Spojrzałem zdziwiony na swoją towarzyszkę.
- Czy istnieje coś takiego, jak podróż przedślubna?
Lydia roześmiała się serdecznie i zaraziła mnie swą wesołością. Chichotaliśmy przez kilka minut, tak zabawne wydało nam się to skojarzenie. Ale niech nikogo nie dziwi nasz dobry humor. Właśnie wróciliśmy z Cyrodiil, gdzie odwiedziliśmy moich rodziców. Przebaczyli mi ucieczkę z domu i pobłogosławili nasz związek. Niebezpieczeństwo końca świata zostało zażegnane. Pożeracz Światów, Alduin, został pokonany i uśmiercony. I choć wciąż zagrażały nam wampiry, a widmo wojny domowej zaglądało do okien, my, jak to młodzi, zajęci byliśmy teraz głównie sobą nawzajem.
Planowaliśmy ślub. Oboje zgodziliśmy się na skromną uroczystość. Głównie dlatego, że prawdopodobnie przysięgę złożymy sobie w Pękninie, a oboje nie przepadaliśmy za tym miastem. Zwłaszcza po tym, jak zmieniła się tam władza, do czego – biję się w pierś – sam się niechcący przyczyniłem. To na skutek negocjacji na Wysokim Hrothgarze, uczciwa i budząca szacunek jarl Laila Prawodawca musiała ustąpić ze stanowiska aroganckiej i prowadzącej szemrane interesy Maven Czarnej Róży. Cóż, polityka... Laila popierała Ulfrica Gromowładnego, a Maven – Cesarstwo. Pęknina, niestety dzięki mojej pomocy, przypadła Cesarstwu, co mnie bardzo cieszyło, ale jednocześnie Maven i jej sitwie, co cieszyło już o wiele mniej.
Jednak tylko tam znajdowała się świątynia Mary.
- Przecież jest jeszcze Świątynia Ośmiu Bóstw w Samotni – zaoponowałem. – Mara jest wśród nich. Tam jesteśmy mile widziani. Jarl Elisif jest nam życzliwa, zwłaszcza po tej drobnej przysłudze, jaką jej wyświadczyliśmy.
Drobną przysługą było umieszczenie rytualnego rogu, należącego niegdyś do jej nieżyjącego męża, Torryga, w tajnym miejscu kultu Talosa. Ta skromna świątynia, urządzona w zwykłej grocie, nie była znana Thalmorczykom, tępiącym wszelkie przejawy kultu dziewiątego boga, Talosa. Może i była to dwulicowość ze strony Elisif. Nawet na pewno. Głośno popierała Konkordat Bieli i Złota, co pozwalało jej zatrzymać wysokie stanowisko. Jednocześnie po cichu, na przekór Thalmorowi, sama oddawała cześć Talosowi, jak każdy prawdziwy Nord. Cóż, polityka…
A jednak właśnie ten czyn paradoksalnie przysporzył jej sympatii z mojej strony. Znaczył bowiem, że ona sama nie wyrzekła się wiary przodków, i że nie zaprzedała się Thalmorowi. Zapewne i ją panoszący się Altmerowie uwierali jak natrętna pchła. Pozwalało to mieć nadzieję, że gdy tylko nadejdzie okazja, sama poprze ukrócenie szarogęszenia się Thalmorczyków, co wszystkim mieszkańcom Skyrim tylko wyjdzie na dobre.
Lydia pokręciła głową i objęła mnie za szyję.
- Jesteśmy to winni Marze, nie sądzisz?
Mara, bogini miłości. Jedno z najmilszych człowiekowi bóstw Cesarstwa. W Skyrim kult ten nabierał dodatkowego znaczenia. Amulet Mary, w kształcie stylizowanego krzyża, włożony na szyję, był sygnałem dla otoczenia, że szuka się swojej drugiej połówki. Jeśli miało się taki amulet, można było bez żenady zagadnąć drugą osobę, z amuletem Mary na szyi. Bardzo ułatwiało to pierwsze kontakty i wiele małżeństw powstało dzięki temu zwyczajowi. Błogosławieństwo Mary zwykle to ułatwiało. A my? Dobraliśmy się w sposób tak wyjątkowy i tak idealny jednocześnie, że trudno nie widzieć w tym błogosławieństwa bogini. Lydia bardzo chciała podziękować jej za to – a jedynym miejscem, gdzie mogła to zrobić w pełni, była świątynia Mary w Pękninie.
- A przyjęcie weselne? – spytałem. – Kto z naszych przyjaciół wyruszy do Pękniny w tych niepewnych czasach? Jakoś nie uśmiecha mi się gościć Maven, czy Brynjolfa.
Lydia spojrzała na mnie poważnym wzrokiem.
- Po tej hecy z Esbernem, jakoś nie potrafię uwierzyć, że Brynjolf jest tym złym – mruknęła.
- To złodziej! – obruszyłem się. – Podobno nawet przywódca Gildii Złodziei!
- Złodziej – skinęła głową. – Ale z zasadami. Wcale nie zdziwiłabym się, gdyby w tej profesji chodziło o coś więcej, niż tylko napychanie kiesy. Może nawet to jedynie przykrywka…
- Przesadzasz – mruknąłem. – Złodziej to złodziej…
Ale w głębi duszy przyznawałem jej rację. Gildia Złodziei nie do końca była tym, za co mieli ją ludzie, a Brynjolf, choć niewątpliwie nie czuł wyrzutów sumienia podczas łamania prawa, z pewnością nie był tępym rabusiem. Sam wyznaczał sobie granice nie do przekroczenia. A że nie zawsze pokrywały się one z granicami prawa… Cóż, nikt nie jest aniołem.
- Przyjęcie urządzimy tu, w Białej Grani – Lydia usiadła na łóżku i złożyła ręce na kolanach. – W gospodzie „Pod Chorągwianą Klaczą”! Co ty na to?
Cóż, to było jakieś wyjście. Ze wszystkich miast Skyrim, w Białej Grani czułem się najlepiej. Nic dziwnego, tu był mój dom.
- A w Pękninie tylko skromna kolacja, w gospodzie „Pod Pszczelim Żądłem” – dodałem.
- Tylko dla nas i dwóch świadków! – Lydii zaświeciły się oczy.
- To znaczy, dla kogo? – spytałem. – Kogo weźmiemy na świadków?
- Może być Mjoll – odparła Lydia. – Lubię ją.
- Myślę, że się zgodzi – skinąłem głową.
Byłem tego pewien. Mjoll, zwana Lwicą, była wojowniczką z krwi i kości i nie miała nic wspólnego ze złodziejskim podziemiem miasta. Nawet nie pochodziła z Pękniny. Prowadziła niegdyś taki sam tryb życia, jak my – włóczęgowski, pełen przygód. Od razu poczuła do nas sympatię, a my do niej. A gdy odnaleźliśmy jej zagubiony niegdyś miecz, jej wdzięczność do nas nie miała granic. No i po prostu była sympatyczna.
A drugi świadek?
- Może Balimund? – zaproponowałem. – Dobry człowiek…
- Też o nim pomyślałam – uśmiechnęła się. – Jak to powitał cię ostatnio? „Zachodź tu, kiedy chcesz, jesteś tu zawsze mile widzianą osobą!”.
Lubiłem Balimunda. To uczciwy i pracowity kowal, w dodatku prawdziwy mistrz. Może niezbyt wygadany i trochę nieśmiały, ale o złotym sercu. I na pewno się zgodzi – zdążyliśmy się już zaprzyjaźnić.
- Wracając do przedślubnej podróży – uśmiechnąłem się, a Lydia zachichotała. – Co konkretnie miałaś na myśli?
Znowu przybrała ten poważny wyraz twarzy.
- Kiedy wczoraj zasnąłeś, spałeś tak smacznie – odezwała się nieśmiało. – A ja nie mogłam zasnąć. Patrzyłam na ciebie, cieszyłam się, że jesteś tutaj, ale myślami błądziłam gdzieś daleko. Gdzieś, gdzie ludzie nie mogą spać. I wyobraziłam sobie, jakie to straszne, gdy co noc dręczą człowieka duszne sny.
Pokiwałem głową. Miała na myśli Gwiazdę Zaranną i klątwę, wisząca nad tym miastem. Mieszkańców dręczyły koszmary. Ludzie chodzili tam z podkrążonymi oczami, zmęczeni i smutni. Większość z nich ograniczała sen do minimum – tak koszmarne mieli sny. Od dawna już nikt nie przespał tam nocy w spokoju i nikomu sen nie przyniósł ukojenia. Dotyczyło to też przyjezdnych. Nikt nie znał przyczyny tego stanu rzeczy, jednakże w gospodzie spotkaliśmy kapłana i wydawało mi się, że on czegoś się domyśla. Nie pamiętałem jego imienia, ale miałem przed oczami jego obraz: wysoki, chudy Dunmer, o smutnych, zmęczonych oczach i nienaturalnie, jak na Dunmera, bladej twarzy. Może razem udałoby się nam zdjąć klątwę z tego miasteczka? Coś mi mówiło, że palce maczało w tym jakieś daedryczne książątko.
- Pójdziemy tam, prawda? – spojrzała mi w oczy.
- Pójdziemy – odparłem. – Nie wiem tylko kiedy. Zamierzaliśmy się przecież zaciągnąć do cesarskich.
Tak postanowiliśmy. Oboje.
- Może warto najpierw zrobić porządek tam?
Spojrzała na mnie z taką nadzieją, że moja odpowiedź nie mogła być inna.
- Ale dopiero jutro.
- A dziś? – uśmiechnęła się na poły nieśmiało, na poły uwodzicielsko.
- A dziś nie mam zamiaru wstawać z łóżka! – roześmiałem się i porwałem ją w ramiona.
- Wariat! – krzyknęła wesoło. – Ludzie, ratujcie mnie przed wariatem!
Zamknąłem jej usta pocałunkiem.
* * *
Do Gwiazdy Zarannej prowadził wschodni trakt, obok miodosytni Czerwonak. Sycono tu całkiem przyzwoity czwartak, jakkolwiek z Pęknińskim miodem Czarnych Róż równać się nie mógł. Mimo wszystko, wolałem ten, bo wiedziałem, że powstał w uczciwy sposób, bez żadnych machlojek i niewinnie przelanej krwi. No i było blisko…
Za miodosytnią znajdowało się skrzyżowanie. Można było skręcić w prawo, w górę i wtedy doszłoby się do Rzecznej Puszczy, a stamtąd można było wędrować do Falkret i południowo-zachodnich części Skyrim. Tam też rozlewało się przepiękne, malownicze jezioro, nad którym jarl Siddgeir zaoferował mi, za niewielkie pieniądze, całkiem ładną parcelę.
Można było iść prosto na most, a za mostem trakt skręcał na wschód, w stronę Pękniny i Wichrowego Tronu.
Można było też skręcić w lewo, na drugi most. Ten trakt prowadził na północ. Tędy zwykle wyruszało się do Gwiazdy Zarannej, albo Zimowej Twierdzy. I tym traktem właśnie ruszyliśmy, obchodząc Białą Grań od wschodu. Było jeszcze ciemno. Gwiazda Zaranna leżała dość daleko, a nocować po drodze nie bardzo było gdzie. Strażnik, patrolujący trakt, uniósł dłoń w pozdrowieniu. Byliśmy już dość sławni w tej dzielnicy. Nie wiem, co bardziej to sprawiło, czy nasze dokonania, czy fakt, że byliśmy w łaskach u jarla…
Świtało, gdy opuszczaliśmy gościnną dolinę Białej Grani i wkroczyliśmy do zaśnieżonego lasu.
Skyrim ma dziwny klimat. Są w nim miejsca ciepłe i przytulne, jak Biała Grań, a zaraz obok mija człowiek granicę obszaru, gdzie śnieg nigdy nie topnieje. I to wcale nie leżący gdzieś wysoko. Tutaj granicą był las na stosunkowo niewielkim wzniesieniu, a śnieg towarzyszyć nam będzie od tego miejsca aż do samego morza. Im dalej na północ, tym bardziej teren się wznosił, aby w końcu zagrodzić drogę stromym pasmem gór, nie do przebycia, które trzeba było po prostu obejść.
Zaczęliśmy się uważnie rozglądać. W tych stronach łatwo było o śnieżnego trolla, pająka, albo niedźwiedzia. Wiele nie uszliśmy, gdy zaatakował nas ten pierwszy.
Nie sięgnąłem po miecz, ani łuk. Zamiast tego wyciągnąłem dłoń przed siebie i posłałem mu strumień ognia. Troll zakwiczał jak prosię, ale nie poniechał ataku. Widziałem, że słabnie, a moja mana wciąż pozwalała go trzymać w ogniu. Mimo to, rzucił się na mnie wściekłym skokiem. Ostatnim w swoim życiu, bowiem ciosu Lydii mieczem przez łeb już nie przeżył.
- Prawie się udało – mruknąłem.
- Komu, jemu czy tobie? – parsknęła Lydia. – Jesteś wojownikiem, a nie magiem. Niepotrzebnie ryzykujesz.
- Kiedyś wstąpię naprawdę do Akademii – odparłem. – I nauczę się magii. Zobaczysz, będę się bronił bez użycia miecza. A ryzyko z tobą za plecami jest żadne.
- Tak mi ufasz? – spytała, uśmiechając się mimo woli.
- Bardziej niż sobie – przyciągnąłem ja do siebie na tyle, na ile pozwalały nasze blachy.
Zderzenie naszych zakutych w zbroje ciał wywołało tak głośny rumor, że musieliśmy się roześmiać.
- Jesteśmy jak dwa żółwie – parsknąłem.
- One mają gorzej – odparła. – Nie mogą tego zdjąć.
Trakt dość długo prowadził przez las. Nie napotkaliśmy żadnego innego stwora, jedynie kilka jeleni przebiegło nam drogę. Wkrótce dotarliśmy do rozwidlenia pod skalną ścianą. Droga w prawo prowadziła do Zimowej Twierdzy i Wichrowego Tronu. My skręciliśmy w lewo i dość długo szliśmy na zachód. Słońce już dotykało horyzontu, gdy wyszliśmy z lasu.
Ta dzielnica całkiem słusznie nosiła miano Bieli. Biel była wszędzie naokoło. Choć zaczynało już zmierzchać, po wyjściu z gęstego boru zrobiło się nieco jaśniej. Tutaj śnieg nigdy nie topniał. Aż dziw, że żyli tu ludzie. Głównie górnicy, rybacy i myśliwi, bowiem niedźwiedzi i horkerów na wybrzeżu było sporo. Gwiazda Zaranna, do której mieliśmy jeszcze niewiele ponad godzinę marszu, była niedużym miastem portowym, przy czym port ten położony był w najdogodniejszym z możliwych miejsc dla handlarzy rudą. W mieście działały dwie czynne kopalnie, a urobek transportowano stąd niemal codziennie. Choć niewielkie, miasto było całkiem dobrze rozwinięte. I byłoby szczęśliwe, gdyby nie dręczące je koszmary.
Na odkrytym terenie trochę wiało, a nasze metalowe ubranka nie pomagały nam w utrzymaniu ciepłoty ciała. Na szczęście już było widać łunę ze strażniczych pochodni i latarń. Miasteczko było tuż tuż. Z traktu trudno było je dostrzec, bowiem zasłaniała je dość wysoka góra. Gdy tylko ją minęliśmy, znaleźliśmy się pośród ludzi. Górnicy wracali z pracy, jakiś spóźniony hutnik rozlewał jeszcze roztopiony metal do piaskowych form, kilku strażników szykowało się do nocnego rontu. Pozornie całkiem zwyczajna miejscowość. Ale gdy podeszliśmy bliżej, dostrzegliśmy zmęczenie w ich twarzach. Na pozdrowienia odpowiadali półgębkiem, wzrok mieli nieobecny i większość z nich ledwo powłóczyła nogami. Mimo to, nikt jakoś nie kwapił się do pójścia na spoczynek. I nic dziwnego. Co to za spoczynek, gdy nocą trzeba było przeżywać horror…
Gospoda Wichrowe Wzgórze niczym nie różniła się od innych podobnych przybytków w Skyrim. Może jedynie tym, że tłoku to tu nie było. Znaleźliśmy tam tylko dwóch gości, za to jednym z nich był ten, którego szukałem.
Zamówiliśmy sobie pokoik i wieczerzę, po czym zdjęliśmy z siebie oszronione zbroje i przebraliśmy się w zwykłe rzeczy. W głównej sali usiedliśmy jak najbliżej ognia, rozpalonego, jak to czyniono w większości tego typu przybytków, na samym środku sali.
Tymczasem do gospody zaczęli schodzić się inni mieszkańcy. Snuli się smętnie, półgębkiem składając skromne zamówienia. Niewiele też jedli, wyraźnie bez apetytu, jakby zmuszali się do jedzenia. Cóż, brak snu… Mnie jednak interesował tylko Dunmer w szatach kapłana Mary. Siedział przy swym stoliku zamyślony i posępny. Był równie wynędzniały jak pozostali. Jego naturalnie czerwone oczy stały się jeszcze bardziej czerwone na tle wybladłej twarzy. Tak wybladłej, że bardziej przypominał Altmera niż Dunmera.
A jeszcze wczoraj rozmawialiśmy z Lydią o świątyni Mary! Tymczasem tu, pod nosem mieliśmy kapłana, niemal na wyciągnięcie ręki…
Postanowiłem zdobyć kilka informacji. Pozdrowiłem go, przedstawiłem nas i spytałem, czy możemy się przysiąść. Spojrzał na nas podkrążonymi oczami i przez chwilę gapił się na nas obojętnym wzrokiem, ale szybko w jego źrenicach pojawił się błysk. Skojarzył nas z wojownikami, którzy właśnie postanowili tu zanocować. Spojrzał na nas trochę inaczej. Czy mi się wydawało, czy dostrzegłem w jego oczach cień nadziei?
Przedstawił się jako Erandur i uczynił przyzwalający ruch dłonią.
- Co jest z nimi wszystkimi nie tak? – spytałem bez ogródek.
Westchnął przeciągle.
- Całe miasto cierpi straszliwe koszmary – odparł zmęczonym głosem. – Grozi im poważne niebezpieczeństwo. A ja obawiam się, że niewiele mogę uczynić.
Opuścił wzrok i wbił go w trzymany w dłoniach niewielki pucharek z miodem.
- A co możesz zrobić? – wzruszyłem ramionami. – Sny nie są prawdziwe…
Pokręcił głową.
- Te sny, to wizje, stworzone przez Vaerminę, władczynię daedr – odrzekł, a ja poczułem, że oblał mnie zimny pot. – Jest straszliwie głodna naszych wspomnień – ciągnął. – W zamian pozostawia koszmary.
Łyknął miodu i znów westchnął.
- Tak jak kaszel towarzyszy poważniejszym dolegliwościom – dodał z ironią – tak koszmary są znakiem Vaerminy.
Czyli miałem rację – tu maczała palce daedra! I to nie byle jaka – sama Vaermina! Ciężka sprawa. Vaerminę trudno było podejrzewać o wielkoduszność. To nie była wyrozumiała Meridia, czy opiekuńcza Azura. Szczerze mówiąc, wolałbym spotkać każdą inną daedrę, poza Vaerminą. No, może z wyjątkiem okrutnego Molaga Bala, czy nie ustępującego mu w tym ani o włos Mehrunesa Dagona, który, jak wiedziałem z podań, niewiele ponad dwieście lat temu wywołał Kryzys Otchłani, grzebiący w gruzach Cesarstwo w jego ówczesnym kształcie. Ale Vaermina i tak była wystarczająco nieprzyjemnym duchem. Niezłego sobie znaleźliśmy przeciwnika!
Mimo to, coś mówiło mi, że Erandur nie chce tego tak zostawić. I nie myliłem się. Po prostu szukał kogoś do pomocy.
- Muszę zatrzymać jej straszliwy wpływ na tych ludzi – szepnął nagle Erandur. – Zanim szkody staną się nieodwracalne.
Przy tych słowach spojrzał na nas pytająco. Lydia zerknęła na mnie i skinęła głową. Ja również. Nadzieja znów błysnęła w jego oczach. Wiedział już, że nie jest sam.
- Jaki masz plan? – spytałem.
Przez chwilę milczał, wpatrując się w puchar, jakby szukał tam natchnienia, po czym odezwał się całkiem innym, rzeczowym tonem.
- Muszę wrócić do źródła problemu, czyli do Świątyni Nocnego Zewu.
Podniósł na mnie wzrok i spojrzał mi prosto w oczy.
- Może zechcesz mi w tym towarzyszyć?
Uśmiechnąłem się i w odpowiedzi tryknąłem jego pucharek swoim. Przepiliśmy do siebie.
- Co masz na myśli, mówiąc „wrócić”? – spytałem. – Byłeś tam?
Erandur pochylił w naszą stronę i rzekł cicho.
- Powiedziałem już zbyt wiele. Jeśli ktoś posłyszy naszą rozmowę, zacznie się panika. Proszę tylko o zaufanie i pomoc w pokonaniu koszmarów Gwiazdy Zarannej.
Nie wiedziałem, co o nim myśleć. W swoich intencjach wydawał się szczery, jednak dziwiła mnie ta tajemniczość i coś jeszcze: niezłomność jego postanowienia. Dlaczego koniecznie chciał pomóc, skoro najwyraźniej nie czuł się na siłach? Co pchało go do takiego poświęcenia? Czyżby nieczyste sumienie? Może sam miał z tą sprawą coś wspólnego?
- Nie mogę ci ufać – odezwałem się niespodziewanie. – Coś ukrywasz.
Spłoszył się. Wyraźnie się spłoszył, ale jego reakcja nie była typowa dla oszusta. Oszust zareagowałby agresją, a on tylko posmutniał i przyjął moje słowa z rezygnacją.
- Rozumiem twoje zaniepokojenie – westchnął. – W dzisiejszych czasach niełatwo zdobyć się na zaufanie.
Uśmiechnął się smutno i rozłożył ręce.
- Mogę ci jedynie zaoferować słowo kapłana Mary, że moje intencje są szczytne.
Przez chwilę wszyscy troje milczeliśmy. Lydia przez cały ten czas w ogóle się nie odzywała, lustrując Erandura swoim bystrym okiem. Po dłuższej chwili chwyciła mnie pod stołem za rękę i lekko ją ścisnęła. Wiedziałem, co to znaczy. Ona mu ufała.
Westchnąłem lekko i podniosłem pucharek.
- Ufam ci – rzuciłem krótko. – W czym mogę pomóc?
Lydia skrzywiła usta w uśmiechu. Zabrzmiało to, jakbym był sprzedawcą i obsługiwał klienta. Firma Wulfhere i Spółka, likwidacja potworów, najlepsze miecze i najcelniejsze łuki! Mamy bogatą ofertę, od wilków aż po smoki! Dla stałych klientów zniżki! Co pana interesuje? Deadra? Proszę bardzo, mamy też ofertę na daedry!...
Erandur też się uśmiechnął. Trochę nieśmiało, trochę z nadzieją. Widać było jednak, że bardzo go to ucieszyło, choć był zbyt zmęczony, by to pokazać.
- Wspaniale – rzekł o wiele ciszej i spokojniej niż powinno to zabrzmieć. – Mara, moja pani, będzie zadowolona. Świątynia Nocnego Zewu jest nieopodal Gwiazdy Zarannej. Chodź, musimy się pospieszyć!
I przy tych słowach spróbował wstać, ale przytrzymałem go za ramię.
- Nie teraz – pokręciłem głową. – Mamy w nogach cały dzień forsownego marszu z Białej Grani. Musimy odpocząć.
- Odpocząć? – uniósł brwi. – Tutaj? Powodzenia!
Mimo wszystko, usiadł i dał się namówić na jutrzejszy termin. Umówiliśmy się na wymarsz o świcie. Nogi nas bolały i zmęczenie kleiło nam oczy. Gdy rozgrzaliśmy się przy palenisku, oboje poczuliśmy senność.
Jednak nie było nam dane wypocząć. Cóż, spodziewaliśmy się tego. Nasze ciała trochę się zregenerowały, umysły nie. Przez całą noc śnił mi się powracający z zaświatów Alduin, z szyderczym śmiechem wyłaniający się zza gór.
- Nie pokonasz mnie, Dovahkiinie! – krzyczał swym tubalnym głosem, od którego przewracały się wnętrzności. – Mnie nie można pokonać!
Próbowałem strącić go z nieba Smokogrzmotem – ale nie umiałem wydobyć z siebie dźwięku. Tymczasem Alduin zaatakował. I tak, jak wtedy na Gardle Świata i później w Sovngardzie, atakowi temu towarzyszył deszcz rozpalonych głazów. I wtedy zorientowałem się, że to nie kamienie, a ludzkie głowy! Obok mnie spadła głowa Balgruufa, z zamkniętymi, niby we śnie oczami. Groteskowo potoczyła się kamienistym trakcie, bryzgając krwią. Przerażony rozejrzałem się wokół. Dookoła mnie spadały głowy moich przyjaciół. Na pobocze opadła głowa Gwilina, szczerząca zęby w martwym uśmiechu. Pobiegłem w tamtym kierunku, ale w ramię uderzyła mnie inna. Bezwiednie złapałem ją w dłonie. Delphine! Chwyciłem ją i przycisnąłem do piersi jak skarb, ale tuż obok poturlała się głowa Arngeira, wypadając z ciemnego kaptura mnisiej szaty. Aż nagle pod drzewo poleciała inna, której widok zmroził mnie, jak oddech draugra. Leciała, jak kometa, ciągnąc za sobą czarny, falujący warkocz włosów. Nie widziałem twarzy, ale wiedziałem, że to Lydia. Chciałem pobiec w tamtym kierunku. Nie mogłem. Nogi miałem jak z ołowiu…
Obudziłem się z krzykiem. Nikogo ten krzyk nie zbudził. Ludzie co chwilę budzili się tu z jeszcze gorszych koszmarów. Nawet Lydia wciąż spała, choć niespokojnie rzucała się przez sen na boki. Przytuliłem ją i pogłaskałem po włosach. Trochę się uspokoiła, ale ja bałem się zamknąć oczy, aby koszmar nie powrócił. Czuwałem przez kilka godzin, dopiero nad ranem oczy same mi się zamknęły. Przyśnił mi się Miraak. Nigdy nie widziałem go na oczy, więc nie wiedziałem, jak wygląda. W moim śnie przybrał postać kultysty. Miał na sobie taką samą szatę i maskę. Podniósł dłoń i poraził mnie błękitnym piorunem. Poczułem straszny ból i paraliż w całym ciele. Nie mogłem się ruszyć. A on tymczasem obchodził mnie dookoła, rażąc mnie raz po raz i wyraźnie czerpiąc z tego faktu przyjemność.
- Jesteś nikim – szeptał ochrypłym głosem. – Jest tylko jedno Smocze Dziecię. Jesteś nikim, nędzny naśladowco. Zostaniesz eksponatem w mojej kolekcji trofeów, jak twoi przyjaciele. I w tym momencie pokazał mi wielką ścianę, która nagle wyrosła tuż za nim. Porozwieszane na niej były wypchane popiersia moich przyjaciół, zupełnie, jak w poprzednim śnie. Wszystkie uśmiechały się upiornym, martwym uśmiechem, szczerząc zęby. A w centralnym punkcie tkwił rozpięty jak motyl w kolekcji, ogromny, szary smok. Skrzydła były przybite do ściany prostymi mieczami, kadłub – długą włócznią.
- Parthurnaax! – krzyknąłem przerażony.
I ten krzyk mnie obudził. Z ulgą uniosłem się na posłaniu. Przez małe okienko pod stropem wpadała struga porannego słońca. Lydii, ani jej rzeczy nie było w pokoju.
Zmęczony, zwlokłem się z łóżka. Włożyłem ubranie i wciągnąłem elfie buty. Kto wie, może i należało pójść do świątyni wczoraj… Wcale nie czułem się bardziej wypoczęty. No cóż, przynajmniej nogi już mnie nie bolały.
Wyszedłem z pokoju. Lydia i Erandur siedzieli już przy stole i powoli, bez apetytu przeżuwali skromne śniadanie. Na mój widok unieśli ręce i przywołali mnie do siebie.
Klapnąłem na miejsce obok Lydii.
- Miałeś rację, należało iść wczoraj – westchnąłem. – Czuję się, jakby przespacerował po mnie mamut.
- Miejmy nadzieję, że dziś uda nam się z tym skończyć – uśmiechnął się smutno Erandur.
Przy śniadaniu zacząłem wypytywać o Vaerminę. Erandur zdawał się wiedzieć na jej temat całkiem sporo. Chętnie też dzielił się swoją wiedzą.
- Przebywa w dziwnej krainie, zwanej Bagniskiem – odrzekł. – To koszmarne królestwo, gdzie rzeczywistość jest naginana na wiele niewiarygodnych sposobów. Ze swej cytadeli, w samym centrum, sięga w głąb naszych wspomnień, a w zamian zostawia jedynie straszliwe wizje i trwogę.
- Co ona robi z tymi wspomnieniami? – spróbowałem zażartować.
Erandur odniósł się jednak do mojego pytania całkiem poważnie.
- Któż to wie? – wzruszył ramionami. - Może robi z nich jakąś szaleńczą wystawę sztuki? Jaka by nie była prawda, jej intencje raczej nie są szczytne.
Rozmawialiśmy jeszcze jakiś czas, aż Erandur położył ręce na stole, jednoznacznie dając znak, że pora wyruszać.
- Obiecuję odpowiedzieć na wszystkie twoje pytania – zapewnił. – Za mną!
Poszliśmy włożyć nasze zbroje. Przypasaliśmy miecze i kołczany. Napięliśmy cięciwy łuków. Trwało to krótko, mimo to Erandur czekał na nas z niecierpliwością. Również był uzbrojony. I to nie tylko w magiczne umiejętności, z jakich słyną Dunmerowie. Zza płaszcza wystawała mu ostra, szklana buława.
Dziwnie to brzmi, szklana buława. Podobnie jak szklana zbroja, czy szklany łuk. Nazwa była nieco myląca. Tak naprawdę owo szkło to był bardzo lekki i bardzo twardy metal, wytapiany z żelaza, malachitu i księżycowego kamienia, nazywany tak jedynie z powodu swego charakterystycznego połysku, przypominającego szkło. Lydia i ja mieliśmy łuki, wykute z tego stopu. Były doskonałe. Cóż, sam je wykonałem, więc wiedziałem najlepiej. Zaklęcie ognia, które na nie nałożyłem, znacznie wzmacniało obrażenia, zadawane przez strzały.
Erandur poszedł przodem. Skierował się na ścieżkę, prowadzącą w górę.
- Dobrze jest mieć wreszcie okazję pomóc tym ludziom – odezwał się z wyraźną ulgą. – To było nie do zniesienia, tak bezradnie patrzeć, jak dzieje im się krzywda.
Uniósł ramię i wskazał coś blisko szczytu. Zerknąłem tam. Zobaczyłem dach jakiejś wieży, wystający zza świerków. Nie było daleko.
Gwiazda Zaranna - Wieża Świtu |
- Naszym celem jest wieża na tym wzgórzu – odezwał się. – Okoliczni nazywają ją Wieżą Świtu. Nie znam historii wieży – ciągnął, ruszając ścieżką pod górę, - ale była ona opuszczona na długo przed tym, gdy założono w niej Świątynię Nocnego Zewu. Gdy świątynia była czynna, kapłanów rzadko widywano w Gwieździe Zarannej. Woleli żyć na uboczu. Świątynia od dziesięcioleci jest opuszczona. Cóż za ironia, prawda? Ruina wewnątrz ruiny!
Szedłem za nim, pogrążony w rozmyślaniach. Widziałem po nim, że naprawdę chce to zrobić, ale wciąż nie wiedziałem, dlaczego. Mogłem oczywiście przyjąć, że miał takie same altruistyczne powody jak ja. W końcu, był kapłanem Mary, a Mara to miłość. Być może już nie pierwszy raz próbował i za każdym razem ponosił klęskę – to by tłumaczyło jego determinację. Ale wciąż odnosiłem wrażenie, że nie jest on ze mną zupełnie szczery.
Tymczasem stroma ścieżka nieco złagodziła swój kąt nachylenia. Przed nami ukazała się świątynia.
A przed świątynią… Natychmiast przykucnąłem, jednocześnie zrywając łuk z pleców. Lydia, jak automat, zrobiła to samo. Erandur też to ujrzał i skrył się za głazem.
Przed świątynią, rozdrapując mięso z górskiej kozy, siedziały trzy wielkie trolle śnieżne.
Nie dostrzegły nas jeszcze. Wiatr szczęśliwie wiał w naszą stronę, więc wyczuć nas nie mogły. Lydia zajęła pozycję po mojej lewej ręce. Niepotrzebna była żadna komenda – rozumieliśmy się bez słów, a nawet gestów. Dwie dwemerskie strzały jednocześnie pomknęły ze złowieszczym świstem ku niczego nie spodziewającym się włochatym stworom.
To nie było polowanie. Wbrew pozorom, to była obrona. Gdyby trolle nas dostrzegły, zaatakowałyby natychmiast, straszliwymi pazurami rozrywając nas na ćwierci. Taką już po porostu miały naturę, że nie znosiły żadnych żywych stworzeń w swym sąsiedztwie. Nieraz po lasach można było znaleźć uśmiercone zwierzęta, z nienaruszoną tuszą, zabite nie dla mięsa, ale dlatego, że miały pecha znaleźć się za blisko trolla. Na szczęście później ubitą zwierzyną zajmowały się wilki i niedźwiedzie. W mroźnym kimacie mięso długo zachowywało świeżość, więc nic się nie marnowało.
Nasze łuki zaklęte były ogniem, czego śnieżne trolle bały się najbardziej w świecie. Ale fakt, że się bały, nie znaczył, że nie atakowały. Dwa z nich zajęły się jasnym płomieniem, gdy tylko magiczne ładunki przeskoczyły ze strzał na ich ciała. Ale troll ma twardy żywot. Wszystkie trzy natychmiast ruszyły w naszą stronę.
Wypuściliśmy po jeszcze jednym pocisku do tych, które już płonęły. Tego było za wiele nawet dla trolla. Wyzionęły ducha niemal natychmiast. Ale trzeci parł naprzód, wciąż niedraśnięty i pełen sił, wprost w kierunku Erandura, który miał nieszczęście znaleźć się najbliżej.
Dunmerowie i śnieżne trolle to dwa przeciwieństwa. Pochodzące z wulkanicznej prowincji Morrowind Mroczne Elfy były niezwykle odporne na ogień. Tam, gdzie człowiek zginąłby w płomieniach, u Dunmerów kończyło się zwykle tylko poparzeniami, które w dodatku potrafili doskonale leczyć. Ich magiczne zdolności również stały się już legendarne. Nie ustępowali w nich swym kuzynom, Altmerom. A magia ognia była dla nich czymś, czym posługiwać umiał się niemal każdy Mroczny Elf.
Nie inaczej było w przypadku Erandura. Zza głazu posłał w stronę trolla skwierczący strumień purpurowego płomienia. Na sporą odległość. Nie były to moje nędzne próby, o zasięgu zaledwie kilku kroków. Tu było widać doświadczonego maga, o silnej manie i wyćwiczonego w skoncentrowaniu magicznego ładunku. Jego płomień zadawał znacznie silniejsze obrażenia niż mój. To nieco spowolniło potwora, ale nie zatrzymało. Zrobiło się niebezpiecznie – Erandur nie miał zbroi i w bezpośrednim starciu z pazurami trolla nie miał najmniejszych szans. Pospiesznie wzięliśmy go na cel. Dwie dwemerskie strzały z ognistymi ładunkami położyły trolla na miejscu, zanim jeszcze zbliżył się na tyle, aby zadać morderczy cios. Walka była skończona.
Erandur potrząsnął głową i spojrzał na nas z wdzięcznością, ale nie tracił sil na rozmowę. Wskazał wejście do wieży i udał się w tamtym kierunku. Podążyliśmy za nim.