skórzanej zbroi i kościstymi palcami trzymały w dłoni jakiś dokument. Wyglądało to tak, jakby mi go podawały. Obok leżały resztki płóciennej torby, z której wysypały się trzy inne papiery, to co zostało z pęku piór i szklany, pusty kałamarz bez korka, z resztą zaschniętego inkaustu w środku. Zapewne zwłoki należały do kompanijnego pisarza, albo adiutanta dowódcy. Delikatnie wyjąłem papier z martwej dłoni.
- To list – stwierdziłem, oglądając zapieczętowany dokument. – Adresowany do jakiejś Seliny w Cesarskim Mieście.
Odwróciłem list i ujrzałem wyblakłe od czasu litery w miejscu, w którym zwykle wpisywało się imię nadawcy.
- Maximian Axius – odcyfrowałem z trudem i zerknąłem na pozostałe.
Wszystkie były adresowane do jednej osoby i podpisane tym samym imieniem. Przy pieczęci miały cyferki. Uśmiechnąłem się z żalem. Zwłoki należały do jakiegoś cesarskiego żołnierza, pochodzącego z Cyrodiil, ale pełniącego służbę daleko od domu, w Forcie Nocnego Mrozu. Tęskniąc za swą matką, a może ukochaną, często pisał do niej listy, choć wiedział, że nie może ich wysłać od razu. Poczta, na kontynencie działająca w miarę sprawnie, z wyspy wysyłana była dość rzadko. Tęsknota nie pozwoliła mu czekać aż tak długo. Co jakiś czas skrobał kilka słów do bliskiej sobie osoby, a wiedząc, że dostanie je ona wszystkie jednocześnie, ponumerował je. To częsty zwyczaj wśród żołnierzy, pełniących służbę w oddalonych od rodzinnych stron garnizonach.
Przyznam, że ogarnęło mnie wzruszenie. Oczami wyobraźni ujrzałem młodego żołnierza, z tęsknotą myślącego o swej ukochanej, liczącego dni do końca służby, gdy znów będą mogli się zobaczyć. I oto już nigdy się nie zobaczą. Nigdy nie usłyszy drogiego głosu, ani nie chwyci dłoni ukochanej. Wulkan, który zniszczył fort, gęstą chmurą trujących wyziewów zabił go, dwa serca skazując na samotność.
Przed oczami stanęło mi wspomnienie kochającego się wiecznie, choć dawno nie żyjącego małżeństwa sprzed kilkuset lat – Fenriga i Ruki, którym pomogliśmy się kiedyś odnaleźć przy Pomniku Gjukara. Ech, dlaczego Mara nie połączyła tych dwoje tak jak wówczas?
Podzieliłem się swymi myślami z Lydią. Ku mojemu zdziwieniu spojrzała na mnie kpiąco.
- Jeszcze nie przeczytałeś, a już wiesz, co w nich jest? – spytała pobłażliwym tonem.
- Ojej, no tylko się domyślam – żachnąłem się. – Zresztą, ani jedno ani drugie już nie żyje, więc chyba możemy je otworzyć i sprawdzić.
Gotowałem się właśnie do złamania pieczęci, ale chwyciła mnie za rękę.
- Nie, to jakoś nie miejsce do takich spraw – wykrzywiła usta. – Sprawdzimy to później. Kto wie, może żyją ich potomkowie? Może kiedyś dowiemy się, kim byli?
Zgodziłem się z nią. Listy władowałem do jej plecaka, bo nie chciało mi się ściągać mojego. A potem wzięliśmy się za ręce i opuściliśmy fort, kierując się na zachód. Słońce się zaczerwieniło, gdy mijaliśmy bramę w Przedmurzu. I niedługo, przechodząc obok portu, w drodze do gospody, natknęliśmy się na Veletha, wychodzącego z niskiej, ale porządnie wyglądającej kamienicy. Zapewne na wieczorny obchód.
Ujrzawszy nas, wydał westchnienie ulgi. Widać, niepokoił go los naszej wyprawy.
- Jakie przynosicie wieści z fortu Nocnego Mrozu? – spytał, ściskając nasze ręce.
Zademonstrowałem młot generała.
- General Carius zginał z ręki mojej żony – odrzekłem z dumą.
Z uznaniem skłonił się Lydii, a potem zaczął dopytywać się o szczegóły. Po drodze do gospody opowiedzieliśmy wszystko, co pamiętaliśmy. Przez cały czas ze zrozumieniem kiwał głową.
- Podejrzewałem, że jest nieumarłym – odrzekł na końcu. – Jakże inaczej mógłby przeżyć dwieście lat?...
Ugryzł się w język, czując, że palnął głupstwo i spojrzał na nas przepraszającym wzrokiem. Niepotrzebnie. Przecież wszyscy wiedzieliśmy, że Dunmerowie żyją znacznie dłużej niż ludzie i wcale nierzadko bywało, że któremuś udało się osiągnąć wiek dwustu lat. Generał był jednak Cyrodiilijczykiem i nie mógł żyć tak długo.
- Szkoda – dodał z westchnieniem. – O czynach generała Cariusa krąży wiele opowieści. W tym ta o założeniu Kruczej Skały.
Nie słyszałem przedtem o generale, ale tutaj, na Solstheim, musiała to być znana i ceniona postać. Zapewne Velethowi nie było w smak, że jakiś nekromanta zbezcześcił być może piękną, bohaterską legendę. Odtąd generał już na zawsze miał być kojarzony z popielcami. Mnie z kolei zrobiło się miło, gdy zrozumiałem, że ceniono tu jednak niektórych Cyrodiilijczyków. Widać, zasługi nie ulatywały tu z pamięci. Miałem nadzieję, że mnie też będzie się tu mile wspominało. Widząc, że kapitan posmutniał nieco, spróbowałem go pocieszyć.
- Już nie będzie wysyłał popielców do Kruczej Skały – odezwałem się.
Pokiwał głową na boki, jakby chciał powiedzieć „kto wie?”, po czym pożegnał nas pod drzwiami od gospody, wylewnie nam dziękując i udał się w kierunku Kamienia Ziemi, gdzie rozstawiony był pierwszy posterunek straży.
A my stwierdziliśmy, że należy nam się syta kolacja, gorąca kąpiel i duże, wygodne łózko. Dziwnym trafem, udało nam się zrealizować wszystkie trzy punkty planu.
Jak to dobrze, że jednak u nas nie buszują nekromanci a wskrzeszanie dawno umarłych nikomu się nie udało. I tak sobie myślę,że każdy narzekający na trudy dzisiejszego życia powinien czasem pograć w tę grę- wtedy to było naprawdę trudne życie!
OdpowiedzUsuńA co powiesz o smoleńskich ekshumacjach? Dla mnie to takie samo grzebanie w ludzkich szczątkach jak nekromancja.
UsuńWłaściwie to masz rację.Zboczeńcy i tyle.
UsuńZawsze wiedziałam, że ożywianie umarłych to nie jest dobry pomysł.
OdpowiedzUsuńOni mogliby juz jakieś muzeum założyc z tych wszystkich rzeczy, ktore znajdują podczas swoich przygód. ;)
Mogliby, gdyby wszystkiego nie spieniężali ;)
UsuńAle dzięki temu mają już dom niemal w każdym dużym mieście.