środa, 28 września 2016

Rozdział I – Klątwa

     Spojrzałem zdziwiony na swoją towarzyszkę.

     - Czy istnieje coś takiego, jak podróż przedślubna?

     Lydia roześmiała się serdecznie i zaraziła mnie swą wesołością. Chichotaliśmy przez kilka minut, tak zabawne wydało nam się to skojarzenie. Ale niech nikogo nie dziwi nasz dobry humor. Właśnie wróciliśmy z Cyrodiil, gdzie odwiedziliśmy moich rodziców. Przebaczyli mi ucieczkę z domu i pobłogosławili nasz związek. Niebezpieczeństwo końca świata zostało zażegnane. Pożeracz Światów, Alduin, został pokonany i uśmiercony. I choć wciąż zagrażały nam wampiry, a widmo wojny domowej zaglądało do okien, my, jak to młodzi, zajęci byliśmy teraz głównie sobą nawzajem.

     Planowaliśmy ślub. Oboje zgodziliśmy się na skromną uroczystość. Głównie dlatego, że prawdopodobnie przysięgę złożymy sobie w Pękninie, a oboje nie przepadaliśmy za tym miastem. Zwłaszcza po tym, jak zmieniła się tam władza, do czego – biję się w pierś – sam się niechcący przyczyniłem. To na skutek negocjacji na Wysokim Hrothgarze, uczciwa i budząca szacunek jarl Laila Prawodawca musiała ustąpić ze stanowiska aroganckiej i prowadzącej szemrane interesy Maven Czarnej Róży. Cóż, polityka... Laila popierała Ulfrica Gromowładnego, a Maven – Cesarstwo. Pęknina, niestety dzięki mojej pomocy, przypadła Cesarstwu, co mnie bardzo cieszyło, ale jednocześnie Maven i jej sitwie, co cieszyło już o wiele mniej.

     Jednak tylko tam znajdowała się świątynia Mary.

     - Przecież jest jeszcze Świątynia Ośmiu Bóstw w Samotni – zaoponowałem. – Mara jest wśród nich. Tam jesteśmy mile widziani. Jarl Elisif jest nam życzliwa, zwłaszcza po tej drobnej przysłudze, jaką jej wyświadczyliśmy.

     Drobną przysługą było umieszczenie rytualnego rogu, należącego niegdyś do jej nieżyjącego męża, Torryga, w tajnym miejscu kultu Talosa. Ta skromna świątynia, urządzona w zwykłej grocie, nie była znana Thalmorczykom, tępiącym wszelkie przejawy kultu dziewiątego boga, Talosa. Może i była to dwulicowość ze strony Elisif. Nawet na pewno. Głośno popierała Konkordat Bieli i Złota, co pozwalało jej zatrzymać wysokie stanowisko. Jednocześnie po cichu, na przekór Thalmorowi, sama oddawała cześć Talosowi, jak każdy prawdziwy Nord. Cóż, polityka…

     A jednak właśnie ten czyn paradoksalnie przysporzył jej sympatii z mojej strony. Znaczył bowiem, że ona sama nie wyrzekła się wiary przodków, i że nie zaprzedała się Thalmorowi. Zapewne i ją panoszący się Altmerowie uwierali jak natrętna pchła. Pozwalało to mieć nadzieję, że gdy tylko nadejdzie okazja, sama poprze ukrócenie szarogęszenia się Thalmorczyków, co wszystkim mieszkańcom Skyrim tylko wyjdzie na dobre.

     Lydia pokręciła głową i objęła mnie za szyję.

     - Jesteśmy to winni Marze, nie sądzisz?

     Mara, bogini miłości. Jedno z najmilszych człowiekowi bóstw Cesarstwa. W Skyrim kult ten nabierał dodatkowego znaczenia. Amulet Mary, w kształcie stylizowanego krzyża, włożony na szyję, był sygnałem dla otoczenia, że szuka się swojej drugiej połówki. Jeśli miało się taki amulet, można było bez żenady zagadnąć drugą osobę, z amuletem Mary na szyi. Bardzo ułatwiało to pierwsze kontakty i wiele małżeństw powstało dzięki temu zwyczajowi. Błogosławieństwo Mary zwykle to ułatwiało. A my? Dobraliśmy się w sposób tak wyjątkowy i tak idealny jednocześnie, że trudno nie widzieć w tym błogosławieństwa bogini. Lydia bardzo chciała podziękować jej za to – a jedynym miejscem, gdzie mogła to zrobić w pełni, była świątynia Mary w Pękninie.

     - A przyjęcie weselne? – spytałem. – Kto z naszych przyjaciół wyruszy do Pękniny w tych niepewnych czasach? Jakoś nie uśmiecha mi się gościć Maven, czy Brynjolfa.

     Lydia spojrzała na mnie poważnym wzrokiem.

     - Po tej hecy z Esbernem, jakoś nie potrafię uwierzyć, że Brynjolf jest tym złym – mruknęła.

     - To złodziej! – obruszyłem się. – Podobno nawet przywódca Gildii Złodziei! 

     - Złodziej – skinęła głową. – Ale z zasadami. Wcale nie zdziwiłabym się, gdyby w tej profesji chodziło o coś więcej, niż tylko napychanie kiesy. Może nawet to jedynie przykrywka…

     - Przesadzasz – mruknąłem. – Złodziej to złodziej…

     Ale w głębi duszy przyznawałem jej rację. Gildia Złodziei nie do końca była tym, za co mieli ją ludzie, a Brynjolf, choć niewątpliwie nie czuł wyrzutów sumienia podczas łamania prawa, z pewnością nie był tępym rabusiem. Sam wyznaczał sobie granice nie do przekroczenia. A że nie zawsze pokrywały się one z granicami prawa… Cóż, nikt nie jest aniołem.

     - Przyjęcie urządzimy tu, w Białej Grani – Lydia usiadła na łóżku i złożyła ręce na kolanach. – W gospodzie „Pod Chorągwianą Klaczą”! Co ty na to?

     Cóż, to było jakieś wyjście. Ze wszystkich miast Skyrim, w Białej Grani czułem się najlepiej. Nic dziwnego, tu był mój dom.

     - A w Pękninie tylko skromna kolacja, w gospodzie „Pod Pszczelim Żądłem” – dodałem.

     - Tylko dla nas i dwóch świadków! – Lydii zaświeciły się oczy.

     - To znaczy, dla kogo? – spytałem. – Kogo weźmiemy na świadków?

     - Może być Mjoll – odparła Lydia. – Lubię ją.

     - Myślę, że się zgodzi – skinąłem głową.

     Byłem tego pewien. Mjoll, zwana Lwicą, była wojowniczką z krwi i kości i nie miała nic wspólnego ze złodziejskim podziemiem miasta. Nawet nie pochodziła z Pękniny. Prowadziła niegdyś taki sam tryb życia, jak my – włóczęgowski, pełen przygód. Od razu poczuła do nas sympatię, a my do niej. A gdy odnaleźliśmy jej zagubiony niegdyś miecz, jej wdzięczność do nas nie miała granic. No i po prostu była sympatyczna.

     A drugi świadek?

     - Może Balimund? – zaproponowałem. – Dobry człowiek…

     - Też o nim pomyślałam – uśmiechnęła się. – Jak to powitał cię ostatnio? „Zachodź tu, kiedy chcesz, jesteś tu zawsze mile widzianą osobą!”.

     Lubiłem Balimunda. To uczciwy i pracowity kowal, w dodatku prawdziwy mistrz. Może niezbyt wygadany i trochę nieśmiały, ale o złotym sercu. I na pewno się zgodzi – zdążyliśmy się już zaprzyjaźnić.

     - Wracając do przedślubnej podróży – uśmiechnąłem się, a Lydia zachichotała. – Co konkretnie miałaś na myśli?

     Znowu przybrała ten poważny wyraz twarzy.

     - Kiedy wczoraj zasnąłeś, spałeś tak smacznie – odezwała się nieśmiało. – A ja nie mogłam zasnąć. Patrzyłam na ciebie, cieszyłam się, że jesteś tutaj, ale myślami błądziłam gdzieś daleko. Gdzieś, gdzie ludzie nie mogą spać. I wyobraziłam sobie, jakie to straszne, gdy co noc dręczą człowieka duszne sny.

     Pokiwałem głową. Miała na myśli Gwiazdę Zaranną i klątwę, wisząca nad tym miastem. Mieszkańców dręczyły koszmary. Ludzie chodzili tam z podkrążonymi oczami, zmęczeni i smutni. Większość z nich ograniczała sen do minimum – tak koszmarne mieli sny. Od dawna już nikt nie przespał tam nocy w spokoju i nikomu sen nie przyniósł ukojenia. Dotyczyło to też przyjezdnych. Nikt nie znał przyczyny tego stanu rzeczy, jednakże w gospodzie spotkaliśmy kapłana i wydawało mi się, że on czegoś się domyśla. Nie pamiętałem jego imienia, ale miałem przed oczami jego obraz: wysoki, chudy Dunmer, o smutnych, zmęczonych oczach i nienaturalnie, jak na Dunmera, bladej twarzy. Może razem udałoby się nam zdjąć klątwę z tego miasteczka? Coś mi mówiło, że palce maczało w tym jakieś daedryczne książątko.

     - Pójdziemy tam, prawda? – spojrzała mi w oczy.

     - Pójdziemy – odparłem. – Nie wiem tylko kiedy. Zamierzaliśmy się przecież zaciągnąć do cesarskich.

     Tak postanowiliśmy. Oboje.

     - Może warto najpierw zrobić porządek tam?

     Spojrzała na mnie z taką nadzieją, że moja odpowiedź nie mogła być inna.

     - Ale dopiero jutro.

     - A dziś? – uśmiechnęła się na poły nieśmiało, na poły uwodzicielsko.

     - A dziś nie mam zamiaru wstawać z łóżka! – roześmiałem się i porwałem ją w ramiona.

     - Wariat! – krzyknęła wesoło. – Ludzie, ratujcie mnie przed wariatem!

     Zamknąłem jej usta pocałunkiem.

     *          *          *

     Do Gwiazdy Zarannej prowadził wschodni trakt, obok miodosytni Czerwonak. Sycono tu całkiem przyzwoity czwartak, jakkolwiek z Pęknińskim miodem Czarnych Róż równać się nie mógł. Mimo wszystko, wolałem ten, bo wiedziałem, że powstał w uczciwy sposób, bez żadnych machlojek i niewinnie przelanej krwi. No i było blisko…

     Za miodosytnią znajdowało się skrzyżowanie. Można było skręcić w prawo, w górę i wtedy doszłoby się do Rzecznej Puszczy, a stamtąd można było wędrować do Falkret i południowo-zachodnich części Skyrim. Tam też rozlewało się przepiękne, malownicze jezioro, nad którym jarl Siddgeir zaoferował mi, za niewielkie pieniądze, całkiem ładną parcelę.

     Można było iść prosto na most, a za mostem trakt skręcał na wschód, w stronę Pękniny i Wichrowego Tronu.

     Można było też skręcić w lewo, na drugi most. Ten trakt prowadził na północ. Tędy zwykle wyruszało się do Gwiazdy Zarannej, albo Zimowej Twierdzy. I tym traktem właśnie ruszyliśmy, obchodząc Białą Grań od wschodu. Było jeszcze ciemno. Gwiazda Zaranna leżała dość daleko, a nocować po drodze nie bardzo było gdzie. Strażnik, patrolujący trakt, uniósł dłoń w pozdrowieniu. Byliśmy już dość sławni w tej dzielnicy. Nie wiem, co bardziej to sprawiło, czy nasze dokonania, czy fakt, że byliśmy w łaskach u jarla…

     Świtało, gdy opuszczaliśmy gościnną dolinę Białej Grani i wkroczyliśmy do zaśnieżonego lasu.

     Skyrim ma dziwny klimat. Są w nim miejsca ciepłe i przytulne, jak Biała Grań, a zaraz obok mija człowiek granicę obszaru, gdzie śnieg nigdy nie topnieje. I to wcale nie leżący gdzieś wysoko. Tutaj granicą był las na stosunkowo niewielkim wzniesieniu, a śnieg towarzyszyć nam będzie od tego miejsca aż do samego morza. Im dalej na północ, tym bardziej teren się wznosił, aby w końcu zagrodzić drogę stromym pasmem gór, nie do przebycia, które trzeba było po prostu obejść. 

     Zaczęliśmy się uważnie rozglądać. W tych stronach łatwo było o śnieżnego trolla, pająka, albo niedźwiedzia. Wiele nie uszliśmy, gdy zaatakował nas ten pierwszy.

     Nie sięgnąłem po miecz, ani łuk. Zamiast tego wyciągnąłem dłoń przed siebie i posłałem mu strumień ognia. Troll zakwiczał jak prosię, ale nie poniechał ataku. Widziałem, że słabnie, a moja mana wciąż pozwalała go trzymać w ogniu. Mimo to, rzucił się na mnie wściekłym skokiem. Ostatnim w swoim życiu, bowiem ciosu Lydii mieczem przez łeb już nie przeżył.

     - Prawie się udało – mruknąłem.

     - Komu, jemu czy tobie? – parsknęła Lydia. – Jesteś wojownikiem, a nie magiem. Niepotrzebnie ryzykujesz.

     - Kiedyś wstąpię naprawdę do Akademii – odparłem. – I nauczę się magii. Zobaczysz, będę się bronił bez użycia miecza. A ryzyko z tobą za plecami jest żadne.

     - Tak mi ufasz? – spytała, uśmiechając się mimo woli.

     - Bardziej niż sobie – przyciągnąłem ja do siebie na tyle, na ile pozwalały nasze blachy.

     Zderzenie naszych zakutych w zbroje ciał wywołało tak głośny rumor, że musieliśmy się roześmiać.

     - Jesteśmy jak dwa żółwie – parsknąłem.

     - One mają gorzej – odparła. – Nie mogą tego zdjąć.

     Trakt dość długo prowadził przez las. Nie napotkaliśmy żadnego innego stwora, jedynie kilka jeleni przebiegło nam drogę. Wkrótce dotarliśmy do rozwidlenia pod skalną ścianą. Droga w prawo prowadziła do Zimowej Twierdzy i Wichrowego Tronu. My skręciliśmy w lewo i dość długo szliśmy na zachód. Słońce już dotykało horyzontu, gdy wyszliśmy z lasu. 

     Ta dzielnica całkiem słusznie nosiła miano Bieli. Biel była wszędzie naokoło. Choć zaczynało już zmierzchać, po wyjściu z gęstego boru zrobiło się nieco jaśniej. Tutaj śnieg nigdy nie topniał. Aż dziw, że żyli tu ludzie. Głównie górnicy, rybacy i myśliwi, bowiem niedźwiedzi i horkerów na wybrzeżu było sporo. Gwiazda Zaranna, do której mieliśmy jeszcze niewiele ponad godzinę marszu, była niedużym miastem portowym, przy czym port ten położony był w najdogodniejszym z możliwych miejsc dla handlarzy rudą. W mieście działały dwie czynne kopalnie, a urobek transportowano stąd niemal codziennie. Choć niewielkie, miasto było całkiem dobrze rozwinięte. I byłoby szczęśliwe, gdyby nie dręczące je koszmary.

     Na odkrytym terenie trochę wiało, a nasze metalowe ubranka nie pomagały nam w utrzymaniu ciepłoty ciała. Na szczęście już było widać łunę ze strażniczych pochodni i latarń. Miasteczko było tuż tuż. Z traktu trudno było je dostrzec, bowiem zasłaniała je dość wysoka góra. Gdy tylko ją minęliśmy, znaleźliśmy się pośród ludzi. Górnicy wracali z pracy, jakiś spóźniony hutnik rozlewał jeszcze roztopiony metal do piaskowych form, kilku strażników szykowało się do nocnego rontu. Pozornie całkiem zwyczajna miejscowość. Ale gdy podeszliśmy bliżej, dostrzegliśmy zmęczenie w ich twarzach. Na pozdrowienia odpowiadali półgębkiem, wzrok mieli nieobecny i większość z nich ledwo powłóczyła nogami. Mimo to, nikt jakoś nie kwapił się do pójścia na spoczynek. I nic dziwnego. Co to za spoczynek, gdy nocą trzeba było przeżywać horror…

     Gospoda Wichrowe Wzgórze niczym nie różniła się od innych podobnych przybytków w Skyrim. Może jedynie tym, że tłoku to tu nie było. Znaleźliśmy tam tylko dwóch gości, za to jednym z nich był ten, którego szukałem.

     Zamówiliśmy sobie pokoik i wieczerzę, po czym zdjęliśmy z siebie oszronione zbroje i przebraliśmy się w zwykłe rzeczy. W głównej sali usiedliśmy jak najbliżej ognia, rozpalonego, jak to czyniono w większości tego typu przybytków, na samym środku sali.

     Tymczasem do gospody zaczęli schodzić się inni mieszkańcy. Snuli się smętnie, półgębkiem składając skromne zamówienia. Niewiele też jedli, wyraźnie bez apetytu, jakby zmuszali się do jedzenia. Cóż, brak snu… Mnie jednak interesował tylko Dunmer w szatach kapłana Mary. Siedział przy swym stoliku zamyślony i posępny. Był równie wynędzniały jak pozostali. Jego naturalnie czerwone oczy stały się jeszcze bardziej czerwone na tle wybladłej twarzy. Tak wybladłej, że bardziej przypominał Altmera niż Dunmera.

     A jeszcze wczoraj rozmawialiśmy z Lydią o świątyni Mary! Tymczasem tu, pod nosem mieliśmy kapłana, niemal na wyciągnięcie ręki…

     Postanowiłem zdobyć kilka informacji. Pozdrowiłem go, przedstawiłem nas i spytałem, czy możemy się przysiąść. Spojrzał na nas podkrążonymi oczami i przez chwilę gapił się na nas obojętnym wzrokiem, ale szybko w jego źrenicach pojawił się błysk. Skojarzył nas z wojownikami, którzy właśnie postanowili tu zanocować. Spojrzał na nas trochę inaczej. Czy mi się wydawało, czy dostrzegłem w jego oczach cień nadziei?

     Przedstawił się jako Erandur i uczynił przyzwalający ruch dłonią.

     - Co jest z nimi wszystkimi nie tak? – spytałem bez ogródek.

     Westchnął przeciągle.

     - Całe miasto cierpi straszliwe koszmary – odparł zmęczonym głosem. – Grozi im poważne niebezpieczeństwo. A ja obawiam się, że niewiele mogę uczynić.

     Opuścił wzrok i wbił go w trzymany w dłoniach niewielki pucharek z miodem.

     - A co możesz zrobić? – wzruszyłem ramionami. – Sny nie są prawdziwe…

     Pokręcił głową.

     - Te sny, to wizje, stworzone przez Vaerminę, władczynię daedr – odrzekł, a ja poczułem, że oblał mnie zimny pot. – Jest straszliwie głodna naszych wspomnień – ciągnął. – W zamian pozostawia koszmary.

     Łyknął miodu i znów westchnął.

     - Tak jak kaszel towarzyszy poważniejszym dolegliwościom – dodał z ironią – tak koszmary są znakiem Vaerminy.

     Czyli miałem rację – tu maczała palce daedra! I to nie byle jaka – sama Vaermina! Ciężka sprawa. Vaerminę trudno było podejrzewać o wielkoduszność. To nie była wyrozumiała Meridia, czy opiekuńcza Azura. Szczerze mówiąc, wolałbym spotkać każdą inną daedrę, poza Vaerminą. No, może z wyjątkiem okrutnego Molaga Bala, czy nie ustępującego mu w tym ani o włos Mehrunesa Dagona, który, jak wiedziałem z podań, niewiele ponad dwieście lat temu wywołał Kryzys Otchłani, grzebiący w gruzach Cesarstwo w jego ówczesnym kształcie. Ale Vaermina i tak była wystarczająco nieprzyjemnym duchem. Niezłego sobie znaleźliśmy przeciwnika!

     Mimo to, coś mówiło mi, że Erandur nie chce tego tak zostawić. I nie myliłem się. Po prostu szukał kogoś do pomocy.

     - Muszę zatrzymać jej straszliwy wpływ na tych ludzi – szepnął nagle Erandur. – Zanim szkody staną się nieodwracalne.

     Przy tych słowach spojrzał na nas pytająco. Lydia zerknęła na mnie i skinęła głową. Ja również. Nadzieja znów błysnęła w jego oczach. Wiedział już, że nie jest sam.

     - Jaki masz plan? – spytałem.

     Przez chwilę milczał, wpatrując się w puchar, jakby szukał tam natchnienia, po czym odezwał się całkiem innym, rzeczowym tonem.

     - Muszę wrócić do źródła problemu, czyli do Świątyni Nocnego Zewu.

     Podniósł na mnie wzrok i spojrzał mi prosto w oczy.

     - Może zechcesz mi w tym towarzyszyć?

     Uśmiechnąłem się i w odpowiedzi tryknąłem jego pucharek swoim. Przepiliśmy do siebie.

     - Co masz na myśli, mówiąc „wrócić”? – spytałem. – Byłeś tam?

     Erandur pochylił w naszą stronę i rzekł cicho.

     - Powiedziałem już zbyt wiele. Jeśli ktoś posłyszy naszą rozmowę, zacznie się panika. Proszę tylko o zaufanie i pomoc w pokonaniu koszmarów Gwiazdy Zarannej.

     Nie wiedziałem, co o nim myśleć. W swoich intencjach wydawał się szczery, jednak dziwiła mnie ta tajemniczość i coś jeszcze: niezłomność jego postanowienia. Dlaczego koniecznie chciał pomóc, skoro najwyraźniej nie czuł się na siłach? Co pchało go do takiego poświęcenia? Czyżby nieczyste sumienie? Może sam miał z tą sprawą coś wspólnego?

     - Nie mogę ci ufać – odezwałem się niespodziewanie. – Coś ukrywasz.

     Spłoszył się. Wyraźnie się spłoszył, ale jego reakcja nie była typowa dla oszusta. Oszust zareagowałby agresją, a on tylko posmutniał i przyjął moje słowa z rezygnacją.

     - Rozumiem twoje zaniepokojenie – westchnął. – W dzisiejszych czasach niełatwo zdobyć się na zaufanie.

     Uśmiechnął się smutno i rozłożył ręce.

     - Mogę ci jedynie zaoferować słowo kapłana Mary, że moje intencje są szczytne.

     Przez chwilę wszyscy troje milczeliśmy. Lydia przez cały ten czas w ogóle się nie odzywała, lustrując Erandura swoim bystrym okiem. Po dłuższej chwili chwyciła mnie pod stołem za rękę i lekko ją ścisnęła. Wiedziałem, co to znaczy. Ona mu ufała.

     Westchnąłem lekko i podniosłem pucharek.

     - Ufam ci – rzuciłem krótko. – W czym mogę pomóc?
     
     Lydia skrzywiła usta w uśmiechu. Zabrzmiało to, jakbym był sprzedawcą i obsługiwał klienta. Firma Wulfhere i Spółka, likwidacja potworów, najlepsze miecze i najcelniejsze łuki! Mamy bogatą ofertę, od wilków aż po smoki! Dla stałych klientów zniżki! Co pana interesuje? Deadra? Proszę bardzo, mamy też ofertę na daedry!...

     Erandur też się uśmiechnął. Trochę nieśmiało, trochę z nadzieją. Widać było jednak, że bardzo go to ucieszyło, choć był zbyt zmęczony, by to pokazać.

     - Wspaniale – rzekł o wiele ciszej i spokojniej niż powinno to zabrzmieć. – Mara, moja pani, będzie zadowolona. Świątynia Nocnego Zewu jest nieopodal Gwiazdy Zarannej. Chodź, musimy się pospieszyć!

     I przy tych słowach spróbował wstać, ale przytrzymałem go za ramię.

     - Nie teraz – pokręciłem głową. – Mamy w nogach cały dzień forsownego marszu z Białej Grani. Musimy odpocząć.

     - Odpocząć? – uniósł brwi. – Tutaj? Powodzenia!

     Mimo wszystko, usiadł i dał się namówić na jutrzejszy termin. Umówiliśmy się na wymarsz o świcie. Nogi nas bolały i zmęczenie kleiło nam oczy. Gdy rozgrzaliśmy się przy palenisku, oboje poczuliśmy senność.

     Jednak nie było nam dane wypocząć. Cóż, spodziewaliśmy się tego. Nasze ciała trochę się zregenerowały, umysły nie. Przez całą noc śnił mi się powracający z zaświatów Alduin, z szyderczym śmiechem wyłaniający się zza gór.

     - Nie pokonasz mnie, Dovahkiinie! – krzyczał swym tubalnym głosem, od którego przewracały się wnętrzności. – Mnie nie można pokonać!

     Próbowałem strącić go z nieba Smokogrzmotem – ale nie umiałem wydobyć z siebie dźwięku. Tymczasem Alduin zaatakował. I tak, jak wtedy na Gardle Świata i później w Sovngardzie, atakowi temu towarzyszył deszcz rozpalonych głazów. I wtedy zorientowałem się, że to nie kamienie, a ludzkie głowy! Obok mnie spadła głowa Balgruufa, z zamkniętymi, niby we śnie oczami. Groteskowo potoczyła się kamienistym trakcie, bryzgając krwią. Przerażony rozejrzałem się wokół. Dookoła mnie spadały głowy moich przyjaciół. Na pobocze opadła głowa Gwilina, szczerząca zęby w martwym uśmiechu. Pobiegłem w tamtym kierunku, ale w ramię uderzyła mnie inna. Bezwiednie złapałem ją w dłonie. Delphine! Chwyciłem ją i przycisnąłem do piersi jak skarb, ale tuż obok poturlała się głowa Arngeira, wypadając z ciemnego kaptura mnisiej szaty. Aż nagle pod drzewo poleciała inna, której widok zmroził mnie, jak oddech draugra. Leciała, jak kometa, ciągnąc za sobą czarny, falujący warkocz włosów. Nie widziałem twarzy, ale wiedziałem, że to Lydia. Chciałem pobiec w tamtym kierunku. Nie mogłem. Nogi miałem jak z ołowiu…

     Obudziłem się z krzykiem. Nikogo ten krzyk nie zbudził. Ludzie co chwilę budzili się tu z jeszcze gorszych koszmarów. Nawet Lydia wciąż spała, choć niespokojnie rzucała się przez sen na boki. Przytuliłem ją i pogłaskałem po włosach. Trochę się uspokoiła, ale ja bałem się zamknąć oczy, aby koszmar nie powrócił. Czuwałem przez kilka godzin, dopiero nad ranem oczy same mi się zamknęły. Przyśnił mi się Miraak. Nigdy nie widziałem go na oczy, więc nie wiedziałem, jak wygląda. W moim śnie przybrał postać kultysty. Miał na sobie taką samą szatę i maskę. Podniósł dłoń i poraził mnie błękitnym piorunem. Poczułem straszny ból i paraliż w całym ciele. Nie mogłem się ruszyć. A on tymczasem obchodził mnie dookoła, rażąc mnie raz po raz i wyraźnie czerpiąc z tego faktu przyjemność.

     - Jesteś nikim – szeptał ochrypłym głosem. – Jest tylko jedno Smocze Dziecię. Jesteś nikim, nędzny naśladowco. Zostaniesz eksponatem w mojej kolekcji trofeów, jak twoi przyjaciele. I w tym momencie pokazał mi wielką ścianę, która nagle wyrosła tuż za nim. Porozwieszane na niej były wypchane popiersia moich przyjaciół, zupełnie, jak w poprzednim śnie. Wszystkie uśmiechały się upiornym, martwym uśmiechem, szczerząc zęby. A w centralnym punkcie tkwił rozpięty jak motyl w kolekcji, ogromny, szary smok. Skrzydła były przybite do ściany prostymi mieczami, kadłub – długą włócznią.

     - Parthurnaax! – krzyknąłem przerażony.

     I ten krzyk mnie obudził. Z ulgą uniosłem się na posłaniu. Przez małe okienko pod stropem wpadała struga porannego słońca. Lydii, ani jej rzeczy nie było w pokoju.

     Zmęczony, zwlokłem się z łóżka. Włożyłem ubranie i wciągnąłem elfie buty. Kto wie, może i należało pójść do świątyni wczoraj… Wcale nie czułem się bardziej wypoczęty. No cóż, przynajmniej nogi już mnie nie bolały.

     Wyszedłem z pokoju. Lydia i Erandur siedzieli już przy stole i powoli, bez apetytu przeżuwali skromne śniadanie. Na mój widok unieśli ręce i przywołali mnie do siebie.

     Klapnąłem na miejsce obok Lydii.

     - Miałeś rację, należało iść wczoraj – westchnąłem. – Czuję się, jakby przespacerował po mnie mamut.

     - Miejmy nadzieję, że dziś uda nam się z tym skończyć – uśmiechnął się smutno Erandur.

     Przy śniadaniu zacząłem wypytywać o Vaerminę. Erandur zdawał się wiedzieć na jej temat całkiem sporo. Chętnie też dzielił się swoją wiedzą.

     - Przebywa w dziwnej krainie, zwanej Bagniskiem – odrzekł. – To koszmarne królestwo, gdzie rzeczywistość jest naginana na wiele niewiarygodnych sposobów. Ze swej cytadeli, w samym centrum, sięga w głąb naszych wspomnień, a w zamian zostawia jedynie straszliwe wizje i trwogę.

     - Co ona robi z tymi wspomnieniami? – spróbowałem zażartować.

     Erandur odniósł się jednak do mojego pytania całkiem poważnie.

     - Któż to wie? – wzruszył ramionami. - Może robi z nich jakąś szaleńczą wystawę sztuki? Jaka by nie była prawda, jej intencje raczej nie są szczytne.

     Rozmawialiśmy jeszcze jakiś czas, aż Erandur położył ręce na stole, jednoznacznie dając znak, że pora wyruszać.

     - Obiecuję odpowiedzieć na wszystkie twoje pytania – zapewnił. – Za mną!

     Poszliśmy włożyć nasze zbroje. Przypasaliśmy miecze i kołczany. Napięliśmy cięciwy łuków. Trwało to krótko, mimo to Erandur czekał na nas z niecierpliwością. Również był uzbrojony. I to nie tylko w magiczne umiejętności, z jakich słyną Dunmerowie. Zza płaszcza wystawała mu ostra, szklana buława.

     Dziwnie to brzmi, szklana buława. Podobnie jak szklana zbroja, czy szklany łuk. Nazwa była nieco myląca. Tak naprawdę owo szkło to był bardzo lekki i bardzo twardy metal, wytapiany z żelaza, malachitu i księżycowego kamienia, nazywany tak jedynie z powodu swego charakterystycznego połysku, przypominającego szkło. Lydia i ja mieliśmy łuki, wykute z tego stopu. Były doskonałe. Cóż, sam je wykonałem, więc wiedziałem najlepiej. Zaklęcie ognia, które na nie nałożyłem, znacznie wzmacniało obrażenia, zadawane przez strzały.

     Erandur poszedł przodem. Skierował się na ścieżkę, prowadzącą w górę.

     - Dobrze jest mieć wreszcie okazję pomóc tym ludziom – odezwał się z wyraźną ulgą. – To było nie do zniesienia, tak bezradnie patrzeć, jak dzieje im się krzywda.

     Uniósł ramię i wskazał coś blisko szczytu. Zerknąłem tam. Zobaczyłem dach jakiejś wieży, wystający zza świerków. Nie było daleko.

Gwiazda Zaranna - Wieża Świtu

     - Naszym celem jest wieża na tym wzgórzu – odezwał się. – Okoliczni nazywają ją Wieżą Świtu. Nie znam historii wieży – ciągnął, ruszając ścieżką pod górę, - ale była ona opuszczona na długo przed tym, gdy założono w niej Świątynię Nocnego Zewu. Gdy świątynia była czynna, kapłanów rzadko widywano w Gwieździe Zarannej. Woleli żyć na uboczu. Świątynia od dziesięcioleci jest opuszczona. Cóż za ironia, prawda? Ruina wewnątrz ruiny!

     Szedłem za nim, pogrążony w rozmyślaniach. Widziałem po nim, że naprawdę chce to zrobić, ale wciąż nie wiedziałem, dlaczego. Mogłem oczywiście przyjąć, że miał takie same altruistyczne powody jak ja. W końcu, był kapłanem Mary, a Mara to miłość. Być może już nie pierwszy raz próbował i za każdym razem ponosił klęskę – to by tłumaczyło jego determinację. Ale wciąż odnosiłem wrażenie, że nie jest on ze mną zupełnie szczery.

     Tymczasem stroma ścieżka nieco złagodziła swój kąt nachylenia. Przed nami ukazała się świątynia.

     A przed świątynią… Natychmiast przykucnąłem, jednocześnie zrywając łuk z pleców. Lydia, jak automat, zrobiła to samo. Erandur też to ujrzał i skrył się za głazem.

     Przed świątynią, rozdrapując mięso z górskiej kozy, siedziały trzy wielkie trolle śnieżne.

     Nie dostrzegły nas jeszcze. Wiatr szczęśliwie wiał w naszą stronę, więc wyczuć nas nie mogły. Lydia zajęła pozycję po mojej lewej ręce. Niepotrzebna była żadna komenda – rozumieliśmy się bez słów, a nawet gestów. Dwie dwemerskie strzały jednocześnie pomknęły ze złowieszczym świstem ku niczego nie spodziewającym się włochatym stworom.
To nie było polowanie. Wbrew pozorom, to była obrona. Gdyby trolle nas dostrzegły, zaatakowałyby natychmiast, straszliwymi pazurami rozrywając nas na ćwierci. Taką już po porostu miały naturę, że nie znosiły żadnych żywych stworzeń w swym sąsiedztwie. Nieraz po lasach można było znaleźć uśmiercone zwierzęta, z nienaruszoną tuszą, zabite nie dla mięsa, ale dlatego, że miały pecha znaleźć się za blisko trolla. Na szczęście później ubitą zwierzyną zajmowały się wilki i niedźwiedzie. W mroźnym kimacie mięso długo zachowywało świeżość, więc nic się nie marnowało.

     Nasze łuki zaklęte były ogniem, czego śnieżne trolle bały się najbardziej w świecie. Ale fakt, że się bały, nie znaczył, że nie atakowały. Dwa z nich zajęły się jasnym płomieniem, gdy tylko magiczne ładunki przeskoczyły ze strzał na ich ciała. Ale troll ma twardy żywot. Wszystkie trzy natychmiast ruszyły w naszą stronę.

     Wypuściliśmy po jeszcze jednym pocisku do tych, które już płonęły. Tego było za wiele nawet dla trolla. Wyzionęły ducha niemal natychmiast. Ale trzeci parł naprzód, wciąż niedraśnięty i pełen sił, wprost w kierunku Erandura, który miał nieszczęście znaleźć się najbliżej.

     Dunmerowie i śnieżne trolle to dwa przeciwieństwa. Pochodzące z wulkanicznej prowincji Morrowind Mroczne Elfy były niezwykle odporne na ogień. Tam, gdzie człowiek zginąłby w płomieniach, u Dunmerów kończyło się zwykle tylko poparzeniami, które w dodatku potrafili doskonale leczyć. Ich magiczne zdolności również stały się już legendarne. Nie ustępowali w nich swym kuzynom, Altmerom. A magia ognia była dla nich czymś, czym posługiwać umiał się niemal każdy Mroczny Elf.

     Nie inaczej było w przypadku Erandura. Zza głazu posłał w stronę trolla skwierczący strumień purpurowego płomienia. Na sporą odległość. Nie były to moje nędzne próby, o zasięgu zaledwie kilku kroków. Tu było widać doświadczonego maga, o silnej manie i wyćwiczonego w skoncentrowaniu magicznego ładunku. Jego płomień zadawał znacznie silniejsze obrażenia niż mój. To nieco spowolniło potwora, ale nie zatrzymało. Zrobiło się niebezpiecznie – Erandur nie miał zbroi i w bezpośrednim starciu z pazurami trolla nie miał najmniejszych szans. Pospiesznie wzięliśmy go na cel. Dwie dwemerskie strzały z ognistymi ładunkami położyły trolla na miejscu, zanim jeszcze zbliżył się na tyle, aby zadać morderczy cios. Walka była skończona.

     Erandur potrząsnął głową i spojrzał na nas z wdzięcznością, ale nie tracił sil na rozmowę. Wskazał wejście do wieży i udał się w tamtym kierunku. Podążyliśmy za nim.

czwartek, 22 września 2016

Nowy serial - Wojna domowa

     Nie, to nie będzie o Pawle, Anuli i biletach na Grabczyk. Będzie o wojnie domowej między Gromowładnymi i Cesarstwem. Już się zdecydowałem, tylko nie wiem, jak to zrobić.

     Zamierzałem zrobić to na nowej stronie - ale tam nie ma podziału na wpisy, a to konieczne, żeby utrzymać podział na rozdziały. Ideałem byłaby dla mnie nowa zakładka, przypominająca stronę główną - ale nie mam pojęcia, czy i jak można ją założyć.

     Więc zapewne przyjdzie mi po prostu pisać dalszy ciąg tutaj.

     Potrzebuję jednak odrobiny czasu. Nie na pisanie, bo to przychodzi mi łatwo, ale na grę. Staram się nie zmieniać oryginalnych dialogów między postaciami, zatem muszę za każdym razem prześledzić je i zapisać na bieżąco. Cofnąłem już swego bohatera do Gwiazdy Zarannej (jak dobrze, że nie usunąłem tego zapisu!) i przeżyłem z nim jeszcze raz uwalnianie miasta od klątwy - wkrótce ukaże się ten odcinek. Natomiast samą wojnę będę musiał nieco uatrakcyjnić, bowiem jest to przygoda trochę nudnawa i jednostajna, przy tym przydługa. Spróbuję ją "złamać" kilkoma pobocznymi questami. Powinno się udać.

     A gdy skończę, przygotujcie się na przygody Wulfhere'a-studenta, po rozpoczęciu nauki w Akademii w Zimowej Twierdzy. Tematów nie zabraknie. Jest jeszcze Miraak na wyspie Solstheim. No i są wampiry i Obrońcy Świtu. Życia nie starczy, by to wszystko opisać.

     Zatem, zabieram się do pracy i proszę o cierpliwość.

     I bardzo jestem wdzięczny za Wasze komentarze. Świadomość, że ktoś to czyta, bardzo mi pomaga. Zwłaszcza, że nie mam jakoś natchnienia, by powrócić do normalnego blogowania. Internet zaczął mnie męczyć.

     




czwartek, 8 września 2016

Rozdział LI- Coś się skończyło i nie wróci

     Spodziewałem się powrotu przez ten sam portal, przez który tu wszedłem. Sądziłem, że Tsun odeśle mnie do Skuldafn, a tam Odahviing zabierze mnie z powrotem do Białej Grani, albo chociaż pomoże mi opuścić niedostępne góry. Stało się inaczej.

   Najpierw poczułem wstrząs. Odruchowo zamknąłem oczy. Potem chłód. Po ciepłym powietrzu w Sovngardzie, było to uczucie, jakby ktoś wrzucił mnie do zimnej wody. Otworzyłem oczy. Leżałem na śniegu, gdzieś wysoko w górach. Wiał tu chłodny wiatr, ale to nie dlatego nagle zrobiło mi się zimno. Wokół mnie było pełno smoków!

     Niektóre obsiadły okoliczne wzgórza, inne krążyły nade mną. Ale, o dziwo, żaden z nich nie zwracał na mnie uwagi.

     - Alduin mahlaan! – zawodziły smoki.

     Zerwałem się na równe nogi i rozejrzałem dookoła. Co to? Gdzie ja jestem? Miejsce dziwnie znajome… Ależ oczywiście, jestem na Gardle Świata! W punkcie Załamania Czasu.

     - Alduin mahlaan! – rozbrzmiały głosy wokół mnie.

     - Dokonało się!

     Grzmiący, aksamitny głos rozległ się za moimi plecami. Poczułem ulgę. To był głos Paarthurnaxa. Obejrzałem się za siebie.

     Smok siedział w swoim ulubionym miejscu, na szczycie Smoczej Ściany. Jego głowa smętnie zwisała, podobnie, jak skrzydła. Oczy miał półprzymknięte, jak człowiek bardzo zmęczony. Sprawiał wrażenie, jakby nagle przybyło mu tysiąc lat.

     - Alduin dilon – westchnął. – Najstarszy odszedł… Ten, który przyszedł przed wszystkimi i który był zawsze.

     Nieśmiało podszedłem w jego stronę.

     - Nie wydajesz się być szczęśliwy – szepnąłem.

     - Szczęśliwy? – Paarthurnax uniósł głowę. – Nie, nie jestem szczęśliwy. Zeymahi lost ont du’ul Bormahu… Alduin był swego czasu ukoronowaniem dzieła naszego ojca, Akatosha.

     Zwrócił oczy w moją stronę i znów westchnął.

     - To musiało się stać… Alduin, zaślepiony pahlok, własną arogancją, odleciał daleko od ścieżki prawych uczynków. Nie mogę jednak świętować jego upadku. Zu’u tiiraaz shst ok mah… Był mi kiedyś bratem. Świat nigdy nie będzie już taki sam…

     Nieśmiało dotknąłem jego pyska. Nie odsunął się, jedynie lekko drgnął, jakby nie był przyzwyczajony do takich czułości.

     - Wypełniam jedynie swoje przeznaczenie Smoczego Dziecięcia – szepnąłem.

     Spojrzał na mnie jednym okiem, bo drugim, ze względu na moją bliskość, nie mógł. I westchnął znowu, ale tym razem jakoś inaczej, jakby owo westchnienie przyniosło mu ulgę.

     - Faktycznie, nie widziałem tego tak wyraźnie jak ty – zamruczał wciąż jeszcze posępnie, ale już z wyraźną nutą spokoju. – Alduin też nie. Rok funta koraav… Może teraz posiadasz większą wiedzę o mechanizmach, rządzących vennesetiid… Prądami czasu. Może zaczynasz wreszcie postrzegać świat tak, jak robią to dovowie.

     Przez chwilę milczeliśmy obaj, ale zaraz on parsknął lekko, jakby o czymś sobie przypomniał.

     - Zapominam się, Krosis – rzekł nieco weselej. – Solos mid fahdon… Melancholia to skuteczne sidła na smoka…

     Rozłożył skrzydła, na kształt baldachimu i energicznie nimi uderzył.

     - Goraan, dawno już nie czułem się tak młodo!

     I wzbił się w powietrze niemal pionowo. Wzleciał ponad szczyt góry i tam wywinął kozła, jak baraszkujący szczeniak. Chyba rzeczywiście zmienił mu się nastrój.

     - Wielu dovahhe jest teraz rozsianych po Keizal – zahuczał z góry. – Bez dominacji Alduina, może posłuchają mego vahzen, słuszności mojego Thu’um. W każdym razie, usłyszą go!

     Przeleciał ślizgiem nad smoczą ścianą, rzucając mi ciepłe spojrzenie.

     - Żegnaj, Dovahkiinie! – zahuczał na pożegnanie i znikł za skalnym załomem, lecąc na wschód.

     A ja patrzyłem, jak robi się coraz mniejszy i mniejszy. I coraz bardziej niewyraźny, bowiem oczy mi się zaszkliły i po chwili już płynęły z nich dwie krople łez. Nic nie dawała mi świadomość, że nasze rozstanie nie jest na wieczność. On przecież będzie tu wracał, jeszcze nie raz się spotkamy! Ale chwila naszego rozstania wzruszyła mnie do głębi. Oto opuszcza mnie mój wielki przyjaciel i mistrz…

     Łopot skrzydeł wyrwał mnie z melancholii. Odahviing delikatnie wylądował obok mnie. W świetle nisko wiszącego słońca jego łuska zdawała się skrzyć rubinowym światłem, jakby nałożono na nią zaklęcie ognia. Trącił mnie poufale końcem pyska, chcąc mnie zapewne rozweselić.

     - Pruzah wundunne wah Wuth Gein – zamruczał po swojemu. – Życzę starcowi szczęścia w jego staraniach. Niewielu jednak zamieni przywództwo Alduina na tyranię Drogi Głosu Paarthurnaxa.

     Zaśmiał się sarkastycznie i mrugnął do mnie okiem.

     - Jeśli o mnie chodzi, to jestem pod wrażeniem twego kunsztu – zapewnił, a ja czułem, że mówi prawdę. – Thuri, Dovahkiin. Z chęcią uznaję moc twego Thu’um.

     Wyprostował się i obniżył szyję, umożliwiając mi wejście, ale ja w milczeniu potrząsnąłem głową. Pomimo iż tęskniłem do widoku ulic Białej Grani, postanowiłem, że muszę sobie wszystko przemyśleć i poukładać, a najlepiej myślało mi się, gdy maszerowałem. Poza tym, chciałem jeszcze zajść na Wysoki Hrothgar. Smok zrozumiał mnie i podniósł głowę, jednocześnie rozkładając skrzydła.

     - Zu’u Odahviing – odezwał się ciepło na pożegnanie. – Wezwij mnie, gdy będziesz w potrzebie, a przybędę, jeśli zdołam.

     I wzbił się w powietrze, jak majestatyczny, czerwony ptak. I znów patrzyłem, jak opuszcza mnie kolejny smoczy przyjaciel. Ostatnie wydarzenia, wzruszenia i emocje chyba za bardzo nadwerężyły mój umysł. Bardzo łatwo ulegałem teraz melancholii. Czyżbym stawał się dovą? Tfu! Smokiem! Zaczynam już mówić jak one…

     Ruszyłem przed siebie, w dół. Smoki jeszcze pojawiały się wokół góry, ale żadne z nich nie zdradzał wobec mnie najmniejszych objawów agresji. Może uwalniając się od wpływu Alduina, przestały być nieprzyjaciółmi? Może przynajmniej niektóre…  Może niektóre posłuchają Paarthurnaxa i przyłączą się do niego. To byłoby wspaniałe gdyby ludzie zyskali takich przyjaciół! Z drugiej strony, wydawało mi się, że Odahviing miał, niestety, rację. Droga ku złu była łatwiejsza i bardziej nęcąca. Nie przypuszczałem, aby wiele smoków podporządkowało się rygorom medytacji i kontemplacji. Ale może choć kilka z nich. Przecież już dwa były moimi przyjaciółmi. Już dwa pokonały w sobie zło. Fakt, z zupełnie innego powodu… Stary Paarthurnax – wielkim wysiłkiem, za pomocą samodyscypliny i ogromnej chęci nieustannego dążenia do doskonałości. Młody Odahviing po prostu nie zdążył jeszcze przesiąknąć złem, dlatego dość łatwo się nawrócił. Wystarczyło pokazać mu inną drogę, a sam zaproponował, że nią pójdzie. Wierzyłem, że w swych deklaracjach jest szczery.

     Ale gdzieś tam pod czaszką uparcie kiełkowało podejrzenie, że Ostrza miały rację i Paarthurnax użył mnie, by pozbyć się Alduina i samemu zająć jego miejsce. Moja deklaracja, że zginie, jeśli to zrobi, była niewiele warta. Życie ludzkie trwa bardzo krótko, w porównaniu do wieczności smoków. Może spokojnie poczekać do mojej śmierci, aby wprowadzić w życie swój plan. To nic, że nie miał siły Alduina. Umiał za to doskonale manipulować ludźmi. Uwierzyli mu Gromleith, Felldir i Hakon. Uwierzyłem mu ja, uwierzyli Siwobrodzi… Ba, nawet Odahviing!

     Może więc jest po prostu szczery…

     Bardzo chciałem w to uwierzyć. I prawie wierzyłem. Ale jednak gdzieś tam pozostała ta igła niepewności, która w chwilach zwątpienia uwierała mnie jak natrętny komar.

     W takim stanie dotarłem na Wysoki Hrothgar. Od razu skierowałem się do Arngeira, który, ujrzawszy mnie, wyszedł na moje spotkanie.

     - Widzę to w twoich oczach – rzekł wzruszonym głosem. – Udało ci się ujrzeć krainę bogów i wrócić.

     Zaprosił mnie gestem do stołu, na którym leżał skromny posiłek. Usiedliśmy, a on spojrzał mi prosto w oczy.

     - Czy to znaczy, że już po wszystkim? – spytał. – Czy Alduin naprawdę został pokonany?

     Uśmiechnąłem się.

     - Tak jak tylko się dało – szepnąłem, bo wzruszenie znów ścisnęło mnie za gardło.

     Arngeirowi uśmiechnęły się oczy.

     - Zatem skończone – po przyjacielsku ścisnął mnie za ramię. – Może było to jednak tego warte…

     Pokręcił głową, jakby sam sobie nie dowierzał.

     - Udało ci się wykazać potęgą zarówno Głosu jak i czynów – rzekł z uśmiechem. – Aby pokonać Alduina, udało ci się opanować straszliwą broń. Teraz od ciebie zależy, co zrobisz z mocą i umiejętnościami. Czy zostaniesz bohaterem, którego imię będzie opiewane przez wieki? Czy będziesz klątwą dla przyszłych pokoleń? Czy też znikniesz z kart historii bez śladu? Niechaj prowadzi cię Droga Głosu, a ścieżka mądrości zawsze będzie jasno zarysowana w twoim umyśle.

     Nie byłby sobą, gdyby nie ostrzegł mnie przede mną samym. Ale ja miałem głowę zaprzątniętą czymś innym. Podzieliłem się swymi wątpliwościami co do Paarthurnaxa. Grymas przebiegł przez twarz Siwobrodego.

     - Ostrza namieszały ci w głowie – burknął. – Czy nie widzisz, ile dobrego zrobił Paarthurnax?

     - Widzę – odparłem. – Nauczył ludzi głosu i pomógł im pozbyć się Alduina. Pytanie, po co. Dla nas, czy dla siebie?
Uniosłem dłoń, w uciszającym geście, powiem Arngeir już otworzył usta.

     - Nie jestem wrogiem Paarthurnaxa – ciągnąłem. – Przeciwnie, uważam go za przyjaciela i sam chcę być mu przyjacielem. Po prostu rozważam wszystkie możliwości. Jeśli wiesz coś, co może mnie przekonać, powiedz to. Bogowie widzą, jak bardzo chcę wierzyć Siwobrodym. Wszystkim, tym brodatym i tym skrzydlatym.

     Roześmiał się, słysząc ostatnie zdanie.

     - Alduina nie było prawie dwa tysiące lat – odrzekł. – Dość czasu, by podporządkować sobie ludzi. Gdyby chciał, zrobiłby to bez trudu.

     - Ale nie smoki – odrzekłem. - Bo tych nie było.

     - Prawda – skinął głową. – Smoki były martwe. A czyją to było winą? Czyż nie Paarthurnaxa? Pozbył się Alduina i innych smoków. I co? Siał terror? Zabijał? Palił?

     Pochylił się w moją stronę i rzekł półszeptem.

     - Zrozum, on przez ten cały czas żył w ukryciu. Nikt, poza Siwobrodymi, nie wiedział o jego istnieniu. Nie ze strachu, bo nie miał kogo się bać. Jedynie Języki byli na tyle silni, aby mu zaszkodzić, a oni byli jego przyjaciółmi. Poświęcił się ścieżce duchowej i nawet jeśli kiedyś był zły, zwalczył to zło. Rozmawiałeś z nim wiele razy. Czy zauważyłeś w nim choć odrobinę pychy?

     Wolno pokręciłem głową.

     - A to właśnie pycha jest przyczyną wszelkiego zła – powiedział poważnym tonem. – Z niej bierze się inne zło. Paarthurnax zawsze traktował ludzi ze skromnością, zrozumieniem i przyjaźnią. Uważał ich za równych sobie. Dawni Siwobrodzi wspominają w swych księgach o spotkaniu z nim. Otwarcie mówił o swych wadach i prosił o pomoc w ich zwalczeniu. Nie tylko on pomógł ludziom, ludzie także pomogli jemu. Więź, jaka wytwarza się między mistrzem i uczniem jest niezwykle silna. Nie dałoby się tego osiągnąć bez całkowitej szczerości i zaufania z obu stron. Uwierz mi, Smocze Dziecię, Siwobrodzi znają go od bardzo, bardzo dawna. Nigdy, ale to nigdy nie dał nam powodów do podejrzeń.

     Zamilkł na chwilę, po czym znów spojrzał mi w oczy i odezwał się.

     - Rozumiem twoje podejrzenia. To w końcu jest możliwe. Ale w naszej ocenie, prawdopodobieństwo, że Paarthurnax stanie się tyranem, jest znacznie mniejsze, niż u każdego z nas. A nas chyba nie podejrzewasz?

     Uśmiechnąłem się i potrząsnąłem głową.

     - Jest jeszcze wiele potworów do zwalczenia – rzekł po chwili. – Wspominałeś o Miraaku. Twoja towarzyszka opowiedziała nam o wampirach i Obrońcach Świtu. Naprawdę, jest jeszcze na świecie dużo roboty dla kogoś takiego jak ty. Jeśli mogę coś poradzić, zajmij się nimi, a Paarthurnaxa zostaw w spokoju i obserwuj. To nieprawda, że może czekać w nieskończoność. Gdyby chciał zdradzić, musiałby działać szybko, zanim jego miejsce zajmie inny smok. I nie tak przyjacielski i chętny do współpracy, jak młody Odahviing. Na ziemię wróciły bowiem smoki równie stare jak Paarthurnax i równie potężne. Zapewne spotkasz je nieraz, bo nie wszystkie będą ci przyjazne.

     Słowa mnicha napełniły mnie otuchą. Rozmawialiśmy jeszcze długo i z każdym słowem Arngeira czułem się coraz spokojniejszy. Tymczasem za murami klasztoru zaszło już słońce, a ja poczułem się nagle potwornie zmęczony. Miałem prawo – to był naprawdę ciężki dzień.

     Arngeir dostrzegł to i nie przedłużał naszej rozmowy. Życzył mi dobrej nocy i zostawił samego, z naręczem ciepłych okryć. A ja, pomimo zmęczenia, nie mogłem zasnąć.

     Coś się definitywnie skończyło. W krótkim czasie połączyłem przeszłość z teraźniejszością. Wypełniłem swoje przeznaczenie i byłem teraz wolny. Ale co zrobić z tą wolnością? Jaka przyszłość rysowała się przede mną?

     Wiedziałem, że pierwszą rzeczą, o jakiej marzę, jest wzięcie Lydii w ramiona. Nie widzieliśmy zaledwie jeden dzień, a ja tęskniłem do niej, jakbyśmy nie widzieli się od roku. Wiedziałem już, że chcę spędzić z nią resztę życia. Ale potem pomyślałem o domu. Tym jedynym, rodzinnym, pachnącym ziołami i gorącym dymem z kuźni. I już wiedziałem, że jest coś jeszcze, co muszę zrobić. Wrócić do domu, pokłonić się rodzicom, uzyskać ich przebaczenie za ucieczkę z domu. Bez tego nie odzyskam spokoju.

     A co potem? Miraak wydawał mi się odległy i nierzeczywisty. Choć blizna po walce z jednym z kultystów do dziś pozostała na moim ramieniu. Znacznie bliżej jednak istniały dwa inne problemy. Pierwszym były wampiry. Rosły w siłę, o czym nikt nie musiał mnie przekonywać, bo sam widziałem, że jest ich coraz więcej. I coraz więcej z nich atakowało w dzień. To nie mógł być przypadek. Przypuszczałem, że wiąże się z tym jakaś tajemnicza historia, która może skończyć się bardzo źle. Wiedziałem, że trzeba je powstrzymać, a mogli to zrobić jedynie ci, którzy wiedzieli o nich wystarczająco wiele: Obrońcy Świtu. Sam byłem ciekaw ich przywódcy, tajemniczego Israna. 

     Ale było coś jeszcze, co wisiało nad nami jak miecz na końskim włosie. Coś, co mogło jeszcze bardziej osłabić ludzi i utrudnić im walkę z wampirami. Nie wątpiłem już, że największym wrogiem człowieka, jest, niestety, drugi człowiek. Tym czymś była więc wojna domowa. Po ostatnich wydarzeniach nie miałem już wątpliwości, po której stronie zechcę stanąć. Zamierzałem poprzeć Cesarstwo. Tylko co w tej wojnie mogło zmienić poparcie jednego człowieka? Choćby i Smoczego Dziecięcia…

     A potem naszła mnie inna refleksja. Zacząłem się zastanawiać, jak to się stało, że tak bardzo pokochałem tę surową i górzystą krainę. Przecież nie była moją ojczyzną. Ba, nawet jej nie przypominała. Wszystko zrazu wydało mi się tu obce – nawet kamienie. A mimo to, gdy po raz pierwszy ją ujrzałem, wiedziałem już, że w niej właśnie chcę złożyć swoje kości, gdy tylko przyjdzie mój czas.

     Mimo melancholii, rozlewającej mi się po sercu, musiałem się roześmiać. Oj, Wulf, przypomnij sobie sytuację, w której ujrzałeś Skyrim po raz pierwszy! Wieźli cię na ścięcie! I gdzie ty niby „miałeś zamiar” zakończyć żywot, jeśli nie tu?

     W końcu zasnąłem. I przez całą noc śnił mi się Sovngard. Jednak koszmar Alduina zniknął na dobre – we śnie nie ujrzałem go ani razu. Tylko Gromleith, Felldira, Hakona, Ysgramora, Tsuna – a wszyscy oni spoglądali na mnie życzliwie.

     Rankiem obudziłem się wypoczęty i świeży. I pełen nadziei. Szybko pożegnałem Siwobrodych i puściłem się ścieżką w dół, do Ivarstead. Nie zatrzymałem się jednak w wiosce. Miałem jeszcze trochę zapasów na drogę. Pozdrowiłem tylko serdecznie Gwilina, którego spotkałem po drodze i czym prędzej skręciłem na północ.

     Stroma droga w dół trochę mnie spowolniła. Gdy zbliżałem się wreszcie do traktu u podnóża góry, zaatakował mnie wampir. W dzień! Z okrutnym uśmiechem na bladej twarzy wyciągnął rękę przed siebie i za pomocą magii zaczął wysysać ze mnie życie. Ujrzałem szkarłatną mgiełkę, wypływającą z mojego ciała ku niemu. Jeszcze chwila, a osłabnę na tyle, że będę niezdolny do walki!

     - Fus – Ro – Dah!

     Krzyk zabrzmiał jak grzmot, zwielokrotniony echem. Fala uderzeniowa odrzuciła wampira, jak szmacianą lalkę, o kilkadziesiąt kroków i uderzyła nim w drzewo. Zamroczyło go, a ja nie miałem zamiaru czekać, aż się ocknie. Akavirska katana dokonała dzieła. Był martwy… To znaczy… Był martwy już przedtem, bo wampiry to przecież nieumarli, podobnie jak draugry, ale teraz… No, nie wiem, jak to nazwać… Dobra, był martwy! Tak prościej.

     I wiedziałem już, że dołączę do Obrońców Świtu.

     Łyknąłem miksturę uleczenia choroby. Wampiryzm jest bardzo zaraźliwy. Wolałem dmuchać na zimne.
Na trakcie nie spotkałem nikogo, jedynie niedźwiedź zaczaił się przy moście, czekając na nieostrożnych przechodniów. Nie chciało mi się z nim walczyć. Uspokoiłem go Krzykiem. Pokój Kyne działa cuda. Niedźwiedź zajarzył się błękitną mgiełką i spokojnie położył łeb na przednich łapach. Przebiegłem obok niego. Nawet na mnie nie zerknął.

     Słońce już zachodziło, gdy dotarłem do Wież Valtheim. Stąd było już widać Białą Grań. Jeszcze trochę! Już niedługo znajdę się w domu. W swoim własnym domu! I wezmę w ramiona Lydię… Do murów miasta zbliżyłem się już po zmroku. Mimo to, jeden ze strażników poznał mnie po zbroi i krzyknął do swoich kamratów. Otworzyli przede mną bramę na oścież. Dwaj wartownicy zaprezentowali broń, gdy przechodziłem. Co się dzieje?

     A za bramą… Aż mi się łzy pokulały. Znowu!

     Za bramą czekało na mnie całe miasto! Do ulicznych zniczy dolano oleju, rozpalono pochodnie i było jasno jak w dzień. Gdy wszedłem, przywitał mnie okrzyk z wielu gardeł. Z niedowierzaniem patrzyłem na mieszkańców, zgromadzonych na ulicy, pod kuźnią Adrianne.

     - Ten smok tu był – rzekł jeden ze strażników. – Ten czerwony, co to go złapaliśmy i wypuściliśmy. Opowiedział nam. Wszystko wiemy!

     Wzruszenie ścisnęło mnie za gardło. Czułem, że z oczu kulają mi się gorące łzy. Ale nie byłem jedyny. Wszyscy byli wzruszeni. Przez ten krótki odcinek ulicy, jaki dzielił mnie od bramy do Wietrznego Domku, uścisnąłem więcej rąk, niż przez resztę swego dotychczasowego żywota. Rozentuzjazmowany tłum odprowadził mnie aż pod drzwi mojego domu. I gdy tylko stanąłem na jego progu, wszyscy ucichli. Odwróciłem się do nich, czując, że wypada coś powiedzieć. Ale słowa uwięzły mi w gardle. Nie umiałem wykrztusić z siebie ani jednego.

     - Dziękuję – zdołałem jedynie wycharczeć.

     Odpowiedziały mi życzliwe uśmiechy.

     Gdy znalazłem się za drzwiami, usłyszałem śpiewy. Ludzie rozchodzili się, ale nie do domów. Tej nocy miasto nie spało. Świętowali wszyscy. Dzieciom pozwolono bawić się do późna. Wino i miód lało się strumieniami. Podobno nawet wybuchł mały pożar, który jednak szybko, wspólnymi siłami ugaszono.

     Nic mnie to nie obchodziło.

     Zrzuciłem z siebie skorupy. Prosto na podłogę. Łuk i Zgubę Smoków umieściłem na stojaku. A potem wolno wszedłem na schody. Skrzypienie desek pod stopami brzmiało dla mnie jak najpiękniejsza muzyka.

     A tam, na górze, już po chwili objęły mnie najukochańsze na świecie ramiona. Trwaliśmy w objęciach nie wiem jak długo. Nic nie mówiliśmy, ale oboje płakaliśmy jak dzieci. Nie wiem dlaczego. Przecież byliśmy tacy szczęśliwi!

*          *          *

     Wkrótce po opisanych wydarzeniach, odwiedziłem wreszcie swój dom. Ten jeden, jedyny, prawdziwy. I to w sposób, w jaki wolałbym tego nie robić. Ale cóż, woja wisiała na włosku i trzeba było się spieszyć. Nie było czasu na długie podróże. Pewnego ranka, korzystając z uprzejmości Balgruufa, razem z Lydią stanęliśmy na tarasie Wielkiej Galerii i kierując się na północ, przywołałem Odahviinga. Zjawił się po krótkim czasie i wylądował obok mnie, a ja, nieco zażenowany, z poczuciem, że nadużywam jego uprzejmości, wyklarowałem mu, o co mi chodzi i poprosiłem o przysługę. Przekrzywił łeb i żartobliwie dmuchnął we mnie nozdrzami, po czym ułożył szyję, umożliwiając nam wdrapanie się na jego szyję! Razem z Lydią dosiedliśmy smoka. Po raz drugi, choć wcale nie ostatni, ujrzałem świat z góry...

     Ale nie dane mi było podziwiać widoków w mojej ojczyźnie. Na południe od gór Jerall kłębiły się deszczowe chmury. Smok tylko sobie znanym sposobem, na ślepo znalazł drogę. Zapewne korzystał z jakiejś magii. Dopiero u celu obniżył lot i gdy chmury zostały nad nami, ujrzałem swoją rodzinną wioskę.

     Czy potraficie wyobrazić sobie panikę, gdy na  niedużym polu obok zabudowań wylądował smok? Ludzie, których widzieliśmy z góry, poznikali, jak zdmuchnięte płomyki świec. A gdy z grzbietu smoka zgramoliły się dwa opancerzone indywidua, jedna w stalowej, płytowej zbroi, wypolerowanej i błyszczącej jak srebro, druga w elfiej, błyszczącej złotem? Ani chybi bogowie!

     Ojciec mój, z mieczem w dłoni wyszedł nam naprzeciw, gotów bronić wioski choćby za cenę życia. Odezwał się w nim dumny legionista, ceniący honor ponad życie. Nie poznał mnie. Cóż, przez ten bez mała rok, zmieniłem się, zmężniałem, a i przecież zbroja zmienia człowieka. Dopiero gdy zdjąłem hełm i stanąłem zupełnie blisko, westchnął z przejęcia. Był jednak tak oniemiały, że zapomniał mnie zbesztać. Trwała nieznośna cisza. Tylko rzadkie krople deszczu bębniły po naszych zbrojach. W końcu ukląkłem przed nim i pokornie poprosiłem o wybaczenie. A on stał jak słup, jakby zapomniał języka w gębie.

     - Kim ty jesteś? – szepnął po chwili. – Mój syn… A przecież jesteś kimś zupełnie innym…

     I dopiero teraz odważył się mnie dotknąć. Przebiegł palcami po mojej twarzy jak ślepiec.

     - Wulf… - szepnął. – Ty żyjesz… Obcy miał rację…

     Nieśmiało, jakby niepewny, co ma uczynić, dotknął moich elfich skorup, chwycił za ramiona i zmusił do powstania na nogi.

     - Wulf… - powtórzył. – Kim ty się stałeś? Myśleliśmy, że rozszarpały cię niedźwiedzie. Obcy mówił, że odszedłeś, ale nikt mu nie wierzył.

     Domyśliłem się, że mówi o Eanorze. Tak, on jeden wiedział. Tylko jemu zwierzyłem się ze swych planów.

     - Wybacz mi, ojcze – odrzekłem przez ściśnięte gardło. – Wielka moja wina, wiem. Ale nie mogłem zgodzić się  na los jaki mi zgotowałeś. Uciekłem do Skyrim, żeby pomścić Aersica. Nie udało mi się wprawdzie. Ale zamiast tego odkryłem swoje przeznaczenie i wiem, że postąpiłem słusznie. Mimo bólu, jaki sprawiłem wam i sobie.

     Opuścił ręce.

     - Dlaczego więc wróciłeś? – szepnął z trudem.

     Żadna rozmowa nie była dla mnie tak trudna jak ta. Potrafiłem być wygadany, a nawet bezczelny w rozmowach z jarlami. Rozmawiałem ze smokami, a nawet z daedrami. Każdy z nich mógł zetrzeć mnie na proch, a jednak nie odczuwałem takiego strachu, jak przy rozmowie z człowiekiem, który przecież kochał mnie bezgranicznie i którego swego czasu tak strasznie zawiodłem.

     - Ojcze – wykrztusiłem. – Przyszedłem prosić o twoje wybaczenie za ucieczkę z domu i przeciwstawienie się twej woli. Zrozum, nie mogłem zgodzić się na los, jaki mi zgotowałeś. Musiałem pójść własną ścieżką. Tak jak ty w młodości.

     - I dokąd cię ona zaprowadziła – westchnął ze smutkiem. – To elfia zbroja. Przystałeś do Thalmoru?

     - Nie, ojcze, przeciwnie – zaprzeczyłem gwałtownie. – Ale to długa historia. Wierz mi, nie przyniosłem ci wstydu. Mówiłeś kiedyś, że miarą człowieka jest to, ilu ma przyjaciół. Mam przyjaciół wśród ludzi, elfów, a nawet smoków, jak widzisz. Przez ten rok obsypano mnie tyloma honorami, że przyprawić to może o zawrót głowy. Rozmawiałem już z jarlami, generałami, smokami, a nawet daedrami. Ale wszystkie te zaszczyty oddam za jedno twoje życzliwe słowo. To ty, ojcze jesteś mi bogiem na ziemi. Przyszedłem błagać cię, abyś zmienił zdanie i pozwolił mi żyć własnym życiem.

     Widziałem, że ojciec jest wzruszony, ale znałem go nie od dziś. Duma nie pozwalała mu uznać mojej samowoli.

     - Nie potrzebujesz mnie już – odrzekł z goryczą. – I nie potrzebujesz mojego pozwolenia. Sam wybrałeś…

     Odahviing spoglądał na tę scenę ze stoickim spokojem, ziewając swą wielką paszczą. W końcu uznał za stosowne wtrącenie się w naszą rozmowę.

     - Miłość go przygnała – rzekł znudzonym głosem. – Nawet dova to rozumie. Joree są dziwni. Co innego czują, co innego myślą, co innego mówią, a robią jeszcze coś innego.

     Ojciec spłoszył się. Nie spodziewał się gadającego smoka.

     - Smoki pojawiały się i tu – rzekł, uciekając oczami przed moim wzrokiem. – Ale nie wiedziałem, że potrafią mówić.

     - Potrafią wiele rzeczy – odparł Odahviing. – Pozwolicie, że was opuszczę? Źle czuję się pełzając po ziemi.

     - Dziękuję ci, Skrzydlaty Śnieżny Łowco! – zawołałem. - Nie będę nadużywał twojej uprzejmości.

     - Pora znów posmakować wiatru! – odrzekł Odahviing uderzając skrzydłami i wzniecając mały huragan.

     Nie sposób przecenić siłę, jaka tkwi w smoczych skrzydłach. Odahving pionowo wzbił się w górę, po czym okrążył nas kilka razy, nabierając wysokości. Wkrótce znikł nam z oczu.

     - Stałeś się pogromcą smoków – rzekł cicho ojciec, kręcąc głową, ale wyczułem podziw w jego głosie.

     - Pogromcą złych smoków – odparłem. – I przyjacielem dobrych.

     Tymczasem z sąsiednich chat zaczęli nieśmiało wychodzić inni. Gdy smok odleciał, nabrali nieco odwagi. „On ujarzmia smoki” – rozległy się szepty podziwu. A w moim ojcu zaszła nagle ogromna zmiana. Ujrzałem w jego oczach dumę. Dumę i coś jeszcze. Walczył sam ze sobą. Duma nie pozwalała mu przyjąć mnie, jakby nic się nie stało. Ale też bardzo nie chciał mnie odtrącić. Nie tylko z miłości. Chciał odwrócić się do całej wsi i gromkim głosem oznajmić, że oto wrócił jego syn, krew z jego krwi.

     I nie potrafił się przełamać…

     Milczenie przedłużało się. W końcu postanowiłem je przerwać.

     - Ojcze – wyszeptałem. – Czy nie widzisz, że to ja? Ten sam, którego uczyłeś machać młotem i mieczem? Ten, którego uczyłeś czytać i pisać? Nauczyłeś mnie tylu pięknych rzeczy…

     - Mój syn zginął, rozszarpany przez niedźwiedzie – rzekł cicho ojciec. – Płakałem po nim sześć dni i siedem nocy. Rozpaczałem, jak nie przystoi mężowi. Aż w końcu pogodziłem się z jego śmiercią, choć przyszło mi to bardzo trudno. Chcesz powiedzieć, że cały mój ból, jaki mi sprawiłeś, był na nic?

     Nie potrafiłem odpowiedzieć. Opuściłem tylko głowę. Tak, sprawiłem swoim rodzicom straszny ból. Ból, na który nie zasłużyli.

     - Nie jestem godny, by prosić cię o wybaczenie – wyszeptałem, połykając łzy.

     Ojcu zaszkliły się oczy. Ale twarz pozostała surowa.

     - Panie – zabrzmiał głos Lydii. – Czy pozwolisz mi rzec kilka słów?

     Ojciec spojrzał na nią niepewnie, po czym uczynił przyzwalający ruch ręką.

     - Panie, masz wielką słuszność, czując żal do syna. Skrzywdził cię. Ale z całego serca tego żałuje. On uszanuje tym razem twoją wolę. Jeśli go odtrącisz, odejdzie. Ale miej świadomość, że wspomnienie tej chwili nie pozwoli ci zasnąć przez resztę twoich dni.

     - Co ty możesz o tym wiedzieć? – żachnął się ojciec.

     - Mogę, bo ja nie mam nikogo – odparła Lydia. – I wiem, jak to jest cierpieć w samotności. I dałabym dziś wszystko, aby przywrócić swoich bliskich do życia.

     Podeszła do niego całkiem blisko i spojrzała mu w oczy. Była tak samo wysoka jak on…

     - A ty możesz swego syna przywrócić do życia jednym słowem. Mało cierpiałeś? Chcesz cierpieć jeszcze bardziej? Chcesz go stracić po raz drugi? Nie wiesz jeszcze, że swój dług spłacił tysiąckrotnie. Ocalił życie twoje i twojej rodziny – powiodła ręką po wiosce – i ich wszystkich. Wysłuchaj go przynajmniej.

     Ojciec stał jak skamieniały. Łzy leciały mu już ciurkiem. Ale nadal nie zrobił żadnego ruchu w moim kierunku.

     - Kim jesteś? – spytał w końcu, przez ściśnięte gardło. – I co to znaczy, że on ocalił nas wszystkich?

     - Jestem kimś, kto kocha Wulfa ponad życie – odparła Lydia. – I cokolwiek dziś postanowisz, ja jestem ci wdzięczna za to, co powkładałeś mu do głowy i do serca. A jak was ocalił? To bardzo długa historia. Tylko czy ty chcesz ją usłyszeć? Naprawdę chcesz?

     Ojciec był już u kresu sił.

     - Ściśnij moje czoło – szepnęła Lydia. – Przytul mnie, jak rodzoną córkę. Pozwól mi nazywać ciebie ojcem…

     Jest taka granica dumy, za którą zaczynają się łzy. Tego było za wiele nawet na mojego dumnego i upartego rodzica. Ojciec wybuchnął nagle płaczem jak dziecko. To nie on Lydię, ale Lydia jego przytuliła do opancerzonej piersi i pogłaskała po siwych włosach. Przez chwilę szlochał na jej ramieniu, a potem…

     A potem objął ją i uściskał.

     Gdy ją puścił, objął mnie. I ścisnął z całej siły.

     - Należą ci się rózgi – szepnął. – Mokre rózgi na goły zadek. Ale i ja na nie zasłużyłem. Stary głupiec ze mnie…

     Matka już od jakiegoś czasu stała za nim. Gdy tylko smok nas opuścił, wyszła z chaty i z przerażeniem oglądała całą scenę. Wiedziałem, że ona mnie nie odtrąci, cokolwiek ojciec postanowi. I teraz też dołączyła do nas, roniąc łzy wzruszenia. Staliśmy tak w czwórkę, objęci i z uczuciem, jakby każdemu u z nas spadł z serca wieli i ciężki worek kamieni.

     A potem powiedziałem matce, kim jest Lydia. Spojrzała na nią z pewną dozą nieśmiałości, jaką zawsze okazywała wojownikom. Trzeba przyznać, że moja wybranka w pysznej, płytowej zbroi, złotym diademie we włosach i z elfim mieczem przy pasie wyglądała naprawdę imponująco. Dopiero po chwili chwyciła jej ręce, a gdy ta uklękła przed nią, przytuliła jej głowę do piersi. 

     Stało się - rodzice przebaczyli mi. Idąc między nimi do swojego domu – prawdziwego, rodzinnego domu, trzymając Lydię za rękę, choć wciąż jeszcze z mokrymi oczami, miałem ochotę krzyczeć ze szczęścia. I krzyknąłem! Wzniosłem głowę ku gęstym chmurom i nabrałem powietrza do płuc.

     - Lok – Vah – Koor!

     Chmury rozstąpiły się momentalnie. Deszcz ustał, a ponad nami błysnęło słońce, oślepiając wszystkich tak, że każdy z nas zasłonił oczy ręką. Na niebie pokazała się malownicza i bardzo, ale to bardzo wyraźna i jaskrawa tęcza.

     A ludzie znowu bliscy byli paniki. Moi rodzice aż zbledli na widok tak potężnej magii. Uspokoił ich dopiero serdeczny śmiech Lydii.

     - A nie mówiłam, że to długa historia?

     Teraz już trzeba było ją opowiedzieć. W Tamriel wieści rozchodzą się szybko. Choć legenda o Smoczym Dziecięciu była przedtem w Cyrodiil zupełnie nieznana, wieść o nim dotarła aż tutaj. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy z rzadka zaczęto widywać tu smoki. Po prostu, nikt nie skojarzył tutaj postaci Smoczego Dziecięcia ze mną. Cała wioska wkrótce zebrała się w naszym domu. Ludzie tłoczyli się jeden przy drugim, słuchając naszych opowieści, a my do późnej nocy opowiadaliśmy o swoich przeżyciach. Jakże swobodnie się czułem! Mogłem rozmawiać z ludźmi, których znałem od zawsze. Tam pod ścianą, na ławie usiedli bracia Venicci, właściciele tartaku, w którym nieraz gościłem, jako dziecko, jako że obaj bracia lubili moje towarzystwo. Zielarka Ayra, przycupnęła na zydlu koło paleniska. Ileż to ja się do niej nachodziłem po maści na oparzenia? A obok ojca, z otwartymi ze zdziwienia ustami siedział Valius, kupiec, który dostarczał nam rudę żelaza i inne metale. Za nim stała Olivia, żona młynarza, która kiedyś, dawno temu, nauczyła mnie prawidłowo trzymać pióro, podczas pisania. I ci wszyscy moi sąsiedzi i przyjaciele…

     Tylko jednego z nich brakowało. Cóż, wciąż mówili o nim „Obcy”. Naprawiłem to jednak już następnego dnia. Rankiem razem z Lydią poszliśmy do lasu, do skromnej, rozlatującej się chatki Eanora. Nic się nie zmieniła. Nadal widać nie chciało mu się naprawić odlatujących drzwi. Powitał mnie, jakby nic się nie stało, jakbyśmy rozstali się wczoraj. Leżał w swoim hamaku i grał na lutni, coś tam sobie nucąc pod nosem. Gdy mnie ujrzał, uniósł tylko dłoń w pozdrawiającym geście, ale z hamaka się nie ruszył.

     Ożywił się dopiero, gdy wręczyłem mu podarunek - doskonały, elfi łuk, zaklęty mrozem i gruby pęk elfich strzał. Chwycił go w dłonie, pogładził majdan, mrucząc do niego, jakby łuk był żywą istotą. A potem, co było do przewidzenia, nałożył strzałę i nawet specjalnie nie celując strącił z nieba przelatującego, dorodnego gołębia, załatwiając sobie za jednym zamachem obiad. Chyba nigdy nie dorównam mu w sztuce łuczniczej…

     Trzy dni spędziliśmy w moim rodzinnym domu. Ale w końcu przyszedł czas rozstania. Długo żegnałem się z rodzicami, jeszcze dłużej z resztą wioski, bo każdy chciał wypić ze mną strzemiennego. Aż mi się dziwnie szło po tych pożegnaniach…

     Ruszyliśmy tą samą drogą, którą niegdyś uciekłem do Skyrim. Tydzień później dotarliśmy do Wietrznego Domku. Tym razem bez kłopotów na granicy.

     Ale nie zdążyliśmy nacieszyć się sobą i swoim domem. Dwa tygodnie później Ulfric Gromowładny ruszył na Białą Grań.

*          *          *

     W chwili, gdy piszę te słowa, mam już sześćdziesiąt dziewięć lat. Na fotelu za mną, zajęta obieraniem marchewek, siedzi moja najwierniejsza i najukochańsza towarzyszka, wciąż piękna, mimo upływu lat. A na łóżku pod ścianą, ułożone obok siebie, w niewinnym śnie trwa troje z naszych siedmiorga wnucząt. Na dole krząta się nasza synowa, piękna i dobra Nordka, o wdzięcznym imieniu Ariela.

Samotnia - posiadłość Dumna Wieżyca

     Jesteśmy w jednym z naszych domów, w Samotni, w posiadłości Dumna Wieżyca, którą kupiłem wkrótce po zakończeniu wojny domowej i śmierci Ulfrica. Potrzebowałem jakiejś bazy wypadowej na północy. Zamierzałem dołączyć do Obrońców Switu, a stamtąd blisko było do przystani, skąd można było dostać się do złowrogiego zamku Volkihar, siedziby księcia wampirów. Ale nie od razu. Jeszcze przed rozpoczęciem wojny udaliśmy się do Gwiazdy Zarannej, by zdjąć z tego miejsca klątwę. Krótko potem wybuchła wojna. Potem przez jakiś czas poświęciłem się studiom magicznym w Akademii w Zimowej Twierdzy, by wreszcie wyruszyć na wyspę Solstheim, gdzie po wielu niesamowitych przygodach w końcu zmierzyłem się z Miraakiem. A gdy wróciłem do Skyrim, wampiry rozbestwiły się już tak, że nie miałem wyboru – udałem się do twierdzy Obrońców Świtu. To długie historie. Dość materiału na dwie kolejne księgi. Jeśli bogowie dadzą mi tyle czasu, opiszę je równie wiernie, jak walkę przeciw Pożeraczowi Światów.

Odahviing, przelatujący w pobliżu Białej Grani. Pod światło nie widać jednak pięknego koloru jego łuski

     Z moimi smoczymi przyjaciółmi już rzadko się spotykam. Nie mam tyle sił, aby zbyt często wchodzić na Gardło Świata, gdzie naucza Paatrhurnax. Tak, naucza! Kilka smoków posłuchało jego Thu’um. Częściej widuję Odahviinga, który również zerwał na dobre ze zbrodniczym procederem i chyba naprawdę zaprzyjaźnił się z ludźmi. Bywało, że przelatywał nisko nad Białą Granią, przyglądając się miastu i budząc panikę na jego ulicach, dopóki mieszkańcy nie nauczyli się rozpoznawać jego charakterystycznego, majestatycznego sposobu latania. 

     Ale to wszystko już inna historia. Zupełnie inna.

     KONIEC