środa, 8 czerwca 2016

Rozdział XXXVII - Oszalały z miłości

     Wstaliśmy przed świtem i zjedliśmy szybkie śniadanie. Kupiliśmy też żywność na drogę, by nie tracić czasu na polowanie. Ale gdy tylko przekroczyliśmy próg gospody, ujrzeliśmy jakieś zbiegowisko. Coś się stało. Może ktoś potrzebował pomocy? Czym prędzej przywołałem zaklęcie Uzdrawiającego Dotyku, tak na wszelki wypadek. Pędem puściliśmy się w tamtym kierunku.

     Było jeszcze szaro, ale wyraźnie ujrzałem ślady krwi. Była wszędzie. Kilka osób bezradnie przyglądało się zwłokom młodej dziewczyny, a nad nimi stał strażnik z opuszczonymi rękami. Zwłoki były zmasakrowane – zupełnie jak dzieło Rzeźnika.

     - Co to? – wybąkałem. – Kolejne morderstwo?

     - W rzeczy samej – westchnął strażnik.

     Nie wierzyłem własnym oczom. Wystarczył rzut oka na zwłoki dziewczyny, aby upewnić się, że zamordowano ją w taki sam sposób, jak poprzednie. Rzeźnik wciąż był na wolności, a Wuunfert był niewinny!

     - Ja… - strażnik zająknął się, aby nagle wybuchnąć. – Wydawało mi się, że udało ci się schwytać Rzeźnika! Przecież podobno w mieście miało już być bezpiecznie. Jak to się mogło stać?

     Czułem, że ogarnia mnie wzburzenie. Po pierwsze, na siebie samego, że doprowadziłem do uwięzienia niewinnego maga i, co gorsza, umożliwiłem Rzeźnikowi dalszą działalność. Po drugie, na Rzeźnika, co chyba zrozumiałe. Jakimż trzeba być wykolejeńcem, by tak pastwić się nad bezbronną dziewczyną! Po trzecie, na strażnika również, bo zapewnienie spokoju w mieście to był jego zakichany obowiązek, a nie mój. Ja tylko próbowałem pomóc.

     - Zabójca musi jeszcze tu być… - wykrztusiłem, ale nie zdążyłem dokończyć, bo strażnik wpadł mi w słowo.

     - Najwyraźniej! – ale zaraz zmienił ton na błagalny. – Zajrzyj do Fabryki Krwi, do Wuunferta. Musimy dojść, w którym momencie dowody nas zmyliły.

     Nas? O ile pamiętam, nikomu tu nie chciało się ruszyć palcem w tej sprawie!

     Ale złość zostawiłem sobie na później. Teraz najważniejszą sprawą była rehabilitacja Wuunferta i… Jego pomoc w ujęciu prawdziwego sprawcy. Fabryka Krwi to nazwa więzienia w Pałacu Królów. Skierowałem się do siedziby Ulfrika. Jorleif spojrzał na mnie zdziwiony, gdy podniesionym głosem przekazałem mu nowinę, ale wskazał mi drogę do więzienia i skinął na strażników, żeby mnie przepuścili. Przypomniał im o udzielonych mi pełnomocnictwach. Przynajmniej na niego można tu było liczyć. Zszedłem wąskim, krętym korytarzem na dół. Ogarnęły mnie chłód i mrok, rozpraszany jedynie przez zatkniętą w ścianie pochodnię i niewielkie płomyki kagańców u powały.

Wichrowy Tron - Więzienie w Pałacu Królów, zwane Fabryką Krwi

     Wuunfert siedział w celi, pogrążony w niewesołych rozmyślaniach. Był wysokim, starszym Nordem, z siwą brodą i siatką zmarszczek wokół oczu. Wyglądał na zrezygnowanego.  Gdy wszedłem, uniósł wzrok i spojrzał na mnie pustym wzrokiem, bez wyrazu, jakby nie obchodziło go, co tu robię.

     Podszedłem do krat i spojrzałem mu w oczy, choć łatwo mi to nie przyszło.

     - Zabójca znowu uderzył – powiedziałem bez wstępów, po czym westchnąłem głęboko.

     Przyglądał mi się dłuższą chwilę w milczeniu.

     - O… Jaka szkoda… - prychnął z ironią. – Lecz oto jestem w Fabryce Krwi. Wygląda na to, że nie jesteś aż tak sprytnym śledczym.

     Czyli wiedział, kto go wkopał. Wiedział i poznał mnie. Nie ułatwiło mi to zadania. Otworzyłem usta, rozłożyłem ręce w geście bezradności, ale nie umiałem znaleźć odpowiednich słów.

     - Możesz się obrazić, albo mi pomóc – rzekłem cicho. - Wybór należy do ciebie.

     Wuunfert zerknął na mnie spod brwi. Wiedział doskonale, że nawet najbardziej zagorzały zwolennik teorii jego winy nie będzie miał nic do powiedzenia, jeśli uda mi się złapać prawdziwego Rzeźnika. Wiedział, że pomagając mnie, pomoże sobie w ostatecznym oczyszczeniu swego imienia z zarzutów. Choć po prawdzie, sam fakt dokonania nowego zabójstwa już stawiał konieczność jego uwięzienia pod znakiem zapytania. Nie potrzebował mojej pomocy, aby stąd wyjść. Już nie.

     - Skąd w ogóle pomysł, że to moja wina!? – wybuchnął nagle z wyrzutem. – Sam próbowałem wytropić zabójcę!

     Opuściłem głowę.

     - Twoje pamiętniki i amulet były tam, gdzie pracował Rzeźnik…

     - Moje co? – przybliżył się do krat, po czym wzruszył ramionami. – Nigdy nie prowadziłem dziennika, zapewniam cię.

     Nie miałem już powodów, by mu nie wierzyć. Gdy przyjrzałem się jego poważnej twarzy, musiałem przyznać, że wcale nie wyglądał na psychopatę. Z drugiej strony, ponoć psychopata zawsze wygląda normalnie.

     - Jak dokładnie wyglądał ten amulet? – spytał nagle.

     Pomacałem kieszenie, ale zaraz przypomniałem sobie, że to bezcelowe. Amulet leżał teraz bezużyteczny w szufladzie szafki, w Wietrznym Domku, daleko stąd, w Białej Grani. Zamknąłem oczy, próbując odtworzyć w pamięci jego wygląd.

     - Osiem ścian – rzekłem powoli. – Jadeit, oprawiony w ebon. Wytarte grawerowanie…

     - Dobrze to znam – prychnął Wuunfert. – A przynajmniej słyszałem o tym. Założę się, że ten ryt kiedyś przedstawiał czaszkę.

     Potwierdziłem gestem, a mag pokiwał głową.

     - To amulet nekromanty, o którym opowiadają legendy – westchnął. – Wygląda na to, że masz po części rację. W sercu tej zagadki kryje się nekromancja.

     - Najwyraźniej Calixto się mylił – skwitowałem.

     - Ech – mag gniewnie machnął ręką. – Calixto i jego książki często mylą się w takich sprawach. Zdarza się najlepszym.

     Zapadła nerwowa cisza. Ja stałem nieruchomo, obserwując maga, a on w zamyśleniu zaczął krążyć po celi. Trzy kroki w jedną stronę, zwrot, trzy kroki w drugą stronę, znowu zwrot… Cisza przedłużała się.

     - Co więc możemy teraz zrobić? – spytałem po chwili.

     Nie odpowiedział od razu. Zerknął tylko na mnie spode łba i kilkakrotnie jeszcze przemierzył celę. W końcu podszedł do kraty i spojrzał mi w oczy.

     - Zauważyłem pewną prawidłowość w tych morderstwach – powiedział wolno. – Teraz, gdy wiemy już, że mają związek z jakimś nekromanckim rytuałem, wydaje mi się, że wiem, gdzie wydarzy się następne. Zobaczmy… 

     Zaczął liczyć na palcach.

     - Od Loredas Ostatnich Siewów po Middas Ogniska Domowego… Wydarzy się niedługo… Bardzo niedługo!

     Wycelował we mnie palec i rzekł dobitnym tonem.

     - Jutrzejszej nocy miej się na baczności w Kamiennej Dzielnicy. To niemal pewne, że zabójca tam uderzy w następnej kolejności!

     Nie wiem, skąd miał tę pewność, ale postanowiłem mu zaufać. Zawołałem strażnika.

     - Daj więźniowi wszystko, czego zażąda – powiedziałem. – Możesz nawet wypuścić go z celi, tylko… - spojrzałem błagalnie na Wuunferta, oczami prosząc go o wybaczenie – nie wypuszczaj go z podziemi! Byłoby bardzo źle, gdyby Rzeźnik akurat teraz dowiedział się, że mag jest na wolności.

     - Rozumiem – Wuunfert skinął głową, zamiast strażnika. – Zgadzam się z… Z tym rycerzem… Jak ty właściwie masz na imię?

     - Wulfhere – mruknąłem. – I nie jestem rycerzem…

     - Zgadzam się z tym śledczym – odparł Wuunfert. – Może i nie jest nieomylny, nawet na pewno, ale tym razem ma rację. Pokażę swoją dobrą wolę. Poczekam. Tylko niech mi się pozwolą umyć. Chcę miednicy z wodą i kawałka mydła. To chyba nie jest wygórowane żądanie? No i niech dadzą mi coś normalnego do jedzenia, bo to – kopnął wściekle drewnianą miskę z reszką jakiejś mazi – nawet szczurów nie skusiło!

     - Daj mu wszystko, czego zażąda – zerknąłem na strażnika. – Pamiętaj, że on jest niewinny. Formalnie jeszcze jest więźniem, ale tylko formalnie. Traktuj go z honorami.

     Wybiegłem z podziemi i poinformowałem Jorleifa o sytuacji. Obiecał pomóc.

     - Jutrzejszej nocy, w Kamiennej Dzielnicy, nie przesadzaj ze strażą – poprosiłem. – Tylko ich nie wtajemniczaj! Każ im po prostu patrolować głównie inną dzielnicę. Możesz puścić plotkę, że prawdopodobnie Rzeźnik pojawi się właśnie tam. Niech w Kamiennej nie kręci się ich za wielu, bo mi go przepłoszą. Jeden strażnik na jakiś czas wystarczy, żeby Rzeźnik nie nabrał podejrzeń.

     Jorleif pokiwał głową z podziwem. Stwierdził, że gdyby miał takiego pomocnika jak ja, to miasto wyglądałoby inaczej. Rozumiałem, o co mu chodzi. Ulfric był zajęty swoją wojną i nie miał czasu dla mieszkańców. Nie angażował się w ich życie, jak choćby Balgruuf. Całe miasto spoczywało na głowie jednego zarządcy.

     Wychodząc z pałacu zerknąłem na Lydię.

     - Wyprawa do Zimowej Twierdzy … - odezwałem się.

     - Rozumiem – odparła. – Odłożona na czas śledztwa.

     Wolnym krokiem wracaliśmy w stronę gospody.

     - Jest jeszcze coś – odezwałem się nieśmiało. – Jeśli mamy złapać mordercę, potrzebna będzie… No, wiesz… Przynęta…

     Parsknęła śmiechem.

     - Różnie mnie już traktowałeś – rzekła z ironią. – Czasem jak żołnierza, czasem jak damę, czasem jak powietrze. Ale jak robaka na haku, jeszcze nigdy!

     - Przepraszam, Lydio, ja…

     - Oj, wiem – dała mi kuksańca. – Przecież tylko się droczę! Dobrze, będę twoją przynętą. Mam nadzieję, że szczupak się na nią skusi.

     - Nie możesz mieć zbroi – szepnąłem. - Miecza także.

     - Poradzę sobie – zapewniła. – Różnię się trochę od tutejszych dziewcząt, nie uważasz?

     Spojrzałem na nią z wdzięcznością.

     - Dla mnie jesteś jedyna w swoim rodzaju – uśmiechnąłem się. – Różnisz się od każdej dziewczyny na świecie.

     Ku mojemu zdziwieniu, cień przemknął jej po twarzy. Nic jednak nie powiedziała.

     Nie chcąc stracić całego dnia, poszedłem do kuźni. Postanowiłem spróbować obróbki zaklętych przedmiotów. Kowal przyjął mnie życzliwie i pozwolił korzystać z narzędzi. Wyciągnąłem jeden ze stalowych sztyletów, na którym swego czasu ćwiczyłem zaklinanie. Jeśli nawet go zepsuję, strata będzie niewielka. Próbowałem przekuć go na nowo, jednak mimo intensywnego dmuchania miechem, nie chciał się rozgrzać. Magia chroniła go.

     Potem próbowałem go oszlifować. Był dość tępy, więc należało mu się to jak psu zupa. Ale, o dziwo, choć kamień szlifierski puściłem w ruch, wydawało się, że nie ma on żadnego wpływu na sztylet. Klinga ledwo dostrzegalnie się wygładziła w jednym miejscu, ale w tym tempie ostrzenie trwałoby kilka tygodni bezustannej pracy. To na nic.

     Walenie młotkiem też nic nie dało. Magia nie pozwoliła go zgiąć, ani zniszczyć w inny sposób.

     Spędziłem w kuźni całe przedpołudnie. Po pierwszych nieudanych próbach zacząłem się bawić tym sztyletem. Najpierw waliłem młotkiem w rytm nuconej piosenki. Oczywiście, bez rezultatu. Potem szlifowałem go, w myślach wypowiadając zaklęcie, które na niego nałożono. Efekt zgodny z oczekiwaniem – czyli żaden.

     Zamierzałem już wrócić do gospody, gdzie odpoczywała Lydia, ale na koniec przyszło mi coś do głowy. Zaklęty sztylet pulsował ledwo dostrzegalną poświatą. Wsadziłem go w palenisko i zacząłem dmuchać miechem w rytm tego pulsowania. Nic… Potem w ten sam rytm, ale wybierając momenty w których poświata przygasała. I nagle, o dziwo, stal zaczęła nabierać barw, jakby się rozgrzewała. Oparzyłem się w palec, próbując, ale zaraz wsadziłem go w śnieg i przywołałem zaklęcie leczenia. Ważne było, że sztylet się rozgrzał. Naprawdę się rozgrzał! Jeszcze trochę, a stal zmiękła na tyle, że można było ją kuć. Chwyciłem go szczypcami i położyłem na kowadle. Zacząłem uderzać raz za razem, ale znów nie było efektu. Dopiero uderzenia w rytm pulsującej poświaty rozpłaszczyły stal. Podgrzałem jeszcze i zacząłem ją zginać wzdłuż osi. Cały czas uderzałem w tym samym rytmie. Najpierw nadałem jej kształt kątownika, po czym sklepałem na płasko, tak, aby uzyskać dwie warstwy, które skułem ze sobą. Potem tę czynność powtórzyłem jeszcze kilkakrotnie, a w końcu zacząłem nadawać mu odpowiedni kształt, znacznie węższy niż poprzednio. Pracując na zmianę miechem i młotem wykułem całkiem zgrabny sztylet. Zahartować dał się bez trudu. Potem lekko odpuściłem. I pozwoliłem mu ostygnąć na powietrzu.

     Sztylet był cienki jak język żmii. A jednocześnie sprężysty i mocny. Gdy go oszlifowałem i dorobiłem rękojeść, kowal spojrzał na niego z zainteresowaniem i wyraził chęć kupna.

     - Niezły jesteś – przyznał. – Gdzie nauczyłeś się obrabiać zaklęte ostrza?

     - Tutaj – odrzekłem z radością, której nie próbowałem nawet ukryć. – W twojej kuźni. Przyjmij to jako zapłatę.

     I w tych słowach wręczyłem mu sztylet.

     - Jest zaklęty starym, norskim zaklęciem Cichych Księżyców – powiedziałem. – Przyda ci się. A przy okazji, masz może kawałek amalgamatu?

     Kupiłem od kowala małą sztabkę stopu rtęci. Rtęć była potrzebna do ulepszenia Przedświtu. Z nabożną czcią rozgrzałem magiczne ostrze i wykonałem kilka wkuwek, jednocześnie przekuwając miecz tak, aby był nieco cieńszy, a przez to lżejszy. Nie chciałem za bardzo zmieniać jego kształtu, więc tylko wprawne oko mogło zauważyć zmianę. Potem wygrzałem ostrze, aż zaczęło świecić na bladożółto i wrzuciłem do kadzi ze słoną wodą i warstwą oleju na wierzchu. Zasyczało i dmuchnęło obłoczkiem pary. Wyciągnąłem je, zanim ostatecznie ostygło i podgrzałem znów, tym razem do znacznie niższej temperatury, po czym pozwoliłem mu ostygnąć w powietrzu.

     Głownia stała się twarda i sprężysta. Nie groziło jej już pęknięcie, ani szczerba. Zresztą, chroniła ją przecież magia. Zabrałem się za szlifowanie i polerowanie. Trochę czasu mi to zabrało, bo i te czynności trzeba było wykonywać w rytmie pulsowania poświaty, ale rezultat przeszedł najśmielsze oczekiwania. Twarde ostrze dało się wyszlifować znacznie dokładniej, a polerowanie nadało mu piękną gładkość i połysk.

Przedświt jest dziś eksponatem w Wietrznym Domku, zamienionym na muzeum (Biała Grań)

     - Meridio, twój miecz nigdy nie wyglądał lepiej! – zawołałem.

     - Na pewno bardzo się cieszy – usłyszałem za plecami głos Lydii. – Przyjdziesz wreszcie coś zjeść?

     Nie wiem, jak długo za mną stała, ale musiała widzieć, że nie próżnowałem.

     - Lydio, właśnie awansowałem na magicznego kowala! – z radości wziąłem ją na ręce i zakręciłem w powietrzu.

     - Wariat! – roześmiała się, gdy postawiłem ją na ziemi.

     - Może i wariat, ale magiczny. Popatrz! – zademonstrowałem jej Przedświt w nowej szacie.

     Lydia spojrzała na niego podejrzliwie.

     - Moim zdaniem wygląda tak samo jak przedtem – skwitowała. – To co, idziesz na obiad? Bo wystygnie.

     Kobiety!

     Schowałem miecz do pochwy i posłusznie poczłapałem za nią. Radość z nowej umiejętności nie pozwoliła jednak na popsucie mi humoru, a pyszny obiad znacznie go poprawił.

     - Teraz odpoczywasz! – zarządziła Lydia. – Zdrzemnij się trochę. Cały dzień machałeś młotem, musisz odpocząć.

     - Nie jestem zmęczony – zaoponowałem.

     - Teraz nie – odparła. – Ale w nocy zmęczenie po takim dniu przyjdzie szybciej niż myślisz. Bez gadania, spać! Obudzę cię wieczorem.

     - A od kiedy ty tu dowodzisz? – próbowałem się bronić.

     - Od kiedy powierzam ci własne życie – odparła. – Będę bez broni.

     Spasowałem. Posłusznie poszedłem do pokoju i położyłem się na łóżku. Zasnąć jednak nie mogłem bardzo długo i dopiero gdy słońce zaczęło zniżać się nad horyzontem, udało mi się zapaść w drzemkę.

     Lydia, zgodnie z obietnicą, obudziła mnie wieczorem. Akurat wtedy, kiedy śniło mi się, że Lisbet z Markartu wychodzi zza lady i, położywszy mi dłonie na piersiach, zaczyna namiętnie całować. Musiała akurat wtedy!

     Ziewnąłem mlasnąłem i przetarłem oczy. A potem zrobiłem głupią minę, zerknąwszy na jej strój.

     Do tej pory widziałem ją jedynie w zbroi, w koszuli i wełnianej, pikowanej bluzie. Zawsze w męskich ciuchach. Teraz po raz pierwszy ujrzałem ją w sukni. Nie wiem, skąd ją wytrzasnęła, ale w tej niebieskiej, długiej sukni wyglądała przepięknie. Bardzo kobieco. Gapiłem się na nią z szeroko otwartymi oczami.

     - I jak? – zapytała, wdzięcznie okręcając się dookoła. – Skusi Rzeźnika?

     - Jeszcze jak – wybąkałem. – Wyglądasz jak cesarzówna.

     - Jestem do niej podobna? – zainteresowała się.

     - Nie wiem – wzruszyłem ramionami. – Nigdy jej nie widziałem. Tak ją sobie po prostu wyobrażam…

     Zwlokłem się z łóżka i nie przestając ukradkiem zerkać na Lydię, włożyłem ciepły płaszcz kultysty. Pod nim ukryłem miecz, a w kieszeń wsunąłem ulubiony, orkowy sztylet. Wyszliśmy na chłodne, nocne powietrze.

     - Ukryję się tam, za węgłem, w cieniu – szepnąłem. – A ty przechadzaj się tu, gdzie jasno. A po pewnym czasie, skieruj się w tamto miejsce – wskazałem zaciemniony zaułek. – Na jego miejscu uznałbym to za świetną okazję. Będę w pobliżu.

     Skinęła głową i ruszyła ku miejskiej latarni – sporemu zniczowi, który jednak nie dawał zbyt wiele światła. Lekko się przy tym chwiała, jakby za dużo wypiła i przyszła trochę ochłonąć. Zza pazuchy wyciągnęła butelkę miodu, rozejrzała się uważnie, czy nikt jej nie śledzi i pociągnęła spory łyk.

     Sam dałbym się nabrać na tę grę. Nie wiedziałem, że taka z niej aktorka. Roześmiała się sama do siebie, jakby miód uderzył jej do głowy. O tym, że w butelce w rzeczywistości jest sok z jabłek, wiedziałem tylko ja.

     Pobiegłem cicho w boczną uliczkę. Przebiegłem koło kuźni i zakradłem się na plac po przeciwnej stronie. Zająłem stanowisko. Zaczęło się nerwowe oczekiwanie.

Wichrowy Tron - Kamienna Dzielnica. Miejsce, w którym ostatecznie schwytano mordercę, znanego jako Rzeźnik


     Ulice opustoszały. Zrobiło się chłodno. Otuliłem się płaszczem, żałując Lydii. W cienkiej sukni musiało jej być przeraźliwie zimno. I to pomimo faktu, że była zahartowaną, odporną na zimno Nordką.
Zbliżała się północ, gdy kątem oka ujrzałem jakiś ruch. Po przeciwnej stronie placu ktoś przywarł do ściany budynku. Wbiłem wzrok w tamto miejsce. Wydawało mi się, że widzę jasną plamę czyjejś twarzy.

     Tymczasem Lydia łyknęła z butelki i z widocznym rozczarowaniem stwierdziła, że to był ostatni łyk. Stanęła, niezdecydowana, gapiąc się na pustą butelkę, po czym machnęła ręką i chwiejnym krokiem, lekko się zataczając, skierowała się do ciemnego zaułka, w pobliżu mojego stanowiska.

     Tajemnicza postać oderwała się od budynku i bezszelestnie zaczęła zbliżać się do Lydii. Napastnik był zwinny i potrafił się wspaniale skradać. Był niewysoki, lekko przygarbiony i szedł jak Khajit, na lekko ugiętych nogach. Lydia tymczasem dotarła do budynku i, udając zmęczenie, oparła się łokciem o ścianę. Trudno o dogodniejszą sytuację do ataku. Napastnik musiał stwierdzić to samo.

     Dopadł jej w trzech, zwinnych susach. Nagłym ruchem złapał ją od tyłu za twarz i zacisnął rękę na ustach, tłumiąc ewentualny okrzyk. W drugiej ręce błysnął zakrzywiony, haczykowaty przedmiot. I ja wypadłem zza rogu, z mieczem w ręce. Jednocześnie rozległ się trzask tłuczonej butelki i szybki ruch Lydii, po którym napastnik wrzasnął i puścił jej usta. To Lydia, rozbijając butelkę, w taki sposób, że szyjka pozostała cała, przerobiła ją na całkiem ostrą i groźną broń, której nie zawahała się użyć. Napastnik nie poniechał jednak ataku i zamierzył się hakiem na jej gardło.

     Nie zdążył uczynić jej krzywdy. Złapałem go z tyłu za włosy i wbiłem miecz w kark. Śmierć nastąpiła natychmiast. Nie wydając żadnego głosu, zwalił nam się pod nogi, z głuchym łomotem.

     - Cała jesteś? – spytałem zaniepokojony.

     - Nic mi nie jest – odparła Lydia, przyglądając się napastnikowi ze zdziwieniem. – Przecież to jest… Ja go znam!

     - Straż! – zawołałem z całą mocą. – Straż! Do mnie! Rzeźnik zaatakował!

     Od strony Szarej Dzielnicy zamajaczyło światełko pochodni. Po schodach wbiegał strażnik. Od strony zamku nadbiegł drugi. A w sąsiednich domostwach zaczęły zapalać się światła. Kilka osób z gospody wyskoczyło na plac, z nożami, siekierami, albo taboretami w rękach, gotowi dokonać linczu na tajemniczym mordercy.

     - O co chodzi? – spytał nadbiegający strażnik.

     Wskazałem na zwłoki Rzeźnika.

     - Złapaliśmy Rzeźnika – odparłem. – Tym razem już na pewno.

     Strażnik odwrócił zwłoki na plecy i przyświecił pochodnią. Ze wszystkich ust wyrwało się westchnienie.

     - Calixto!

     Istotnie. Na kamiennym bruku leżały zwłoki Calixta Corrium, właściciela Domu Osobliwości. Pięść, zaciśnięta na hakowatym narzędziu do balsamowania zwłok, nie pozostawiała wątpliwości co do jego roli w tym zdarzeniu. Ludzie zaczęli spoglądać na siebie z niedowierzaniem i coraz głośniej komentować. Oczywiście, okazało się, że większość „już dawno go podejrzewała”. Typowe! Ja tymczasem nie podejrzewałem go ani przez chwilę. No cóż, zawsze to rodak…

     Przeszukałem pobieżnie zwłoki. Znalazłem przy nich klucz do Domu Osobliwości. Pokazałem strażnikowi.

     - Zerknę na jego kolekcję – oświadczyłem. – Może znajdę tam coś, co wyjaśni tę dziwną sytuację.

     Strażnik znał mnie z poprzedniego pobytu w mieście. Wiedział, że Jorleif udzielił mi wszelkich pełnomocnictw. Skinął więc głową i zaczął nawoływać gęstniejący tłum do rozejścia się. My tymczasem chwyciliśmy po jednej pochodni i udaliśmy się do Domu Osobliwości.

     W środku było muzeum. Prawdziwe muzeum. Zapaliliśmy kilka świec i rozejrzeliśmy się uważnie. Eksponaty nie były szczególnie atrakcyjne, przynajmniej dla takiego łazika jak ja, który większość z tych rzeczy już widział. Trochę dwemerskiej zastawy, kilka klejnotów duszy, czaszka trolla, korzeń wiły i inne tego typu przedmioty. „Księga losu” na jednej z półek, wyglądała na żart – zawierała puste kartki, co było dość wymowne, ale i rozczarowujące. Pod stołem stał kufer, jednak też pusty.

Wichrowy Tron - wnętrze Domu Osobliwości Calixta Corrium, znanego jako Rzeźnik z Wichrowego Tronu

     Wdrapaliśmy się na zagracone piętro. Nie było to niczego ciekawego. Spodziewaliśmy się czegoś innego po mieszkaniu psychopaty. Sam nie wiem, czego. Napisów na ścianach, niepokojących obrazów, plam krwi, czy może jakiegoś zakrwawionego ołtarza, przed którym oddawał się swoim nekromanckim rytuałom. Tymczasem wyglądało ono zupełnie zwyczajnie, świadcząc jedynie o tym, że właściciel nie przykładał się zbytnio do sprzątania. Ale to jeszcze nie zbrodnia…

     Sprawdziłem kufer na rzeczy osobiste. Znów nic ciekawego. Chociaż… Pod stertą ciuchów znalazłem kajet. Czyżby kolejna część dziennika? Otworzyłem go i podsunąłem do świeczki. Zapisany był podobnym charakterem pisma, jak poprzednio znalezione części, ale też nieco staranniej, jakby autor bardziej się do tego przykładał.


     Najsłodsza Lucillo, już niedługo znów będziesz ze mną. Zazwyczaj takie słowa pisze się, ponieważ utracona miłość wkrótce przeminie, lecz ja zamierzam sprowadzić twą duszę do swego świata, jako że to ty go sobie umiłowałaś, nie ja.

     Nieustannie tworzę twój nowy kształt ze strzępów, zbieranych po całym Wichrowym Tronie. Gdyby tylko wiedzieli, jakaż łaska wkrótce spłynie na ich ciała, że twoja dusza natchnie ich wyższym celem, z pewnością podziękowaliby mi za dar, jakim ich obdarzę. Pozostawiłem dla nich piękne miejsce w twym sercu.

     Zbliża się ten dzień. Wkrótce znów cię obejmę. I przeczytam ci te słowa, jak gdyby dawno temu zaginiony list do zmęczonego podróżnika.

     Zawsze kochający

     Calixto


     Nie wierzyłem własnym oczom. Calixto próbował wskrzesić swoją ukochaną! To właśnie wynikało z tego listu, napisanego z miłością i oddaniem, wyglądającym z każdego słowa. Po to były mu potrzebne ciała młodych dziewcząt!

     - Oszalały z miłości potwór – szepnęła Lydia.

     Nie odpowiedziałem. Mój świat był dotąd bardzo prosty: miłość dobra, nienawiść zła. Wiedziałem, że trzeba unikać złych uczuć, bo one popychają ludzi do złych czynów. Trzeba wystrzegać się nienawiści, zawiści, chciwości i pychy. Ale nie mieściło mi się w głowie, że do zbrodni może pchnąć miłość. I to do jakiej makabrycznej zbrodni! 

     W pierwszej chwili zalała mnie fala współczucia. To żal po stracie ukochanej pomieszał mu rozum. Ale gdy tylko przypomniałem sobie zwłoki dziewcząt, stwardniało mi serce. One też miały bliskich, którzy je opłakiwali. Czy oni, wzorem Calixta, też mieli zacząć mordować niewinnych ludzi? Nic go nie usprawiedliwiało. Nic!

     Ale potrafiłem go zrozumieć…

     Idąc do Pałacu Królów, rozmawialiśmy o tym. Lydia okazała się być bardziej wyrozumiała ode mnie.

     - To nie musiało stać się od razu – stwierdziła zamyślona. – Na pewno nie od razu wpadł na ten pomysł. Być może próbował używać ciał zmarłych, jak każdy nekromanta. A potem zatracił się w tym tak, że przestał zwracać na to uwagę.

     - Może… - przytaknąłem niezdecydowany.

     - Wiesz, co w tym wszystkim jest najdziwniejsze? – ciągnęła. – Że to wszystko było tak nieludzkie… I ludzkie jednocześnie…

     Jorleif dowiedział się już o Rzeźniku. Wyciągnięto go, nieboraka, z łóżka. Przywitał nas w płaszczu, narzuconym na koszulę. Na naszą uwagę o braku chwili na sen, wzruszył tylko ramionami.

     - Wuunfert bardziej na tym ucierpiał – odparł.

     Pokazałem mu dziennik Calixta.

     - Prawdziwym zabójcą był Calixto Corrium – westchnąłem.

     Uśmiechnął się smutno.

     - Cieszę się, że udało ci się poprawić swój błąd – szepnął. – Natychmiast wypuszczę Wuunferta.

     Skinął na strażnika, który zdawał się tylko na to czekać i natychmiast zniknął w wejściu do podziemi, dzwoniąc pękiem kluczy. Jorleif tymczasem objął nas ramionami i odprowadził do wyjścia.

     - Miasto jest ci dozgonnie wdzięczne, przyjacielu – zapewnił. – Mniemam że strażnicy będą się w przyszłości odnosić do ciebie bardziej serdecznie.

     Uśmiech skrzywił mu wargi, aczkolwiek na pewno nie było mu do śmiechu. Ta historia potrafiła zgasić niejeden śmiech.  Nie nastrajała optymistycznie co do aspektów ludzkiej duszy, jakby powiedział to kapłan.

     Pożegnaliśmy się i wróciliśmy do gospody, złapać jeszcze parę godzin snu. I wypić kubek grzanego miodu, bo Lydia w cienkiej sukni zaczynała już kichać…

6 komentarzy:

  1. Co za czasy, co za ludzie!? No nie bardzo wiem,czy którykolwiek morderca jest człowiekiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mordercy są ludźmi, jak my. Prawie takimi samymi. Tylko czegoś im brakuje.

      Usuń
  2. "Oszalały z miłości" - miłość jest ułudą, naszym wyidealizowanym wyobrażeniem drugiej osoby. A Calixto ten ideał próbował odtworzyć ze strzępków ciał. Nie wiadomo, co gorsze - miłość czy nekromancja.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Miłość jest ułudą" - przyznam, że z Twojej strony takiego komentarza się nie spodziewałem.

      Usuń
  3. Czego to ludzie nie robią z miłości...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Generalnie, z emocji. Myślę, że na pewnym pozioomie nie ma już różnic między uczuciami - są tylko emocje.

      Usuń