Do Białej Grani dotarliśmy na drugi dzień, bez żadnych przygód. Danica z wdzięcznością wzięła ode mnie fiolkę z sokiem żywicznym i obiecała, że uzdrowi Zielonnik, który był jednym z symboli miasta. Tyle, że wymagało to czasu, jak każde leczenie.
A potem, po dwóch dniach leniuchowania i rozkoszowania się spokojem, ruszyliśmy z powrotem do Akademii w Zimowej Twierdzy. Tym razem, jadąc wygodnie wynajętym wozem.
Tam przez długi czas całkowicie pochłonęła mnie nauka. Postanowiłem nauczyć się jak najwięcej, choć miałem świadomość, że to wszystko może być o wiele za mało na Miraaka. Nauczyłem się wielu nowych zaklęć, również ze szkoły Przywołania, trącących już nieco nekromancją. Na kilka miesięcy zapomniałem o świecie zewnętrznym, systematycznie wzmacniając swoją manę. Dopiero Tolfdir, z właściwym sobie dobrotliwym uśmiechem, zwrócił moją uwagę na pewien fakt, o którym dotąd nie pomyślałem. Otóż, jego zdaniem popełniam błąd, zaniechawszy wędrówek. Nie wolno mi bowiem było zapomnieć, kim jestem. Skoro w Skyrim jest wiele smoczych ścian, powinienem odnaleźć ich jak najwięcej i nauczyć się nowych Krzyków. Każdy z nich wzmacniał mnie i zwiększał szanse na pokonanie tajemniczego Miraaka. Dlatego też któregoś dnia pozbieraliśmy swój ekwipunek i wyruszyliśmy w siną dal, w zasadzie nie wiedząc, dokąd idziemy.
Po tygodniu znaleźliśmy się w Markarcie, do którego już trochę zatęskniliśmy. Oczywiście, odwiedziliśmy tam Lisbet – o dziwo, Lydia wyjątkowo nie skomentowała naszego spotkania w żaden sposób. Zobaczyliśmy się z Ghorzą, z Calcelmo, no i oczywiście z jarlem Ingmundem.
Ten przyjął nas życzliwie, twierdząc, że wiele o mnie słyszał również od mieszkańców miasta. Zapewnił, że wyrażali się o mnie z wdzięcznością i podziwem. Na pytanie, czy ma dla mnie jakieś zadanie, zrobił tajemniczą minę i ściszył głos.
- Owszem – odparł. – To sprawa osobista. Mój ojciec zmarł, próbując dogadać się z Renegatami, kiedy to jeszcze dało się z nimi rozmawiać. Zabrali jego tarczę i dali ją wiedźmokrukom, z którymi się bratają.
Aż przeszedł mnie dreszcz na wspomnienie ohydnego stwora.
- Chcę, by wróciła tu, gdzie jest jej miejsce – ciągnął jarl, rzucając tęskne spojrzenie na ścianę.
Rozumiałem go. Tarcza ojca, a zapewne również dziadka i pradziadka, to u Nordów coś w rodzaju rodzinnego artefaktu, przekazywanego z pokolenia na pokolenie. Coś absolutnie bezcennego.
– Ostrzegam cię, to niebezpieczne zadanie – pokręcił głową. – Żaden z moich ludzi nie wyszedł żywy ze spotkania z wiedźmokrukiem. Zrozumiem, jeśli się nie zgodzisz…
Ale ja się zgodziłem. Wierzyłem w swoje umiejętności. Będąc przede wszystkim myśliwym, a dopiero potem wojownikiem, postępowałem przecież zupełnie inaczej niż atakujący zwykle szarżą Nordowie. Bardziej polegałem na skradaniu i umiejętnościach strzeleckich, co dawało mi ogromną przewagę zaskoczenia.
Tak jak przypuszczałem, zadanie wcale nie było trudne. Dotarliśmy wkrótce do pogranicznej budowli, przypominającej nieco wieże Valtheim, a z której most prowadził do wnętrza góry, gdzie znajdowało siedlisko Renegatów. Po zlikwidowaniu kilku strażników, natknęliśmy się na klatkę, w której uwięziono… wiedźmokruka.
Stwór spojrzał na nas smutnym wzrokiem. Na widok mojego napiętego łuku, potrząsnął głową. I, co zdziwiło mnie najbardziej, skrzypiącym głosem poprosił o pomoc. Czegoś takiego nie spodziewałem się do tego stopnia, że zupełnie straciłem rezon.
- Dlaczego miałbym ci pomagać? – spytałem drwiąco.
Ale wiedźmokruk westchnął tylko i w kilku słowach opowiedział mi o sobie.
Miał, a właściwie miała, bo każdy wiedźmokruk jest rodzaju żeńskiego, na imię Melka. Jej siostra, czy inna krewna, także wiedźmokruk, skradła jej wieżę. Namówiła Renegatów, by pozbawili ją schronienia i uwięzili. A ona tymczasem zajęła jej miejsce. Renegaci nie uśmiercili jej na razie, ale nie wie, co zamierzają z nią zrobić. Jej marzeniem było ukaranie tych, co ją okradli i odzyskanie swej wieży, w której dotąd czuła się bezpiecznie.
Nie miałem najmniejszych powodów, by pomagać wiedźmokrukom. Prosiła jednak głosem tak nieszczęśliwym, że moje miękkie serce skapitulowało. Wiedziałem już, że jej nie skrzywdzę. W dalszym ciągu jednak jej nie ufałem. Nawet kiedy obiecała mi nagrodę – potężny magiczny kostur, ukryty na szczycie wieży.
I wtedy właśnie przypomniałem sobie inne zdarzenie, które kiedyś miało miejsce w lesie pod Pękniną. Znalazłem tam pułapkę na dzikie zwierzęta. Klatkę, w której po pociągnięciu za przynętę zatrzaskiwały się opuszczane drzwiczki. I złapał się w nią wilk. Z pewnością ktoś chciał go zmusić do walki na arenie. Było to zabronione, ale ten nielegalny hazard wciąż przyciągał wielu mieszkańców Skyrim. Zwierzę spoglądało na mnie tak smutnymi oczami, że nie miałem sumienia go dobić. Z obnażonym dla ostrożności mieczem otworzyłem klatkę i wypuściłem go. Nie uciekł. Przyglądał mi się dłuższą chwilę, nie zdradzając żadnych złych zamiarów. Aż nagle obnażył kły i zabulgotało mu w gardle. Po czym rzucił się… na atakującą mnie z tyłu wiłę, której nawet nie zauważyłem.
Wiły były dwie. Pokonaliśmy je wspólnymi siłami. A wilk? Po skończonej walce popatrzył na mnie przez chwilę, po czym odwrócił się i wolnym truchtem oddalił się ode mnie, znikając w gęstym poszyciu.
Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. I zapewne dlatego właśnie odważyłem się na uwolnienie wiedźmiokruka. Skoro nawet wilk potrafił czuć wdzięczność, to czy nie poczuje jej stworzenie mroczne wprawdzie, ale jednak rozumne? Przecież w Twierdzy Zabójczego Blasku zdarzyło mi się już uwolnić z klatki wampira – również nie zrobił mi krzywdy…
Muszę tu oddać sprawiedliwość Melce, że postąpiła z nami uczciwie, wiodąc nas w górę krętymi korytarzami i ramię w ramię walcząc z Renegatami, którzy obsiedli jej królestwo. Tak było do chwili, aż znaleźliśmy się w najwyższym pomieszczeniu, pełnym Renegatów. Tam, starłszy się z tą, która ją okradła, po zaciętej walce poniosła śmierć. Nie mogliśmy jej pomóc, zajęci obroną własnych skór, bowiem Renegaci rzucili się na nas całą gromadą. Udało nam się jednak ich pokonać, ale dla Melki było już za późno.
W kufrze znaleźliśmy zarówno poszukiwaną przez nas tarczę, jak i tajemniczy kostur, który obiecał nam wiedźmokruk. Czy Melka zamierzała dotrzymać obietnicy, nie dowiedzieliśmy się nigdy, ale wszystko na to wskazywało i oboje chcieliśmy wierzyć, że tak by się stało.
Do Markartu wróciliśmy zarówno z tarczą Ingmunda, jak i z Okiem Melki, jak nazwaliśmy obiecany kostur, miotający ogromne kule ognia. Jarl, przepełniony wdzięcznością, nadał mi tytuł tana i pozwolił na zakup domu w Markarcie. Nie wahałem się ani chwili. Posiadłość Vlindrel leżała dość wysoko. Prowadziły do niej schody tak strome, że dostawałem na nich zawrotu głowy, za to wykuto ją blisko głównej bramy. Było to bardzo obszerne mieszkanie, jednopoziomowe, o wielu komnatach. Trochę zaniedbane, ale dobiłem targu z zarządcą, który obiecał je wysprzątać i wyposażyć. I tak stałem się właścicielem trzeciej posiadłości. Największej ze wszystkich, jakie dotąd posiadałem.
I wcale nie ostatniej! Odwiedziłem bowiem wreszcie jarla Siddgeira w Falkret. Nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Za młody i widać było, że za wcześnie został jarlem. Nie zdążył do tego stanowiska dorosnąć. Zarozumiały i puszący się jak paw. Nie przeszkodziło mi to w zakupie kawałka ziemi nad jeziorem Ilinalta. Niech sobie tam leży odłogiem, nie zginie. Kto wie, może któregoś dnia postawię tam jakiś dworek?
No i najważniejszy wydatek, który sprawił, że na jakiś czas musiałem zaprzestać szastaniem pieniędzmi – piękny dom w Samotni. Ale to już dłuższa historia. I całkiem niesamowita. Warta tego, by ją opowiedzieć dokładniej.
Wyruszyliśmy tam z Markartu, na przełaj, przez Pogranicze. Nie wiem, jakim cudem, ale po drodze nie spotkaliśmy ani jednego Renegata. Tylko dwa niedźwiedzie i jedno niewielkie stado wilków, które jednak obeszło nas z daleka – poza tym, w ogóle nie tykaliśmy broni. W mieście odwiedziliśmy oczywiście kowala Beiranda, a stojąc już pod zamkiem Dour, postanowiliśmy zobaczyć, co słychać u Rikke. Niestety, nie zastaliśmy jej. Był tam za to Tulius, który uśmiechnął się na nasz widok i zaprosił do swojej komnaty. Ucięliśmy sobie z nim pogawędkę przy kielichu wina. Zapytałem, kiedy wraca do Cyrodiil. Pokręcił głową.
- Zapowiada się, że Skyrim stanie się moim domem na bardzo długo – uśmiechnął się.
Mnie ta wiadomość ucieszyła. Dopóki tu był, nie groziła nam nowa rebelia Gromowładnych, których niedobitki wciąż kryły się po lasach. A potem rozmowa zeszła na temat Nordów i ich zwyczajów.
Zdaniem Tuliusa, Gromowładni mogli wygrać tę wojnę, ale przegrali ją na własne życzenie. Odrzucali bowiem wszystko, co nienorskie i to był ich największy błąd. Sami skazali się na izolację. Zamiast wykorzystać to, co inne rasy miały do zaoferowania, zamknęli się pośród swoich tradycji i zwyczajów, ceniąc stal, a stroniąc od magii.
- Pamiętasz atak na Wichrowy Tron? – spytał. – Nie rozwalilibyśmy tej bramy, gdyby nie ten elfi wynalazek z solami ognia. A broń? Stal jest dobra, ale skoro dysponujemy lepszymi metalami, to trzeba je wykorzystać. W walce każdy drobiazg się liczy.
Przyznałem mu rację. Pogawędziliśmy jeszcze trochę. Na koniec Tulius roześmiał się i oznajmił.
- Wiesz, chyba nigdy nie przywyknę do tego cholernego mrozu!
Ale zaraz spoważniał.
- I nigdy nie zrozumiem Nordów – dodał, pocierając czoło. – Ale nauczyłem się ich szanować.
Po pożegnaniu generała, udaliśmy się do Błękitnego Pałacu, złożyć nasze uszanowanie Elisif. I tam natknęliśmy się na pewnego przybysza, z przejęciem opowiadającego Falkowi Ogniobrodemu o tajemniczych zjawiskach, w jaskini Wilczy Czerep. O ile dobrze go zrozumiałem, obawiał się czegoś i prosił o pomoc. I to chyba już nie pierwszy raz, bowiem widziałem go już w pałacu. Miał na imię Varnius i mieszkał w Smoczymoście.
Falk obiecał, że zrobi co w jego mocy, ale widać było po nim, że nie przywiązuje wagi do tych wydarzeń. Widać, nie doceniał niebezpieczeństwa. W przeciwieństwie do mnie, który słyszałem już coś niecoś o tym miejscu i byłem gotów tam wyruszyć.
- Podobno potrzebujesz pomocy w jaskini Wilczy Czerep – zagadnąłem go.
Falk wydawał się zaskoczony, że interesuje mnie ta sprawa.
- Masz na myśli sprawę Smoczymostu? – uniósł brwi. – Szczerze mówiąc, zamierzałem dać sobie z tym spokój. Nawet w najlepszych chwilach Varnius jest trochę nerwowy.
Widząc jednak, że nie ustępuję, opowiedział mi o tej sprawie.
- Mówiono o dziwnych zdarzeniach w jaskini Wilczy Czerep – gestem zaprosił nas, byśmy usiedli. – Znikali podróżni, pojawiały się rozmaite światła. To zapewne dzikie zwierzęta, albo bandyci. Chyba nie warto się tym zajmować podczas wojny.
Mówiąc „wojna” miał na myśli potyczki z Renegatami, którzy uciekając przez cesarskimi dotarli dalej na północ, jak również z niedobitkami Gromowładnych, którzy żądni zemsty na Tuliusie, wciąż nękali okolice, licząc na to, że sprowokują go do popełnienia błędu.
- Ale jeśli chcesz oczyścić tę jaskinię – uniósł w górę ręce. – Dopilnuję, by zapłacono ci za twoją pracę – zapewnił.
Byłem już zdecydowany.
- Dlaczego nazywano ją Wilczy Czerep? – spytała Lydia.
- Ta jaskinia cieszy się złą sławą – westchnął. – Dawno temu Potema, Królowa Wilków, wykorzystywała ją do nekromantycznych rytuałów. Stąd ta nazwa. To było – zastanowił się na moment – ponad pięćset lat temu. Teraz praktycznie nic tam nie ma. Ale wszyscy uważają, że jaskinia jest nawiedzona.
Dziwić mogłaby jego obojętność wobec tej sprawy, ale w rzeczy samej jaskinia leżała daleko na północy, w dzikich ostępach, gdzie mało kto się zapuszczał. Tam prędzej można było paść ofiarą śnieżnego trolla albo Lodowego Upiora, niż nekromantów. O wiele bardziej frapowało go zapewnienie bezpieczeństwa na uczęszczanych szlakach. Moją propozycję przyjął jednak z wdzięcznością, bo, jak stwierdził, sam nie wiedział, czy przypadkiem coś z powrotem nie nawiedziło jaskini.
- Wiesz coś o Potemie? – spytałem Lydię, gdy już leżeliśmy w łóżku, w gospodzie „Pod mrugającym ślizgaczem”.
- Tylko legendy – odrzekła. – A i z tych niewiele pamiętam. Podobno dokonała zbrodni, próbując osadzić swego syna na cesarskim tronie, czy coś takiego. Wiem, że parała się nekromancją. Nazywano ją Wilczą Królową, ale nie wiem, dlaczego. Możliwe, że potrafiła zniewolić wilki, aby jej służyły.
Złożyła głowę na rękach, a ręce położyła mi na piersi.
- Po tylu wiekach trudno już odróżnić prawdę od legendy – uśmiechnęła się. – Ciekawa jestem, co będą opowiadać o tobie za pięćset lat.
Pogładziłem ją po włosach.
- Będą mówić, że miałem piękną, dobrą i bardzo dzielną żonę – uśmiechnąłem się. – I pojawią się w Skyrim kamienne posągi Lydii z Wietrznego Domku. A żaden nie będzie do ciebie podobny.
Spojrzała mi w oczy tak serdecznie, że objąłem ją ramionami i przytuliłem do siebie z całej siły. Wpiliśmy się w siebie nawzajem jak dwa głodne drapieżniki.
* * *
- To musi być gdzieś tutaj – Lydia zerknęła na mapę i zaczęła rozglądać się wokół.
Staliśmy na rozdrożu, dysząc ciężko, bowiem od pewnego czasu wciąż szliśmy pod górę, a trakt był trochę oblodzony. Od świątyni Meridii aż do szlaku na grani, trzeba było bezustannie uważać, żeby nie zjechać w dół. Na szczęście, południowy, stromy trakt mieliśmy już za sobą i dotarliśmy właśnie do drogi, biegnącej ze wschodu na zachód, która znajdowała się na szczycie górskiego łańcucha, odgradzającego prowincję od wybrzeża.
Znałem to miejsce. Gdybym skręcił na zachód, dotarłbym do fortu Hraggstad, tego samego, który odbiłem w pojedynkę z rąk rozbójników, w ramach egzaminu, jakiemu poddali mnie Rikke i Tulius, przed przyjęciem do Legionu. Uśmiechnąłem się na to wspomnienie. Z zadania wywiązałem się wzorowo, co zdążyło już obrosnąć legendą, a Tuliusowi dało potem pretekst do udzielania mi szybkich awansów, poza kolejnością.
Z zamyślenia wyrwał mnie znajomy dźwięk – trzeszczenie kości.
Szkielet! Nawet dwa, o ile mogłem się zorientować. Lydia także je usłyszała i sięgnęła po łuk. Ostrożnie podkradliśmy się w stronę kępy krzewów, jak się potem okazało, osłaniającej ciasne wejście do jaskini. Spacerowały tam dwa szkielety, uzbrojone w pradawne, norskie miecze – strażnicy nekromantów. Trudno o dokładniejszą wskazówkę. To musi być tutaj!
Lodowy kolec przeszył jednego z nich. Drugi padł od zwykłej, myśliwskiej strzały. Na szkielety szkoda było lepszych. Zagłębiając się w kręty, naturalny chodnik, sięgnąłem po łuk. Zaczęliśmy się skradać, ze strzałami na cięciwach. Od razu poczuliśmy, że jaskinia jest zamieszkana. Dał się wyczuć zapach dymu, dobiegający z dołu.
I rzeczywiście, po pewnym czasie chodnik rozszerzył się w niewielką grotę, w której płonęło blade ognisko, a wokół siedziały dwie postaci, w szatach nekromantów. Tutaj chodnik rozdwajał się. Prawa odnoga prowadziła na osłoniętą półkę skalną, lewa natomiast prosto do ogniska. Wybraliśmy prawą, bowiem zanim poczęstujemy ich strzałą, dobrze było zorientować się, czy nie grozi nam coś jeszcze. Gdy znaleźliśmy się na czymś, w rodzaju naturalnego balkonu i spojrzeliśmy na jaskinię z góry, naszym oczom ukazały się solidne, drewniane drzwi, oświetlone częściowo ogniskiem, częściowo kagańcem, dziwnie nie pasujące do tego miejsca, wyglądające raczej jak drzwi do jakiegoś domu. Pod nimi znajdowało się nawet kilka schodków. No cóż, widać nekromanci urządzili sobie tutaj coś więcej niż tylko schronienie. Jaskinie we wnętrzu góry potrafiły być w tym kraju naprawdę ogromne. Nie zdziwiłbym się, gdybym za tymi drzwiami ujrzał coś w rodzaju Czarnej Przystani, tylko w norskim stylu.
Jaskinia Wilczy Czerep |
Ostrożnie podkradliśmy się z powrotem do rozdroża. Zlikwidowanie nekromantów to był dla nas drobiazg. Nie czuliśmy wcale litości dla tych wynaturzonych ludzi, którzy gdyby tylko dostali nas w swoje ręce, postąpiliby z nami o wiele gorzej. O ile w przypadku rozbójników, zwłaszcza młodych, być może zwiedzionych przez starych wyjadaczy, miewałem czasem wyrzuty sumienia, o tyle nekromantów tępiłem jak robactwo, bez żadnych uczuć. Rozbójnicy wprawdzie czasami znęcali się nad swoimi ofiarami, ale nie było to regułą. No i dotyczyło to tylko fizycznych cierpień. Nekromanci zabawiali się zarówno ich ciałem, jak i duszą. Przed ich okrucieństwem nie chroniła nawet śmierć.
Ostrożnie otworzyliśmy drzwi. Wąskie schody, wycięte w litej skale, biegły w dół, do wnętrza góry. Po drodze zlikwidowaliśmy draugra i jeszcze jednego kościotrupa. Aż stanęliśmy nad krawędzią naturalnego szybu. Zerknąłem w dół. Było wysoko, ale ściany szybu miały gdzieniegdzie spore występy i skalne półki, umożliwiające zejście. Problem w tym, że tą drogą w żaden sposób nie można było wrócić.
Obeszliśmy całą jaskinię dookoła – żadnego innego wyjścia nie znaleźliśmy.
- Oni jakoś przecież muszą stamtąd wychodzić – mruknąłem, zawieszając łuk na plecach. – Na pewno będzie tu jakieś inne wyjście.
Zeskoczyłem na najbliższą półkę. Potem na nieco niższą. Szło całkiem sprawnie. W dodatku zauważyłem ślady, świadczące o tym, że nie tylko ja schodziłem w ten sposób. Musiała to być droga mocno uczęszczana. To mnie uspokoiło.
Na dole nie było jaskini, jak się spodziewałem, tylko wąski chodnik, prowadzący w dół. Im dalej szliśmy, tym dziwniejsze dobiegały nas odgłosy. Coś niby jak szum wiatru w lesie, trochę jak odgłos gniecionej kartki papieru, trochę jak cykanie świerszcza. Im bliżej wylotu, tym wyraźniej widzieliśmy jakieś błękitne błyski. Zapewne magiczne…
Tunel skończył się nagle, wyjściem na półkę skalną, a przed nami, tak jak przypuszczałem, otworzyła się ogromna jaskinia. I to bynajmniej nie pusta – zbudowano w niej najprawdziwszy zamek. Zamek z murami, basztami, wieżami… W oddaleniu ujrzałem coś w rodzaju bramy i wiodące do niej schody. Po lewej główny stołp z szeroką wieżą. Po prawej druga wieża, bardzo podobna, zdawała się być zbudowana bezpośrednio na skale. Ale najdziwniejsze było to, co odbywało się na głównej wieży, tej z lewej strony.
- Nigdy czegoś takiego nie widziałam – szepnęła zdumiona Lydia.
Jaskinia Wilczy Czerep - przywołanie Potemy. Wizja artystyczna. |
Na szczycie wieży ujrzałem kilka postaci, zbitych w krąg. Do tego miejsca zewsząd płynęły strumienie magicznej energii, w postaci błękitnego światła. Wyglądało to, jakby wszystkie pioruny z okolicy uparły się uderzać wciąż w jedno miejsce. To one wydawały te dziwne odgłosy. Na szczycie wieży miał miejsce jakiś magiczny rytuał. Dostrzegłem też kilkoro strażników, rozstawionych w przejściach. Nie trzeba było bystrości wzroku, żeby odgadnąć, że to draugry. I to nie byle jakie!
- Królowo wilków! – rozległ się nagle kobiecy głos z wieży. – Usłysz nasze wezwanie i zbudź się! Wzywamy Potemę!
- Wzywamy Potemę! – powtórzyli pozostali
Akustyka w jaskini była znakomita. Słyszałem wyraźnie wszystko, co mówili nekromanci. To dobrze i źle. Dobrze, bo wiedziałem, co planują. Źle, bo sam mogłem być przez nich usłyszany. Na szczęście ja umiałem poruszać się cicho, a odgłosy strumieni magii zagłuszały nieco ewentualne szelesty, jakie mogliśmy wydać, skradając się.
- Długo spałaś – ciągnęła mistrzyni rytuału, - pozbawionym snów snem śmierci, Potemo. Ale dosyć tego. Usłysz nas, królowo wilków! Wzywamy cię!
- Wzywamy Potemę – jak echo powtórzyli zgromadzeni na wieży nekromanci.
A zatem obawy Varniusa były słuszne. Sprawa była znacznie poważniejsza, niż wydawało się to Falkowi. Nekromanci chcieli wskrzesić Potemę. Nie znałem mocy Potemy, ale nie przypuszczałem, by miało to być coś dobrego dla świata. Zrozumiałem, że muszę im w tym przeszkodzić. Jak? Cóż, dla mnie było to proste – zlikwidować ich wszystkich.
Skorzystałem z okazji, że dwa draugry oddaliły się od widniejącego w oddali przejścia i został tylko jeden. Szybko wybrałem elfią strzałę i napiąłem łuk. Trafiłem! Nieumarły strażnik padł na ziemię. Nie odważyłbym się na to, gdyby byli tam żywi strażnicy, którzy mogliby zauważyć brak jednego z nich. Ale bystrości draugrów nie musiałem się obawiać, bo jej nie miały. Tak jak przypuszczałem, dwóch nieumarłych pojawiło się w bramie jednocześnie. Nawet nie spojrzały w stronę swego towarzysza.
Z półki prowadziła wąska ścieżka w dół. Napotkaliśmy tam nekromantę, a on napotkał strzałę Lydii, zanim zdążył nas zauważyć. Wyszliśmy na całkiem wygodne schody, które doprowadziły nas do szerokiego donżonu, z kręconymi schodami, wiodącymi na szczyt. Wewnątrz było trochę ciemniej. Aby nic nas nie zaskoczyło, użyłem Szeptu Aury. Ponad schodami zajarzył mi się niezdarnie kroczący kształt nieumarłego. O ile mogłem się zorientować, był to Pan Śmierci. Niedobrze… Przeciwnik, władający Głosem mógł nam nie tylko zaszkodzić, ale też zaalarmować nekromantów. Niespodziewany Krzyk musiał wydać się podejrzany. Trzeba go zdjąć szybko i z zaskoczenia. Ostrożnie podkradliśmy się do szczytu schodów. Był tam. Stał nieruchomo, jakby wpatrywał się w coś poza wieżą. Posłaliśmy mu dwie strzały. Wystarczyły, by nim zachwiać. Przyklęknął. Jeszcze jedna strzała i poświata w jego oczodołach zgasła. Był wolny. Tak wolałem o nich mówić. Jakoś nigdy nie czułem nienawiści do draugrów, świadomy, że są tylko niewolnikami magicznej siły. Zresztą, wszyscy znajomi magowie uważali tak samo – draugra się nie zabija, tylko uwalnia.
Z donżonu górne wyjście prowadziło na szeroki taras. Na jego drugim końcu znajdowały się schody, wiodące do bramy zamku, gdzie przedtem kręciło się kilku strażników. Zaczailiśmy się na dole, oczekując, aż draugry pojawią się w naszym polu widzenia. Gdy się to stało, ustrzeliliśmy je z łuków. Oba padły w pobliżu bramy. Trochę zaniepokoił mnie hałas, jaki się przy tym rozległ. Przez dłuższą chwilę nie ruszaliśmy się z miejsca, obserwując i nasłuchując. Nic się nie działo. Słyszeliśmy tylko trzask magicznej energii i zawodzenie nekromantów, wzywających Potemę. Powoli zaczęliśmy wspinać się na schody.
Schody i przejście pod murem, o których wspomina Wulfhere |
I wtedy zaskoczył nas trzeci draugr. Ale zaskoczył nas całkowicie! Wysunął się niespodzianie zza zaułka. Nie zauważył nas i kroczył swym kołyszącym, niezdarnym krokiem prosto ku nam. Było za blisko na strzał. Dobyłem miecza. I to był mój błąd.
Po raz pierwszy dar Meridii ściągnął na mnie kłopot. Do tej pory służył mi wiernie, dysponując swoją mocą zupełnie, jakby był rozumną istotą. Nie wiem, co się stało tym razem. Pomógł mi wprawdzie pozbyć się nieumarłego, do czego przecież był stworzony. Ale magiczna eksplozja pojawiła się w zupełnie nieodpowiednim momencie. Więcej draugrów w pobliżu nie było, więc żadnego nie uśmierciła, ale za to ściągnęła nam na kark dwóch zaniepokojonych nekromantów. Jeden od razu padł, przeszyty strzałą Lydii. Drugiego zaatakowałem mieczem. Zauważył mnie i momentalnie wytworzył wokół siebie magiczną barierę ochronną. Nie pomogło mu to. Ostrze bez trudu przeniknęło przez zasłonę i ugodziło go prosto w gardło. Tam celowałem, aby nie mógł krzyknąć. Bariera znikła, on sam zachwiał się. I wtedy dopadł go mój cios litości. Nie chciałem, by wykrwawiał się powoli, rzężąc u moich stóp. Obróciłem się jak w piruecie i z półobrotu odciąłem mu głowę. Potoczyła się po stopniach w dół.
Odetchnąłem, próbując uspokoić rozszalałe serce. Pożałowałem, że nie zabrałem ze sobą Zguby Smoków. Ale miałem dość paradowania z dwoma mieczami. Przedświt był poręczniejszy, bo prosta klinga umożliwiała zadawanie pchnięć, a ze smokami i tak walczyłem przy pomocy łuku. Trzeba będzie jednak pożegnać się z darem Meridii i sprawić sobie miecz szklany. Taki byłby najodpowiedniejszy. Tylko kto nałoży mi na to podwójne zaklęcie? Przez chwilę myślami zabłądziłem do Pękniny. Rozdzieracz Chłodu, to byłby miecz najbardziej dla mnie odpowiedni.
Lydia przysunęła się do mnie i przez chwilę uważnie nasłuchiwaliśmy, czy przypadkiem eksplozja nie zwabi tu jeszcze jednego strażnika. Ale poza magicznymi trzaskami w górze i monotonnym mamrotaniem nekromantów, wzywających Potemę, nie usłyszeliśmy żadnych niepokojących dźwięków. Ruszyliśmy na schody i znaleźliśmy się pod bramą. I wtedy oboje usłyszeliśmy coś, na co skuliliśmy się odruchowo. Odezwała się sama Potema.
- Tak! – zawołała ostrym, przejmującym głosem, wydobywającym się chyba z najgłębszych czeluści Otchłani. – Tak! Sprowadź mnie do tego wymiaru!
Z miejsca, w którym staliśmy, nie mogliśmy dostrzec, co dzieje się na górze, ale z pewnością zapanowało tam ożywienie. Nekromanci podnieśli głosy. Już nie mruczeli swych zaklęć, lecz wypowiadali je pełnym głosem, w którym brzmiała nadzieja.
- Nasze głosy cię wzywają – odezwała się mistrzyni rytuału. – A krew niewinnej istoty wiąże cię, Królowo Wilków!
- Wezwana słowami – odrzekł chór nekromantów. – Związana krwią!
Nie znałem ani dokładnego celu, ani sposobu działania nekromantów. Coś jednak w ich słowach bardzo nie spodobało się Potemie. Jej uprzednia radość ustąpiła nagle miejsca bezgranicznej złości. Tak wściekłego głosu z Otchłani jeszcze nie słyszałem.
- Co? – wrzasnęła Potema. – Co czynicie? Głupcy! Nie zmusicie mnie do posłuszeństwa!
Ale nekromanci zdawali się nie zwracać na to żadnej uwagi.
- Wezwana słowami – powtórzyli. – Związana krwią.
- Nie zdołacie mnie uwięzić, robaki! – krzyknęła Potema.
Ci jednak dalej powtarzali swoją formułkę. A mnie zaczęło się coś wyjaśniać w głowie. Nekromanci zamierzali wprawdzie przywołać, czy nawet wskrzesić Potemę, ale bynajmniej nie ku jej chwale, tylko do własnych celów. Miała stać się ich niewolnicą. Nie wiem, jak zamierzali tego dokonać i wcale mnie to nie obchodziło, ale wiedziałem, że muszę im przeszkodzić za wszelką cenę. Potema, z jej pogardą dla śmiertelników, ukazała mi się bowiem jako zło w czystej postaci, jakby była szczególnie złośliwą i okrutną daedrą.
Korzystając z zamieszania na górze, przebiegliśmy pod bramą i wbiegliśmy na schody, wykute między murem i skałą jaskini, które ukazały nam się po naszej lewej ręce. Prowadziły na niewielki taras, a stamtąd można było już wejść do wnętrza wieży. Mieliśmy nadzieję, że zaskoczymy nekromantów, zaaferowanych swoim rytuałem. Stało się jednak inaczej.
Schody między wieżą i litą skałą |
- Coś jest nie tak – mistrzyni rytuału zmieniła głos. – Mamy tu intruza!
Ani chybi, wyczuła nas. Nie było czasu do stracenia. Wbiegliśmy przez wąską bramę do wnętrza wieży. Tam znajdowały się kręcone schody, prowadzące na szczyt.
- Zatrzymać intruza! – zawyli nekromanci i jeden po drugim zaczęli zbiegać po schodach.
Ku swojej zgubie… Nie pamiętam już, ilu ich było. Czworo, albo pięcioro. Wąskie schody nie pozwalały im zewrzeć szeregów i choć Lydia również nie mogła mnie wspomóc, miecz i tarcza utworzyły nieprzebytą dla nich zasłonę. Nie mogli zaatakować razem, ponieważ wzajemnie zasłaniali sobie cel. Mimo to, oberwałem boleśnie lodowym kolcem, co sparaliżowało mnie na okamgnienie. Na szczęście nekromanta, siłą rozpędu nadział się na mój miecz. Tarczą zepchnąłem go ze schodów i zaatakowałem następnego.
W bezpośrednim starciu, w wąskim przejściu, nie ma lepszej broni niż prosty, jednoręczny miecz. Nie zastąpi go najlepszy łuk, nie zastąpi go magia Zniszczenia, nie zastąpi go najostrzejszy topór, czy dwuręczny brzeszczot. Broń dwuręczna wymaga miejsca na rozmach, którego tutaj nie było. Nawet zakrzywiona klinga Zguby Smoków, zadająca precyzyjne cięcia, ale uniemożliwiająca zadawanie pchnięć, nie sprawdziłaby się w tych warunkach tak dobrze, jak poradził sobie Przedświt w mojej dłoni. W takich warunkach po prostu nie ma lepszej broni. Nawet magia wymaga krótkiej chwili na przywołanie zaklęcia, podczas gdy cios lekkim mieczem można zadać w mgnieniu oka. Błyskawica, którą poczęstował mnie następny, zbyt krótko trwała, by mi zaszkodzić. Rozeszła się po moich blachach i nie zdołała nawet wywołać bólu. Płomienie kolejnego nekromanty również trwały za krótko, by oparzyć. Ciąłem i kłułem jak w amoku, a każdy mój cios był celny i zbierał krwawe żniwo. Nekromanci, ubrani jedynie w czarne habity, byli łatwym celem. Już po chwili, ubabrany ich krwią, wbiegłem na szczyt wieży, a za mną Lydia.
Tam rytuał wciąż trwał. Chuda kobieta w czarnych szatach, stała z rozłożonymi ramionami przy jakimś ołtarzu, czy kamieniu rytuału, nie wiem, jak to się nazywało. Przepływała przez nią magiczna energia, w postaci błękitnych strumieni i widać było, że to ona właśnie jest tym medium, które komunikuje się z Otchłanią. Jeszcze chwila, a będzie za późno!
Przedświt przerwał ohydny rytuał. Cios sztychem w samo serce zakończył magiczną komunikację. Mistrzyni nawet nie westchnęła, gdy legła u moich stóp. Strumienie magii urwały się. Nastała cisza. Przytłaczająca cisza, jakby czegoś zabrakło. Byliśmy sami. Poza nami nie było tu już nikogo, ani niczego, co mogłoby wydać jakikolwiek dźwięk.
Spojrzeliśmy po sobie.
- To chyba koniec… - szepnąłem niepewnie. – Możemy wracać.
Dziwnie zabrzmiał mój głos w tej ciszy. Jakoś nie pasował do tego miejsca. Lydia zerknęła na mnie, po czym pokręciła głową i zaczęła rozglądać się na boki. Dostrzegłszy w kącie jakąś lnianą szmatę, chwyciła ją i zaczęła obcierać moją zbroję.
Jaskinia Wilczy Czerep - kamień rytuału |
- Stój spokojnie – również odrzekła szeptem. – Masz na sobie tyle krwi, że nie opędzimy się od wilków. Wracać, ale którędy? Nie damy rady wspiąć się w tym szybie.
Rozejrzałem się wokół,
- Może tędy? – wyciągnąłem rękę, wskazując na zwodzoną kładkę.
Na szczycie wieży znajdowała się bowiem drewniana, podniesiona kładka, opuszczana dźwignią. Gdy za nią pociągnąłem, kładka opadła z takim hukiem, że aż drgnęliśmy. W tej niesamowitej ciszy brzmiało to wręcz obraźliwie. Drewniany mostek prowadził na szczyt drugiej wieży, osadzonej na skale. Tamta wieża była bliźniaczo podobna do pierwszej. Też miała wewnątrz kręcone schody. Zeszliśmy po nich i znaleźliśmy się w naturalnym korytarzu, wiodącym w górę. Nie napotkaliśmy po drodze żadnych przeszkód. Po pewnym czasie na policzku poczułem chłodny powiew. Do wyjścia było już blisko.
Uff, aż się zmęczyłam. Bardzo sugestywnie to opowiadasz, wiesz?
OdpowiedzUsuńMiłego;)
Naprawdę? No cóż, sam to przeżyłem, więc nie dziwota ;)
UsuńNo a co z Potemą??!! Wróciła do otchłani, czy została gdzieś zawieszona w połowie drogi?
OdpowiedzUsuńJak Wulfhere będzie kupował tyle domów to zostanie kamienicznikiem. ;p
Oj, dowiesz się. Zdradzę Ci, że to ie konie historii o Potemie.
UsuńWilczy Czerep kojarzy mi się z Wilczym Szańcem. Co stanie się jeśli nekromanci zaczną w mazurskim lesie przywoływać Hitlera?
OdpowiedzUsuńHahahaha :D :D :D
UsuńSą dwie możliwości: albo nie stanie się nic, albo już się to stało. Wciąż nie mogę się oprzeć wrażeniu, że od jakiegoś czasu duch Hitlera powstał z martwych.
UsuńRozdział XXXVI – Rozdzieracz Chłodu
OdpowiedzUsuń