Spodziewałem się powrotu przez ten sam portal, przez który tu wszedłem. Sądziłem, że Tsun odeśle mnie do Skuldafn, a tam Odahviing zabierze mnie z powrotem do Białej Grani, albo chociaż pomoże mi opuścić niedostępne góry. Stało się inaczej.
Najpierw poczułem wstrząs. Odruchowo zamknąłem oczy. Potem chłód. Po ciepłym powietrzu w Sovngardzie, było to uczucie, jakby ktoś wrzucił mnie do zimnej wody. Otworzyłem oczy. Leżałem na śniegu, gdzieś wysoko w górach. Wiał tu chłodny wiatr, ale to nie dlatego nagle zrobiło mi się zimno. Wokół mnie było pełno smoków!
Niektóre obsiadły okoliczne wzgórza, inne krążyły nade mną. Ale, o dziwo, żaden z nich nie zwracał na mnie uwagi.
- Alduin mahlaan! – zawodziły smoki.
Zerwałem się na równe nogi i rozejrzałem dookoła. Co to? Gdzie ja jestem? Miejsce dziwnie znajome… Ależ oczywiście, jestem na Gardle Świata! W punkcie Załamania Czasu.
- Alduin mahlaan! – rozbrzmiały głosy wokół mnie.
- Dokonało się!
Grzmiący, aksamitny głos rozległ się za moimi plecami. Poczułem ulgę. To był głos Paarthurnaxa. Obejrzałem się za siebie.
Smok siedział w swoim ulubionym miejscu, na szczycie Smoczej Ściany. Jego głowa smętnie zwisała, podobnie, jak skrzydła. Oczy miał półprzymknięte, jak człowiek bardzo zmęczony. Sprawiał wrażenie, jakby nagle przybyło mu tysiąc lat.
- Alduin dilon – westchnął. – Najstarszy odszedł… Ten, który przyszedł przed wszystkimi i który był zawsze.
Nieśmiało podszedłem w jego stronę.
- Nie wydajesz się być szczęśliwy – szepnąłem.
- Szczęśliwy? – Paarthurnax uniósł głowę. – Nie, nie jestem szczęśliwy. Zeymahi lost ont du’ul Bormahu… Alduin był swego czasu ukoronowaniem dzieła naszego ojca, Akatosha.
Zwrócił oczy w moją stronę i znów westchnął.
- To musiało się stać… Alduin, zaślepiony pahlok, własną arogancją, odleciał daleko od ścieżki prawych uczynków. Nie mogę jednak świętować jego upadku. Zu’u tiiraaz shst ok mah… Był mi kiedyś bratem. Świat nigdy nie będzie już taki sam…
Nieśmiało dotknąłem jego pyska. Nie odsunął się, jedynie lekko drgnął, jakby nie był przyzwyczajony do takich czułości.
- Wypełniam jedynie swoje przeznaczenie Smoczego Dziecięcia – szepnąłem.
Spojrzał na mnie jednym okiem, bo drugim, ze względu na moją bliskość, nie mógł. I westchnął znowu, ale tym razem jakoś inaczej, jakby owo westchnienie przyniosło mu ulgę.
- Faktycznie, nie widziałem tego tak wyraźnie jak ty – zamruczał wciąż jeszcze posępnie, ale już z wyraźną nutą spokoju. – Alduin też nie. Rok funta koraav… Może teraz posiadasz większą wiedzę o mechanizmach, rządzących vennesetiid… Prądami czasu. Może zaczynasz wreszcie postrzegać świat tak, jak robią to dovowie.
Przez chwilę milczeliśmy obaj, ale zaraz on parsknął lekko, jakby o czymś sobie przypomniał.
- Zapominam się, Krosis – rzekł nieco weselej. – Solos mid fahdon… Melancholia to skuteczne sidła na smoka…
Rozłożył skrzydła, na kształt baldachimu i energicznie nimi uderzył.
- Goraan, dawno już nie czułem się tak młodo!
I wzbił się w powietrze niemal pionowo. Wzleciał ponad szczyt góry i tam wywinął kozła, jak baraszkujący szczeniak. Chyba rzeczywiście zmienił mu się nastrój.
- Wielu dovahhe jest teraz rozsianych po Keizal – zahuczał z góry. – Bez dominacji Alduina, może posłuchają mego vahzen, słuszności mojego Thu’um. W każdym razie, usłyszą go!
Przeleciał ślizgiem nad smoczą ścianą, rzucając mi ciepłe spojrzenie.
- Żegnaj, Dovahkiinie! – zahuczał na pożegnanie i znikł za skalnym załomem, lecąc na wschód.
A ja patrzyłem, jak robi się coraz mniejszy i mniejszy. I coraz bardziej niewyraźny, bowiem oczy mi się zaszkliły i po chwili już płynęły z nich dwie krople łez. Nic nie dawała mi świadomość, że nasze rozstanie nie jest na wieczność. On przecież będzie tu wracał, jeszcze nie raz się spotkamy! Ale chwila naszego rozstania wzruszyła mnie do głębi. Oto opuszcza mnie mój wielki przyjaciel i mistrz…
Łopot skrzydeł wyrwał mnie z melancholii. Odahviing delikatnie wylądował obok mnie. W świetle nisko wiszącego słońca jego łuska zdawała się skrzyć rubinowym światłem, jakby nałożono na nią zaklęcie ognia. Trącił mnie poufale końcem pyska, chcąc mnie zapewne rozweselić.
- Pruzah wundunne wah Wuth Gein – zamruczał po swojemu. – Życzę starcowi szczęścia w jego staraniach. Niewielu jednak zamieni przywództwo Alduina na tyranię Drogi Głosu Paarthurnaxa.
Zaśmiał się sarkastycznie i mrugnął do mnie okiem.
- Jeśli o mnie chodzi, to jestem pod wrażeniem twego kunsztu – zapewnił, a ja czułem, że mówi prawdę. – Thuri, Dovahkiin. Z chęcią uznaję moc twego Thu’um.
Wyprostował się i obniżył szyję, umożliwiając mi wejście, ale ja w milczeniu potrząsnąłem głową. Pomimo iż tęskniłem do widoku ulic Białej Grani, postanowiłem, że muszę sobie wszystko przemyśleć i poukładać, a najlepiej myślało mi się, gdy maszerowałem. Poza tym, chciałem jeszcze zajść na Wysoki Hrothgar. Smok zrozumiał mnie i podniósł głowę, jednocześnie rozkładając skrzydła.
- Zu’u Odahviing – odezwał się ciepło na pożegnanie. – Wezwij mnie, gdy będziesz w potrzebie, a przybędę, jeśli zdołam.
I wzbił się w powietrze, jak majestatyczny, czerwony ptak. I znów patrzyłem, jak opuszcza mnie kolejny smoczy przyjaciel. Ostatnie wydarzenia, wzruszenia i emocje chyba za bardzo nadwerężyły mój umysł. Bardzo łatwo ulegałem teraz melancholii. Czyżbym stawał się dovą? Tfu! Smokiem! Zaczynam już mówić jak one…
Ruszyłem przed siebie, w dół. Smoki jeszcze pojawiały się wokół góry, ale żadne z nich nie zdradzał wobec mnie najmniejszych objawów agresji. Może uwalniając się od wpływu Alduina, przestały być nieprzyjaciółmi? Może przynajmniej niektóre… Może niektóre posłuchają Paarthurnaxa i przyłączą się do niego. To byłoby wspaniałe gdyby ludzie zyskali takich przyjaciół! Z drugiej strony, wydawało mi się, że Odahviing miał, niestety, rację. Droga ku złu była łatwiejsza i bardziej nęcąca. Nie przypuszczałem, aby wiele smoków podporządkowało się rygorom medytacji i kontemplacji. Ale może choć kilka z nich. Przecież już dwa były moimi przyjaciółmi. Już dwa pokonały w sobie zło. Fakt, z zupełnie innego powodu… Stary Paarthurnax – wielkim wysiłkiem, za pomocą samodyscypliny i ogromnej chęci nieustannego dążenia do doskonałości. Młody Odahviing po prostu nie zdążył jeszcze przesiąknąć złem, dlatego dość łatwo się nawrócił. Wystarczyło pokazać mu inną drogę, a sam zaproponował, że nią pójdzie. Wierzyłem, że w swych deklaracjach jest szczery.
Ale gdzieś tam pod czaszką uparcie kiełkowało podejrzenie, że Ostrza miały rację i Paarthurnax użył mnie, by pozbyć się Alduina i samemu zająć jego miejsce. Moja deklaracja, że zginie, jeśli to zrobi, była niewiele warta. Życie ludzkie trwa bardzo krótko, w porównaniu do wieczności smoków. Może spokojnie poczekać do mojej śmierci, aby wprowadzić w życie swój plan. To nic, że nie miał siły Alduina. Umiał za to doskonale manipulować ludźmi. Uwierzyli mu Gromleith, Felldir i Hakon. Uwierzyłem mu ja, uwierzyli Siwobrodzi… Ba, nawet Odahviing!
Może więc jest po prostu szczery…
Bardzo chciałem w to uwierzyć. I prawie wierzyłem. Ale jednak gdzieś tam pozostała ta igła niepewności, która w chwilach zwątpienia uwierała mnie jak natrętny komar.
W takim stanie dotarłem na Wysoki Hrothgar. Od razu skierowałem się do Arngeira, który, ujrzawszy mnie, wyszedł na moje spotkanie.
- Widzę to w twoich oczach – rzekł wzruszonym głosem. – Udało ci się ujrzeć krainę bogów i wrócić.
Zaprosił mnie gestem do stołu, na którym leżał skromny posiłek. Usiedliśmy, a on spojrzał mi prosto w oczy.
- Czy to znaczy, że już po wszystkim? – spytał. – Czy Alduin naprawdę został pokonany?
Uśmiechnąłem się.
- Tak jak tylko się dało – szepnąłem, bo wzruszenie znów ścisnęło mnie za gardło.
Arngeirowi uśmiechnęły się oczy.
- Zatem skończone – po przyjacielsku ścisnął mnie za ramię. – Może było to jednak tego warte…
Pokręcił głową, jakby sam sobie nie dowierzał.
- Udało ci się wykazać potęgą zarówno Głosu jak i czynów – rzekł z uśmiechem. – Aby pokonać Alduina, udało ci się opanować straszliwą broń. Teraz od ciebie zależy, co zrobisz z mocą i umiejętnościami. Czy zostaniesz bohaterem, którego imię będzie opiewane przez wieki? Czy będziesz klątwą dla przyszłych pokoleń? Czy też znikniesz z kart historii bez śladu? Niechaj prowadzi cię Droga Głosu, a ścieżka mądrości zawsze będzie jasno zarysowana w twoim umyśle.
Nie byłby sobą, gdyby nie ostrzegł mnie przede mną samym. Ale ja miałem głowę zaprzątniętą czymś innym. Podzieliłem się swymi wątpliwościami co do Paarthurnaxa. Grymas przebiegł przez twarz Siwobrodego.
- Ostrza namieszały ci w głowie – burknął. – Czy nie widzisz, ile dobrego zrobił Paarthurnax?
- Widzę – odparłem. – Nauczył ludzi głosu i pomógł im pozbyć się Alduina. Pytanie, po co. Dla nas, czy dla siebie?
Uniosłem dłoń, w uciszającym geście, powiem Arngeir już otworzył usta.
- Nie jestem wrogiem Paarthurnaxa – ciągnąłem. – Przeciwnie, uważam go za przyjaciela i sam chcę być mu przyjacielem. Po prostu rozważam wszystkie możliwości. Jeśli wiesz coś, co może mnie przekonać, powiedz to. Bogowie widzą, jak bardzo chcę wierzyć Siwobrodym. Wszystkim, tym brodatym i tym skrzydlatym.
Roześmiał się, słysząc ostatnie zdanie.
- Alduina nie było prawie dwa tysiące lat – odrzekł. – Dość czasu, by podporządkować sobie ludzi. Gdyby chciał, zrobiłby to bez trudu.
- Ale nie smoki – odrzekłem. - Bo tych nie było.
- Prawda – skinął głową. – Smoki były martwe. A czyją to było winą? Czyż nie Paarthurnaxa? Pozbył się Alduina i innych smoków. I co? Siał terror? Zabijał? Palił?
Pochylił się w moją stronę i rzekł półszeptem.
- Zrozum, on przez ten cały czas żył w ukryciu. Nikt, poza Siwobrodymi, nie wiedział o jego istnieniu. Nie ze strachu, bo nie miał kogo się bać. Jedynie Języki byli na tyle silni, aby mu zaszkodzić, a oni byli jego przyjaciółmi. Poświęcił się ścieżce duchowej i nawet jeśli kiedyś był zły, zwalczył to zło. Rozmawiałeś z nim wiele razy. Czy zauważyłeś w nim choć odrobinę pychy?
Wolno pokręciłem głową.
- A to właśnie pycha jest przyczyną wszelkiego zła – powiedział poważnym tonem. – Z niej bierze się inne zło. Paarthurnax zawsze traktował ludzi ze skromnością, zrozumieniem i przyjaźnią. Uważał ich za równych sobie. Dawni Siwobrodzi wspominają w swych księgach o spotkaniu z nim. Otwarcie mówił o swych wadach i prosił o pomoc w ich zwalczeniu. Nie tylko on pomógł ludziom, ludzie także pomogli jemu. Więź, jaka wytwarza się między mistrzem i uczniem jest niezwykle silna. Nie dałoby się tego osiągnąć bez całkowitej szczerości i zaufania z obu stron. Uwierz mi, Smocze Dziecię, Siwobrodzi znają go od bardzo, bardzo dawna. Nigdy, ale to nigdy nie dał nam powodów do podejrzeń.
Zamilkł na chwilę, po czym znów spojrzał mi w oczy i odezwał się.
- Rozumiem twoje podejrzenia. To w końcu jest możliwe. Ale w naszej ocenie, prawdopodobieństwo, że Paarthurnax stanie się tyranem, jest znacznie mniejsze, niż u każdego z nas. A nas chyba nie podejrzewasz?
Uśmiechnąłem się i potrząsnąłem głową.
- Jest jeszcze wiele potworów do zwalczenia – rzekł po chwili. – Wspominałeś o Miraaku. Twoja towarzyszka opowiedziała nam o wampirach i Obrońcach Świtu. Naprawdę, jest jeszcze na świecie dużo roboty dla kogoś takiego jak ty. Jeśli mogę coś poradzić, zajmij się nimi, a Paarthurnaxa zostaw w spokoju i obserwuj. To nieprawda, że może czekać w nieskończoność. Gdyby chciał zdradzić, musiałby działać szybko, zanim jego miejsce zajmie inny smok. I nie tak przyjacielski i chętny do współpracy, jak młody Odahviing. Na ziemię wróciły bowiem smoki równie stare jak Paarthurnax i równie potężne. Zapewne spotkasz je nieraz, bo nie wszystkie będą ci przyjazne.
Słowa mnicha napełniły mnie otuchą. Rozmawialiśmy jeszcze długo i z każdym słowem Arngeira czułem się coraz spokojniejszy. Tymczasem za murami klasztoru zaszło już słońce, a ja poczułem się nagle potwornie zmęczony. Miałem prawo – to był naprawdę ciężki dzień.
Arngeir dostrzegł to i nie przedłużał naszej rozmowy. Życzył mi dobrej nocy i zostawił samego, z naręczem ciepłych okryć. A ja, pomimo zmęczenia, nie mogłem zasnąć.
Coś się definitywnie skończyło. W krótkim czasie połączyłem przeszłość z teraźniejszością. Wypełniłem swoje przeznaczenie i byłem teraz wolny. Ale co zrobić z tą wolnością? Jaka przyszłość rysowała się przede mną?
Wiedziałem, że pierwszą rzeczą, o jakiej marzę, jest wzięcie Lydii w ramiona. Nie widzieliśmy zaledwie jeden dzień, a ja tęskniłem do niej, jakbyśmy nie widzieli się od roku. Wiedziałem już, że chcę spędzić z nią resztę życia. Ale potem pomyślałem o domu. Tym jedynym, rodzinnym, pachnącym ziołami i gorącym dymem z kuźni. I już wiedziałem, że jest coś jeszcze, co muszę zrobić. Wrócić do domu, pokłonić się rodzicom, uzyskać ich przebaczenie za ucieczkę z domu. Bez tego nie odzyskam spokoju.
A co potem? Miraak wydawał mi się odległy i nierzeczywisty. Choć blizna po walce z jednym z kultystów do dziś pozostała na moim ramieniu. Znacznie bliżej jednak istniały dwa inne problemy. Pierwszym były wampiry. Rosły w siłę, o czym nikt nie musiał mnie przekonywać, bo sam widziałem, że jest ich coraz więcej. I coraz więcej z nich atakowało w dzień. To nie mógł być przypadek. Przypuszczałem, że wiąże się z tym jakaś tajemnicza historia, która może skończyć się bardzo źle. Wiedziałem, że trzeba je powstrzymać, a mogli to zrobić jedynie ci, którzy wiedzieli o nich wystarczająco wiele: Obrońcy Świtu. Sam byłem ciekaw ich przywódcy, tajemniczego Israna.
Ale było coś jeszcze, co wisiało nad nami jak miecz na końskim włosie. Coś, co mogło jeszcze bardziej osłabić ludzi i utrudnić im walkę z wampirami. Nie wątpiłem już, że największym wrogiem człowieka, jest, niestety, drugi człowiek. Tym czymś była więc wojna domowa. Po ostatnich wydarzeniach nie miałem już wątpliwości, po której stronie zechcę stanąć. Zamierzałem poprzeć Cesarstwo. Tylko co w tej wojnie mogło zmienić poparcie jednego człowieka? Choćby i Smoczego Dziecięcia…
A potem naszła mnie inna refleksja. Zacząłem się zastanawiać, jak to się stało, że tak bardzo pokochałem tę surową i górzystą krainę. Przecież nie była moją ojczyzną. Ba, nawet jej nie przypominała. Wszystko zrazu wydało mi się tu obce – nawet kamienie. A mimo to, gdy po raz pierwszy ją ujrzałem, wiedziałem już, że w niej właśnie chcę złożyć swoje kości, gdy tylko przyjdzie mój czas.
Mimo melancholii, rozlewającej mi się po sercu, musiałem się roześmiać. Oj, Wulf, przypomnij sobie sytuację, w której ujrzałeś Skyrim po raz pierwszy! Wieźli cię na ścięcie! I gdzie ty niby „miałeś zamiar” zakończyć żywot, jeśli nie tu?
W końcu zasnąłem. I przez całą noc śnił mi się Sovngard. Jednak koszmar Alduina zniknął na dobre – we śnie nie ujrzałem go ani razu. Tylko Gromleith, Felldira, Hakona, Ysgramora, Tsuna – a wszyscy oni spoglądali na mnie życzliwie.
Rankiem obudziłem się wypoczęty i świeży. I pełen nadziei. Szybko pożegnałem Siwobrodych i puściłem się ścieżką w dół, do Ivarstead. Nie zatrzymałem się jednak w wiosce. Miałem jeszcze trochę zapasów na drogę. Pozdrowiłem tylko serdecznie Gwilina, którego spotkałem po drodze i czym prędzej skręciłem na północ.
Stroma droga w dół trochę mnie spowolniła. Gdy zbliżałem się wreszcie do traktu u podnóża góry, zaatakował mnie wampir. W dzień! Z okrutnym uśmiechem na bladej twarzy wyciągnął rękę przed siebie i za pomocą magii zaczął wysysać ze mnie życie. Ujrzałem szkarłatną mgiełkę, wypływającą z mojego ciała ku niemu. Jeszcze chwila, a osłabnę na tyle, że będę niezdolny do walki!
- Fus – Ro – Dah!
Krzyk zabrzmiał jak grzmot, zwielokrotniony echem. Fala uderzeniowa odrzuciła wampira, jak szmacianą lalkę, o kilkadziesiąt kroków i uderzyła nim w drzewo. Zamroczyło go, a ja nie miałem zamiaru czekać, aż się ocknie. Akavirska katana dokonała dzieła. Był martwy… To znaczy… Był martwy już przedtem, bo wampiry to przecież nieumarli, podobnie jak draugry, ale teraz… No, nie wiem, jak to nazwać… Dobra, był martwy! Tak prościej.
I wiedziałem już, że dołączę do Obrońców Świtu.
Łyknąłem miksturę uleczenia choroby. Wampiryzm jest bardzo zaraźliwy. Wolałem dmuchać na zimne.
Na trakcie nie spotkałem nikogo, jedynie niedźwiedź zaczaił się przy moście, czekając na nieostrożnych przechodniów. Nie chciało mi się z nim walczyć. Uspokoiłem go Krzykiem. Pokój Kyne działa cuda. Niedźwiedź zajarzył się błękitną mgiełką i spokojnie położył łeb na przednich łapach. Przebiegłem obok niego. Nawet na mnie nie zerknął.
Słońce już zachodziło, gdy dotarłem do Wież Valtheim. Stąd było już widać Białą Grań. Jeszcze trochę! Już niedługo znajdę się w domu. W swoim własnym domu! I wezmę w ramiona Lydię… Do murów miasta zbliżyłem się już po zmroku. Mimo to, jeden ze strażników poznał mnie po zbroi i krzyknął do swoich kamratów. Otworzyli przede mną bramę na oścież. Dwaj wartownicy zaprezentowali broń, gdy przechodziłem. Co się dzieje?
A za bramą… Aż mi się łzy pokulały. Znowu!
Za bramą czekało na mnie całe miasto! Do ulicznych zniczy dolano oleju, rozpalono pochodnie i było jasno jak w dzień. Gdy wszedłem, przywitał mnie okrzyk z wielu gardeł. Z niedowierzaniem patrzyłem na mieszkańców, zgromadzonych na ulicy, pod kuźnią Adrianne.
- Ten smok tu był – rzekł jeden ze strażników. – Ten czerwony, co to go złapaliśmy i wypuściliśmy. Opowiedział nam. Wszystko wiemy!
Wzruszenie ścisnęło mnie za gardło. Czułem, że z oczu kulają mi się gorące łzy. Ale nie byłem jedyny. Wszyscy byli wzruszeni. Przez ten krótki odcinek ulicy, jaki dzielił mnie od bramy do Wietrznego Domku, uścisnąłem więcej rąk, niż przez resztę swego dotychczasowego żywota. Rozentuzjazmowany tłum odprowadził mnie aż pod drzwi mojego domu. I gdy tylko stanąłem na jego progu, wszyscy ucichli. Odwróciłem się do nich, czując, że wypada coś powiedzieć. Ale słowa uwięzły mi w gardle. Nie umiałem wykrztusić z siebie ani jednego.
- Dziękuję – zdołałem jedynie wycharczeć.
Odpowiedziały mi życzliwe uśmiechy.
Gdy znalazłem się za drzwiami, usłyszałem śpiewy. Ludzie rozchodzili się, ale nie do domów. Tej nocy miasto nie spało. Świętowali wszyscy. Dzieciom pozwolono bawić się do późna. Wino i miód lało się strumieniami. Podobno nawet wybuchł mały pożar, który jednak szybko, wspólnymi siłami ugaszono.
Nic mnie to nie obchodziło.
Zrzuciłem z siebie skorupy. Prosto na podłogę. Łuk i Zgubę Smoków umieściłem na stojaku. A potem wolno wszedłem na schody. Skrzypienie desek pod stopami brzmiało dla mnie jak najpiękniejsza muzyka.
A tam, na górze, już po chwili objęły mnie najukochańsze na świecie ramiona. Trwaliśmy w objęciach nie wiem jak długo. Nic nie mówiliśmy, ale oboje płakaliśmy jak dzieci. Nie wiem dlaczego. Przecież byliśmy tacy szczęśliwi!
* * *
Wkrótce po opisanych wydarzeniach, odwiedziłem wreszcie swój dom. Ten jeden, jedyny, prawdziwy. I to w sposób, w jaki wolałbym tego nie robić. Ale cóż, woja wisiała na włosku i trzeba było się spieszyć. Nie było czasu na długie podróże. Pewnego ranka, korzystając z uprzejmości Balgruufa, razem z Lydią stanęliśmy na tarasie Wielkiej Galerii i kierując się na północ, przywołałem Odahviinga. Zjawił się po krótkim czasie i wylądował obok mnie, a ja, nieco zażenowany, z poczuciem, że nadużywam jego uprzejmości, wyklarowałem mu, o co mi chodzi i poprosiłem o przysługę. Przekrzywił łeb i żartobliwie dmuchnął we mnie nozdrzami, po czym ułożył szyję, umożliwiając nam wdrapanie się na jego szyję! Razem z Lydią dosiedliśmy smoka. Po raz drugi, choć wcale nie ostatni, ujrzałem świat z góry...
Ale nie dane mi było podziwiać widoków w mojej ojczyźnie. Na południe od gór Jerall kłębiły się deszczowe chmury. Smok tylko sobie znanym sposobem, na ślepo znalazł drogę. Zapewne korzystał z jakiejś magii. Dopiero u celu obniżył lot i gdy chmury zostały nad nami, ujrzałem swoją rodzinną wioskę.
Czy potraficie wyobrazić sobie panikę, gdy na niedużym polu obok zabudowań wylądował smok? Ludzie, których widzieliśmy z góry, poznikali, jak zdmuchnięte płomyki świec. A gdy z grzbietu smoka zgramoliły się dwa opancerzone indywidua, jedna w stalowej, płytowej zbroi, wypolerowanej i błyszczącej jak srebro, druga w elfiej, błyszczącej złotem? Ani chybi bogowie!
Ojciec mój, z mieczem w dłoni wyszedł nam naprzeciw, gotów bronić wioski choćby za cenę życia. Odezwał się w nim dumny legionista, ceniący honor ponad życie. Nie poznał mnie. Cóż, przez ten bez mała rok, zmieniłem się, zmężniałem, a i przecież zbroja zmienia człowieka. Dopiero gdy zdjąłem hełm i stanąłem zupełnie blisko, westchnął z przejęcia. Był jednak tak oniemiały, że zapomniał mnie zbesztać. Trwała nieznośna cisza. Tylko rzadkie krople deszczu bębniły po naszych zbrojach. W końcu ukląkłem przed nim i pokornie poprosiłem o wybaczenie. A on stał jak słup, jakby zapomniał języka w gębie.
- Kim ty jesteś? – szepnął po chwili. – Mój syn… A przecież jesteś kimś zupełnie innym…
I dopiero teraz odważył się mnie dotknąć. Przebiegł palcami po mojej twarzy jak ślepiec.
- Wulf… - szepnął. – Ty żyjesz… Obcy miał rację…
Nieśmiało, jakby niepewny, co ma uczynić, dotknął moich elfich skorup, chwycił za ramiona i zmusił do powstania na nogi.
- Wulf… - powtórzył. – Kim ty się stałeś? Myśleliśmy, że rozszarpały cię niedźwiedzie. Obcy mówił, że odszedłeś, ale nikt mu nie wierzył.
Domyśliłem się, że mówi o Eanorze. Tak, on jeden wiedział. Tylko jemu zwierzyłem się ze swych planów.
- Wybacz mi, ojcze – odrzekłem przez ściśnięte gardło. – Wielka moja wina, wiem. Ale nie mogłem zgodzić się na los jaki mi zgotowałeś. Uciekłem do Skyrim, żeby pomścić Aersica. Nie udało mi się wprawdzie. Ale zamiast tego odkryłem swoje przeznaczenie i wiem, że postąpiłem słusznie. Mimo bólu, jaki sprawiłem wam i sobie.
Opuścił ręce.
- Dlaczego więc wróciłeś? – szepnął z trudem.
Żadna rozmowa nie była dla mnie tak trudna jak ta. Potrafiłem być wygadany, a nawet bezczelny w rozmowach z jarlami. Rozmawiałem ze smokami, a nawet z daedrami. Każdy z nich mógł zetrzeć mnie na proch, a jednak nie odczuwałem takiego strachu, jak przy rozmowie z człowiekiem, który przecież kochał mnie bezgranicznie i którego swego czasu tak strasznie zawiodłem.
- Ojcze – wykrztusiłem. – Przyszedłem prosić o twoje wybaczenie za ucieczkę z domu i przeciwstawienie się twej woli. Zrozum, nie mogłem zgodzić się na los, jaki mi zgotowałeś. Musiałem pójść własną ścieżką. Tak jak ty w młodości.
- I dokąd cię ona zaprowadziła – westchnął ze smutkiem. – To elfia zbroja. Przystałeś do Thalmoru?
- Nie, ojcze, przeciwnie – zaprzeczyłem gwałtownie. – Ale to długa historia. Wierz mi, nie przyniosłem ci wstydu. Mówiłeś kiedyś, że miarą człowieka jest to, ilu ma przyjaciół. Mam przyjaciół wśród ludzi, elfów, a nawet smoków, jak widzisz. Przez ten rok obsypano mnie tyloma honorami, że przyprawić to może o zawrót głowy. Rozmawiałem już z jarlami, generałami, smokami, a nawet daedrami. Ale wszystkie te zaszczyty oddam za jedno twoje życzliwe słowo. To ty, ojcze jesteś mi bogiem na ziemi. Przyszedłem błagać cię, abyś zmienił zdanie i pozwolił mi żyć własnym życiem.
Widziałem, że ojciec jest wzruszony, ale znałem go nie od dziś. Duma nie pozwalała mu uznać mojej samowoli.
- Nie potrzebujesz mnie już – odrzekł z goryczą. – I nie potrzebujesz mojego pozwolenia. Sam wybrałeś…
Odahviing spoglądał na tę scenę ze stoickim spokojem, ziewając swą wielką paszczą. W końcu uznał za stosowne wtrącenie się w naszą rozmowę.
- Miłość go przygnała – rzekł znudzonym głosem. – Nawet dova to rozumie. Joree są dziwni. Co innego czują, co innego myślą, co innego mówią, a robią jeszcze coś innego.
Ojciec spłoszył się. Nie spodziewał się gadającego smoka.
- Smoki pojawiały się i tu – rzekł, uciekając oczami przed moim wzrokiem. – Ale nie wiedziałem, że potrafią mówić.
- Potrafią wiele rzeczy – odparł Odahviing. – Pozwolicie, że was opuszczę? Źle czuję się pełzając po ziemi.
- Dziękuję ci, Skrzydlaty Śnieżny Łowco! – zawołałem. - Nie będę nadużywał twojej uprzejmości.
- Pora znów posmakować wiatru! – odrzekł Odahviing uderzając skrzydłami i wzniecając mały huragan.
Nie sposób przecenić siłę, jaka tkwi w smoczych skrzydłach. Odahving pionowo wzbił się w górę, po czym okrążył nas kilka razy, nabierając wysokości. Wkrótce znikł nam z oczu.
- Stałeś się pogromcą smoków – rzekł cicho ojciec, kręcąc głową, ale wyczułem podziw w jego głosie.
- Pogromcą złych smoków – odparłem. – I przyjacielem dobrych.
Tymczasem z sąsiednich chat zaczęli nieśmiało wychodzić inni. Gdy smok odleciał, nabrali nieco odwagi. „On ujarzmia smoki” – rozległy się szepty podziwu. A w moim ojcu zaszła nagle ogromna zmiana. Ujrzałem w jego oczach dumę. Dumę i coś jeszcze. Walczył sam ze sobą. Duma nie pozwalała mu przyjąć mnie, jakby nic się nie stało. Ale też bardzo nie chciał mnie odtrącić. Nie tylko z miłości. Chciał odwrócić się do całej wsi i gromkim głosem oznajmić, że oto wrócił jego syn, krew z jego krwi.
I nie potrafił się przełamać…
Milczenie przedłużało się. W końcu postanowiłem je przerwać.
- Ojcze – wyszeptałem. – Czy nie widzisz, że to ja? Ten sam, którego uczyłeś machać młotem i mieczem? Ten, którego uczyłeś czytać i pisać? Nauczyłeś mnie tylu pięknych rzeczy…
- Mój syn zginął, rozszarpany przez niedźwiedzie – rzekł cicho ojciec. – Płakałem po nim sześć dni i siedem nocy. Rozpaczałem, jak nie przystoi mężowi. Aż w końcu pogodziłem się z jego śmiercią, choć przyszło mi to bardzo trudno. Chcesz powiedzieć, że cały mój ból, jaki mi sprawiłeś, był na nic?
Nie potrafiłem odpowiedzieć. Opuściłem tylko głowę. Tak, sprawiłem swoim rodzicom straszny ból. Ból, na który nie zasłużyli.
- Nie jestem godny, by prosić cię o wybaczenie – wyszeptałem, połykając łzy.
Ojcu zaszkliły się oczy. Ale twarz pozostała surowa.
- Panie – zabrzmiał głos Lydii. – Czy pozwolisz mi rzec kilka słów?
Ojciec spojrzał na nią niepewnie, po czym uczynił przyzwalający ruch ręką.
- Panie, masz wielką słuszność, czując żal do syna. Skrzywdził cię. Ale z całego serca tego żałuje. On uszanuje tym razem twoją wolę. Jeśli go odtrącisz, odejdzie. Ale miej świadomość, że wspomnienie tej chwili nie pozwoli ci zasnąć przez resztę twoich dni.
- Co ty możesz o tym wiedzieć? – żachnął się ojciec.
- Mogę, bo ja nie mam nikogo – odparła Lydia. – I wiem, jak to jest cierpieć w samotności. I dałabym dziś wszystko, aby przywrócić swoich bliskich do życia.
Podeszła do niego całkiem blisko i spojrzała mu w oczy. Była tak samo wysoka jak on…
- A ty możesz swego syna przywrócić do życia jednym słowem. Mało cierpiałeś? Chcesz cierpieć jeszcze bardziej? Chcesz go stracić po raz drugi? Nie wiesz jeszcze, że swój dług spłacił tysiąckrotnie. Ocalił życie twoje i twojej rodziny – powiodła ręką po wiosce – i ich wszystkich. Wysłuchaj go przynajmniej.
Ojciec stał jak skamieniały. Łzy leciały mu już ciurkiem. Ale nadal nie zrobił żadnego ruchu w moim kierunku.
- Kim jesteś? – spytał w końcu, przez ściśnięte gardło. – I co to znaczy, że on ocalił nas wszystkich?
- Jestem kimś, kto kocha Wulfa ponad życie – odparła Lydia. – I cokolwiek dziś postanowisz, ja jestem ci wdzięczna za to, co powkładałeś mu do głowy i do serca. A jak was ocalił? To bardzo długa historia. Tylko czy ty chcesz ją usłyszeć? Naprawdę chcesz?
Ojciec był już u kresu sił.
- Ściśnij moje czoło – szepnęła Lydia. – Przytul mnie, jak rodzoną córkę. Pozwól mi nazywać ciebie ojcem…
Jest taka granica dumy, za którą zaczynają się łzy. Tego było za wiele nawet na mojego dumnego i upartego rodzica. Ojciec wybuchnął nagle płaczem jak dziecko. To nie on Lydię, ale Lydia jego przytuliła do opancerzonej piersi i pogłaskała po siwych włosach. Przez chwilę szlochał na jej ramieniu, a potem…
A potem objął ją i uściskał.
Gdy ją puścił, objął mnie. I ścisnął z całej siły.
- Należą ci się rózgi – szepnął. – Mokre rózgi na goły zadek. Ale i ja na nie zasłużyłem. Stary głupiec ze mnie…
Matka już od jakiegoś czasu stała za nim. Gdy tylko smok nas opuścił, wyszła z chaty i z przerażeniem oglądała całą scenę. Wiedziałem, że ona mnie nie odtrąci, cokolwiek ojciec postanowi. I teraz też dołączyła do nas, roniąc łzy wzruszenia. Staliśmy tak w czwórkę, objęci i z uczuciem, jakby każdemu u z nas spadł z serca wieli i ciężki worek kamieni.
A potem powiedziałem matce, kim jest Lydia. Spojrzała na nią z pewną dozą nieśmiałości, jaką zawsze okazywała wojownikom. Trzeba przyznać, że moja wybranka w pysznej, płytowej zbroi, złotym diademie we włosach i z elfim mieczem przy pasie wyglądała naprawdę imponująco. Dopiero po chwili chwyciła jej ręce, a gdy ta uklękła przed nią, przytuliła jej głowę do piersi.
Stało się - rodzice przebaczyli mi. Idąc między nimi do swojego domu – prawdziwego, rodzinnego domu, trzymając Lydię za rękę, choć wciąż jeszcze z mokrymi oczami, miałem ochotę krzyczeć ze szczęścia. I krzyknąłem! Wzniosłem głowę ku gęstym chmurom i nabrałem powietrza do płuc.
- Lok – Vah – Koor!
Chmury rozstąpiły się momentalnie. Deszcz ustał, a ponad nami błysnęło słońce, oślepiając wszystkich tak, że każdy z nas zasłonił oczy ręką. Na niebie pokazała się malownicza i bardzo, ale to bardzo wyraźna i jaskrawa tęcza.
A ludzie znowu bliscy byli paniki. Moi rodzice aż zbledli na widok tak potężnej magii. Uspokoił ich dopiero serdeczny śmiech Lydii.
- A nie mówiłam, że to długa historia?
Teraz już trzeba było ją opowiedzieć. W Tamriel wieści rozchodzą się szybko. Choć legenda o Smoczym Dziecięciu była przedtem w Cyrodiil zupełnie nieznana, wieść o nim dotarła aż tutaj. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy z rzadka zaczęto widywać tu smoki. Po prostu, nikt nie skojarzył tutaj postaci Smoczego Dziecięcia ze mną. Cała wioska wkrótce zebrała się w naszym domu. Ludzie tłoczyli się jeden przy drugim, słuchając naszych opowieści, a my do późnej nocy opowiadaliśmy o swoich przeżyciach. Jakże swobodnie się czułem! Mogłem rozmawiać z ludźmi, których znałem od zawsze. Tam pod ścianą, na ławie usiedli bracia Venicci, właściciele tartaku, w którym nieraz gościłem, jako dziecko, jako że obaj bracia lubili moje towarzystwo. Zielarka Ayra, przycupnęła na zydlu koło paleniska. Ileż to ja się do niej nachodziłem po maści na oparzenia? A obok ojca, z otwartymi ze zdziwienia ustami siedział Valius, kupiec, który dostarczał nam rudę żelaza i inne metale. Za nim stała Olivia, żona młynarza, która kiedyś, dawno temu, nauczyła mnie prawidłowo trzymać pióro, podczas pisania. I ci wszyscy moi sąsiedzi i przyjaciele…
Tylko jednego z nich brakowało. Cóż, wciąż mówili o nim „Obcy”. Naprawiłem to jednak już następnego dnia. Rankiem razem z Lydią poszliśmy do lasu, do skromnej, rozlatującej się chatki Eanora. Nic się nie zmieniła. Nadal widać nie chciało mu się naprawić odlatujących drzwi. Powitał mnie, jakby nic się nie stało, jakbyśmy rozstali się wczoraj. Leżał w swoim hamaku i grał na lutni, coś tam sobie nucąc pod nosem. Gdy mnie ujrzał, uniósł tylko dłoń w pozdrawiającym geście, ale z hamaka się nie ruszył.
Ożywił się dopiero, gdy wręczyłem mu podarunek - doskonały, elfi łuk, zaklęty mrozem i gruby pęk elfich strzał. Chwycił go w dłonie, pogładził majdan, mrucząc do niego, jakby łuk był żywą istotą. A potem, co było do przewidzenia, nałożył strzałę i nawet specjalnie nie celując strącił z nieba przelatującego, dorodnego gołębia, załatwiając sobie za jednym zamachem obiad. Chyba nigdy nie dorównam mu w sztuce łuczniczej…
Trzy dni spędziliśmy w moim rodzinnym domu. Ale w końcu przyszedł czas rozstania. Długo żegnałem się z rodzicami, jeszcze dłużej z resztą wioski, bo każdy chciał wypić ze mną strzemiennego. Aż mi się dziwnie szło po tych pożegnaniach…
Ruszyliśmy tą samą drogą, którą niegdyś uciekłem do Skyrim. Tydzień później dotarliśmy do Wietrznego Domku. Tym razem bez kłopotów na granicy.
Ale nie zdążyliśmy nacieszyć się sobą i swoim domem. Dwa tygodnie później Ulfric Gromowładny ruszył na Białą Grań.
* * *
W chwili, gdy piszę te słowa, mam już sześćdziesiąt dziewięć lat. Na fotelu za mną, zajęta obieraniem marchewek, siedzi moja najwierniejsza i najukochańsza towarzyszka, wciąż piękna, mimo upływu lat. A na łóżku pod ścianą, ułożone obok siebie, w niewinnym śnie trwa troje z naszych siedmiorga wnucząt. Na dole krząta się nasza synowa, piękna i dobra Nordka, o wdzięcznym imieniu Ariela.
Samotnia - posiadłość Dumna Wieżyca |
Jesteśmy w jednym z naszych domów, w Samotni, w posiadłości Dumna Wieżyca, którą kupiłem wkrótce po zakończeniu wojny domowej i śmierci Ulfrica. Potrzebowałem jakiejś bazy wypadowej na północy. Zamierzałem dołączyć do Obrońców Switu, a stamtąd blisko było do przystani, skąd można było dostać się do złowrogiego zamku Volkihar, siedziby księcia wampirów. Ale nie od razu. Jeszcze przed rozpoczęciem wojny udaliśmy się do Gwiazdy Zarannej, by zdjąć z tego miejsca klątwę. Krótko potem wybuchła wojna. Potem przez jakiś czas poświęciłem się studiom magicznym w Akademii w Zimowej Twierdzy, by wreszcie wyruszyć na wyspę Solstheim, gdzie po wielu niesamowitych przygodach w końcu zmierzyłem się z Miraakiem. A gdy wróciłem do Skyrim, wampiry rozbestwiły się już tak, że nie miałem wyboru – udałem się do twierdzy Obrońców Świtu. To długie historie. Dość materiału na dwie kolejne księgi. Jeśli bogowie dadzą mi tyle czasu, opiszę je równie wiernie, jak walkę przeciw Pożeraczowi Światów.
Odahviing, przelatujący w pobliżu Białej Grani. Pod światło nie widać jednak pięknego koloru jego łuski |
Z moimi smoczymi przyjaciółmi już rzadko się spotykam. Nie mam tyle sił, aby zbyt często wchodzić na Gardło Świata, gdzie naucza Paatrhurnax. Tak, naucza! Kilka smoków posłuchało jego Thu’um. Częściej widuję Odahviinga, który również zerwał na dobre ze zbrodniczym procederem i chyba naprawdę zaprzyjaźnił się z ludźmi. Bywało, że przelatywał nisko nad Białą Granią, przyglądając się miastu i budząc panikę na jego ulicach, dopóki mieszkańcy nie nauczyli się rozpoznawać jego charakterystycznego, majestatycznego sposobu latania.
Ale to wszystko już inna historia. Zupełnie inna.
KONIEC
To ja czekam na następną historię. Nie ma lekko Nitagrze,musisz dalej pisać, proszę!!!
OdpowiedzUsuńMiłego;)
Musiałbym zacząć znów w to grać. Inaczej nie jestem w stanie robić notatek...
UsuńCoś pięknego. :)
OdpowiedzUsuńPisz następne części o innych przygodach. Już czekam :)))
Dla takiej recenzji warto pisać. Ale nieprędko zacznę - muszę znów zacząć w to grać, robić notatki na bieżąco - to potrwa.
UsuńNawet jeśli miałbyś rozwijać to, co w skrócie opisałeś między zdjęciem smoka a posiadłości?
UsuńCzekać będę niecierpliwie...
A w międzyczasie będę czytać "Kampanie Cienia" Wexlera. Wciągnęło mnie. Koleżanka mi tak z głupia frant pożyczyła i ... poszło! :)
Happy end może wydawać się banalny, ale jakże miły. Warto było czytać do końca.
OdpowiedzUsuńMiło mi to przeczytać. Ciekaw jestem, czy Ty też chciałbyś dalszego ciągu.
UsuńMnie też zmęczyło konwencjonalne blogowanie.
UsuńMnie też zmęczyło konwencjonalne blogowanie.
Usuń