Gelebor uprzejmym i pełnym dostojeństwa gestem skinął głową.
- Pytania – uśmiechnął się. – Spodziewałem się tego. I chyba nawet wiem, o co zapytasz. Ale – machnął ręką – nie uprzedzajmy faktów. Słucham cię.
- Czym tak właściwie jest świątynia Auri-Ela – spytałem na początek. – Nigdy przedtem o niej nie słyszałem.
- A nie ukrywam, że świątynię wyobrażałam sobie inaczej – dodała Serana.
Gelebor westchnął cicho.
- To jest… A może raczej było? To było epicentrum naszej religii. Większość śnieżnych elfów czciła Auri-Ela. Tę świątynię zbudowano na początku Pierwszej Ery, by zapewnić schronienie tym, którzy pragnęli oświecenia…
- Pierwszej Ery? – powtórzyliśmy jednocześnie.
Niesamowite. Więc ta świątynia była aż tak stara!
- Powiedziałeś, większość śnieżnych elfów – odezwała się Serana. – Czyli nie wszyscy?
- Nasze imperium wznosiło świątynie także innym bóstwom – potwierdził Gelebor. – W szczególności Trinimacowi, Syrabane, Jephre i Phynasterowi. Ale tamte gasły w blasku chwały tej właśnie Świątyni i jej kapliczek.
Powiódł smutnym wzrokiem dookoła.
- I tylko tyle z niej zostało…
- Kapliczki są więc częścią świątyni? – upewniłem się.
- O, tak! – potwierdził. – Były ważną częścią tego, co się tu odbywało. Przedstawiały Kroki, podejmowane przez nowicjuszy, na drodze do całkowitego oświecenia. Niestety, magia, z pomocą której stworzono te cuda, została utracona na długo przed moim przybyciem. Niemniej, świątynia to znacznie więcej. Sięga o wiele dalej, w miejsca normalnie stąd niedostępne, dokąd przenieść może jedynie magia kapliczek.
- Inne wymiary?
Uśmiechnął się tajemniczo.
- Niewykluczone – skinął głową. – Sam nie wiem, gdzie naprawdę są te miejsca, chociaż wydają się podobne do Skyrim.
- A kim są ci Widmowi Prałaci, o których wspominałeś?
- To duchy kapłanów – odparł. – Oddani swym obowiązkom za życia, oddani również po śmierci.
- Nekromancja? – spytałem podejrzliwie.
Uśmiechnął się i zaprzeczył.
- Służą z własnej woli – zapewnił. – Sami sobie taki los wybrali. To przedstawiciele kapłanów śnieżnych elfów, którzy opiekowali się kapliczkami, zanim wymordowali ich Zdradzeni. Dzięki dobroci Auri-Ela, odrodzili się w formie duchów, by dalej pełnić swoje obowiązki. Nie musicie się ich lękać. Byli przyjaźni i pełni poświęcenia za życia i tacy pozostali po śmierci. Oni chyba nawet nie do końca zdają sobie sprawę z tego, co się stało. Wciąż wierzą, że Świątynia jest czynnym miejscem kultu. I zareagują na wasz widok tak samo jak przed wiekami. Potraktują was jak nowicjuszy, szukających oświecenia. Którzy podjęli się podróży do Sanktuarium.
Zamilkł. A ja milczałem przez dłuższą chwilę, bowiem zamierzałem zadać mu pytanie o to, co najbardziej mnie nurtowało. Ale jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że może to być dla niego bolesne. W końcu przemogłem się.
- Czy mogę – zająknąłem się. – Jeśli oczywiście zechcesz o tym mówić… Czy mógłbyś mi powiedzieć coś więcej o swoich pobratymcach?
Uśmiechnął się w zadumie.
- Chcesz wiedzieć, jak to się stało, że bogate i świetnie prosperujące społeczeństwo śnieżnych elfów zamieniło się w to zdegenerowane plemię Falmerów, które istnieje dziś? Nie ty pierwszy zadajesz to pytanie. A przyczyna leży, tak jak zawsze, w ciemniej części ludzkiej natury, która pcha ją do wojen. Przyczyną była wojna z Nordami, którzy uważali te tereny za swą starożytną ojczyznę.
- I Nordowie wygrali tę wojnę? – spytałem ostrożnie. – I zepchnęli was pod ziemię? Bo nazwa „śnieżny elf” raczej kojarzy mi się z przestrzenią, ze śnieżnymi szczytami gór, niż z podziemiami.
- To nie Nordowie – zaprzeczył. – A przynajmniej, nie bezpośrednio. Na początku było, jak mówisz. Zamieszkiwaliśmy śnieżne szczyty, w tym również jaskinie i podziemia, ale traktowaliśmy je jak schronienia, mieszkania, do których można wrócić po całym dniu. Żyliśmy na powierzchni i cieszyliśmy się blaskiem słońca i księżyców. Prawda jest taka, że od zawsze trwaliśmy w trudnym sojuszu z żyjącymi po ziemią Dwemerami. Gdy zagroziło nam wymarcie, zwróciliśmy się do nich o pomoc. O dziwo, zgodzili się…
Ostatnie słowa wypowiedział z nieukrywaną goryczą. Przez chwilę w milczeniu trawił te słowa, zanim dokończył swą opowieść.
- Dwemerowie obawiali się naszej magii – odezwał się znów. – Choć byliśmy pokonani, uznali, że wciąż jesteśmy dla nich niebezpieczni. Zgodzili się nas chronić, ale zażądali strasznej ceny. Tą ceną było oślepienie naszej rasy.
- I śnieżne elfy zgodziły się na coś takiego? – spytała ze zdziwieniem Serana. – Wszyscy?
- Nie wszyscy – odrzekł elf. – Pojawiły się całkiem liczne odłamy, które sprzeciwiły się temu porozumieniu, a nawet takie, które szukały innych sojuszy. Ale sytuacja była naprawdę ciężka. Te odłamy po prostu nie przetrwały. Przeżyli tylko ci, którzy zgodzili się na warunki Dwemerów.
- No, ale to chyba nie wystarczyło, żeby was przemienić w Fal… – ugryzłem się w język – w Zdradzonych. Gdy patrzę na ciebie, widzę przecież, że dziś to zupełnie inne istoty.
- Często sam zadaję sobie to pytanie – westchnął. – Samo oślepienie nie zdegenerowało naszej rasy. Musiało to być coś więcej. Dwemerowie nie stosowali magii w dzisiejszym pojęciu, polegając bardziej na technice. Najprawdopodobniej oślepienie dokonało się za pomocą jakiejś toksyny, która dodatkowo wyniszczyła organizmy moich pobratymców. A potem, odcięci od własnej kultury, koncentrując się jedynie na tym, by przetrwać, zepchnięci na samo dno podziemi, zdziczeli i zamienili się w istoty, którymi są teraz.
- A jednak na tutejsze śnieżne elfy to nie podziałało – zauważyła Serana. – Ty przecież wciąż jesteś taki sam, jak przed wiekami.
- Nasza świątynia znajduje się w miejscu odosobnionym – odrzekł Gelebor. – Musiało minąć wiele czasu, zanim dotarła tu wieść o propozycji Dwemerów. Zanim zawarto ten haniebny pakt, było za późno nawet na próbę interwencji.
- A jednak zachowałeś wzrok…
- Zgadza się – skinął głową. – Ale zważ, że żyjemy w odosobnieniu. Była nas, kapłanów, wówczas raptem setka, więc nasza obecność pozostawała tajemnicą dla Nordów i krasnoludów. Nie odmieniono nas. Nasza zagłada przyszła później, i to z rąk naszych własnych pobratymców, zamienionych już wówczas w ślepe, półdzikie istoty. Dlaczego, nie wiem. Być może nie potrafili oni pogodzić się z faktem, że zostali pohańbieni, podczas gdy tu wciąż żyją niezmienione śnieżne elfy.
- Masz na myśli Zdradzonych? – upewniłem się.
- Tak, właśnie ich. Rzucili się na Świątynię w ogromnej liczbie i całkowicie nas zaskoczyli. Nie mieliśmy właściwie żadnych szans. I oni właśnie, tak myślę, spaczyli arcykuratora, gdy znaleźli sposób, by przedrzeć się do Sanktuarium. Ja sam ocalałem przez przypadek. Sądzili, że już nie żyję.
- A istnieją jeszcze inni, tacy jak ty? – zapytała Serana. – Mam na myśli, prawdziwe śnieżne elfy, nie oślepione i nie zdziczałe?
Smutno pokręcił głową.
- Z tego co wiem, z całego naszego narodu zostały już tylko dwa śnieżne elfy – rzekł cicho. – Vyrthur i ja. Nie słyszałem, żeby gdzieś indziej przeżył ktoś jeszcze.
Wszyscy troje zamilkliśmy. Milczenie przedłużało się. Nie chciałem kontynuować tematu, najwyraźniej przykrego dla naszego gospodarza. Pożegnałem go więc, zamierzając udać się do kapliczki. Serana również skinęła mu głową.
- Niech Auri-El chroni was przed krzywdą – szepnął w naszym kierunku coś, co brzmiało, jak rytualna formułka..
Portal w kapliczce nie wydawał się jakiś złowrogi. Wyglądał jak tafla wody. Jego powierzchnia lekko falowała i można było dostrzec, co znajduje się za nim. Niewyraźnie majaczyły tam skalne ściany kolejnej jaskini.
Zrobiłem kilka głębokich oddechów zanim przekroczyłem portal. Nie wiedziałem, jak będzie się dokonywać teleportacja, nie wiedziałem, dokąd portal mnie przeniesie, ani jak się wtedy poczuję. Nie wiedziałem nic. Czułem strach, trochę jak zwierzę, które instynktownie wyczuwa niebezpieczeństwo. Jedynie rozum podpowiadał, że skoro przez wieki poruszali się nim nowicjusze, to i mnie nie powinno nic grozić. Musiałem zmusić się, by przekroczyć ten portal.
Wyglądało to, jakbym przeszedł przez zwykłą bramę. Jedynie przez samą chwilę przekraczania przezroczystej i błyszczącej tafli portalu, przez całe ciało przeszło mi lekkie mrowienie, jakbym dostał gęsiej skórki. Poza tym, nic się nie stało. Nie poczułem żadnych nieprzyjemnych skutków. Zostałem przeniesiony, sam już nie wiem, do innej jaskini, albo innej jej części, w której było wyraźnie cieplej. Znalazłem się nagle u wylotu naturalnego korytarza, całkiem jasno oświetlonego przez różowe i fioletowe kryształy, emitujące jednostajne, nie męczące oczu światło. Poczułem też zmianę temperatury. W nowej jaskini było wyraźnie cieplej i nie czuć było chłodnych powiewów wiatru.
Po przekroczeniu portalu |
- To nie było aż tak nieprzyjemne, jak myślałam – stwierdziła Serana, dołączając do mnie.
Widać też miała obawy podobne do moich.
- W zasadzie, nawet całkiem kojące – dodała. – Jest mi teraz trochę cieplej.
- Cieplej? – spojrzałem na nią zdziwiony. – Wydawało mi się, że nie odczuwasz zimna.
- Bo się go nie boję? – spojrzała na mnie z ukosa. – Nie przeszkadza mi ono, ale to nie znaczy, że go nie czuję – uściśliła. – Nie paraliżuje mnie i nie szkodzi mi w żaden inny sposób. Ja nie zamarznę na śmierć, bo moje ciało już jest zimne. A skoro jest zimne, nie może utracić ciepła, którego nie ma i które nie jest mu potrzebne do przeżycia. Wiesz – uśmiechnęła się – funkcjonuję trochę inaczej niż ty. Ale przyzwyczajenia pozostają. Odczuwam przyjemność, gdy wokół mnie jest ciepło. Do pewnego stopnia… Podobnie jak ty. Jedynie na słońcu nie mogę przebywać zbyt długo.
Przyjąłem jej wytłumaczenie do wiadomości. Przywykłem już do tego, że wampiry bez ustanku mnie zaskakują. Skupiłem się na zadaniu. Dzban, który trzymałem w ręce, był bardzo lekki. Jego ścianki były cienkie, choć wydawały się mocne, niby z litego szkła. Spojrzałem na niego bezradnie. Jak tu poruszać się z łukiem w rękach, targając ze sobą takie naczynie, którego nie dało się wcisnąć do plecaka? Serana, widząc moja minę, sama zaofiarowała się ponieść go zamiast mnie. Z ulgą przekazałem jej Dzban Nowicjusza i chwyciłem za swoją niezawodną broń. Ze strzałą na cięciwie, ostrożnie zagłębiłem się w oświetlony, naturalny korytarz. A oświetlony był tym razem nie tylko przez fosforyzujące grzyby, ale jeszcze dziwne, kryształowe formacje. Wyglądało to jak kwiaty, ale kwiatami z pewnością nie było. Choćby dlatego, że kwiaty nie chowają się do ziemi, gdy się do nich podejdzie. Te różowo-fioletowe formacje, świecące całkiem jasno, zachowywały się, jakby się nas bały. Gdy podeszliśmy – chowały się, wysuwając się na powrót, gdy tylko oddaliliśmy się na paręnaście kroków.
Po pewnym czasie zmuszony byłem użyć łuku po raz pierwszy, gdy w oddali zauważyłem skrzydlatą formę chaurusa. Jedna celna strzała w zupełności wystarczyła. Chodnik skręcał w prawo. Jeszcze parę kroków i znaleźliśmy się w sporej jaskini. Jednocześnie pod stopami zachlupotała nam woda.
Jaskinia była oświetlona tutaj nieco inaczej, już nie przez owe płochliwe, kryształowe kwiaty, ale przez coś, co wyglądało jak jasne zacieki na skale, czy może pęknięcia, przez które prześwitywała jakaś świecąca substancja. Tafla wody była niemal gładka, wzburzyła się dopiero, gdy do niej wkroczyłem.
Świecące żyły w skałach |
Było głębiej, niż się spodziewałem. W pewnym momencie woda sięgnęła mi aż do pasa. Wzdrygnąłem się, gdy nieprzyjemny, zimny strumień zaczął wlewać mi się do skorup, ale nic na to nie mogłem poradzić. W dodatku przy wyjściu z jaskini, gdy znów zwęziła się i przyjęła formę korytarza, nie wiadomo skąd na naszej drodze pojawił się Falmer. Musiał nas doskonale słyszeć, bo trudno bezszelestnie brodzić w wodzie po kolana. Na szczęście, byłem przygotowany i posłałem mu śmiertelną strzałę.
Przyznaję, poczułem się dziwnie. Kiedyś, będąc przeświadczonym, że Falmerowie to dzikie stworzenia, bliższe zwierzętom niż ludziom, nie miałem wyrzutów sumienia, gdy przychodziło mi któregoś zastrzelić. Teraz, mając świadomość, że to potomek zdradzonego i celowo wyniszczonego narodu, niegdyś pięknego i szlachetnego, poczułem ukłucie w sercu, jakby to mnie samego przeszyła moja strzała. Przez chwilę stałem nad nim bez ruchu, jakbym nie wiem czego się spodziewał. Nie żył już i nic nie mogło tego zmienić. Z westchnieniem ruszyłem dalej.
A dalej wcale nie było lepiej. W korytarzu natknęliśmy się na kolejnych dwóch Falmerów, których trzeba było zlikwidować. Z goryczą przechodziłem obok ich nieruchomych ciał.
- Tak ma wyglądać droga ku oświeceniu? – burknąłem cicho.
Serana nie odpowiedziała. A i ja musiałem za zakrętem znów użyć broni. Na szczęście, tym razem przeciwko chaurusom. Dalej chodnik zamienił się w jaskinię. A tam kolejny strzał i kolejny trup. Dziwne. Nigdy nie lubiłem zabijania, ale wtedy, szyjąc z łuku do cuchnących i obrzydliwych Falmerów, najbardziej chyba tego nienawidziłem. Współczucie, pomieszane z bezradnością – oto co wtedy czułem. Niewiele brakowało, a zawróciłbym z tej ścieżki. Dopiero widok Serany przypomniał mi, co czeka świat, gdy zawiodę. Nie, nie mogłem dopuścić do tego, by opanowały go wampiry! Z ciężkim sercem ruszyłem w dalszą drogę.
Z jaskini prowadził wąski i kręty chodnik, dochodzący do kolejnej groty. Dwóch następnych Falmerów z westchnieniem osunęło się na ziemię.
- Wygląda na to, że ci Falmerowie zostaną tu na dłużej – szepnęła wampirzyca – To muszą być ci, których kapłan nazywał Zdradzonymi.
Czyżbym usłyszał smutek w jej głosie? Przyznam, że zaskoczyła mnie tym wyznaniem. A raczej nie tyle wyznaniem, co wyraźnie współczującym tonem. Widać, nie tylko mną targały wątpliwości. Odwróciłem się w jej stronę.
- Tobie też ich żal? – spytałem.
Spojrzała na mnie swymi świecącymi oczami i wzruszyła ramionami.
- A żal – potwierdziła. – Dziwi cię to?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
- Tak, jestem zabójcą – dodała z goryczą. – Wampirem, nocnym łowcą, mordercą. Ale żal mi tego zdradzonego plemienia. Paskudnie z nimi postąpili ci Dwemerowie.
Zamyślony ruszyłem dalej. A tam czekała mnie niespodzianka – wioska Falmerów. Jednak tych kilka chat z pancerza chaurusa, przypominających namioty, było niezamieszkanych. Sprawdziłem to dokładnie i dla pewności użyłem jeszcze Wykrycia Życia. Nikogo.
Wioska Falmerów |
Wioska zajmowała sporą jaskinię, z której wyjście znaleźliśmy z niejakim trudem. Szliśmy prawdziwą plątaniną korytarzy i niedużych jaskiń, aż doszliśmy do małej groty, jasno oświetlonej dużym kryształem, niewiadomego pochodzenia. Wyraźnie wibrował nieznaną mi magią, przy okazji rozświetlając całe wnętrze.
I tajemniczy, świecący kryształ |
Wychodzący z jaskini chodnik doprowadził nas do kolejnej wioski Falmerów. Tym razem jaskinia, w której się ona znajdowała, była większa i wielopoziomowa. Huczał w niej malowniczy wodospad, co zagłuszało nasze kroki. Dlatego kilku Falmerów, którzy stanęli nam na drodze, ustrzeliłem bez trudu – za to znowu z żalem. Skręciliśmy na naturalny most, nad podziemną rzeką. Znowu chodnik, kręty i długi. I coraz ciemniejszy. A najgorsze że kończył się ślepą ścianą.
Westchnienie wyrwało się nam z ust niemal jednocześnie. Ruszyłem w kierunku ściany, ale Serana zatrzymała mnie, kładąc mi dłoń na ramieniu. Spojrzałem na nią zdziwiony. Bez słowa wskazała palcem na dół.
Spojrzałem pod swoje stopy i zrobiło mi się gorąco. Nad ziemią, w poprzek chodnika, rozciągnięto cienką, ledwo widoczną linkę, którą z pewnością bym zahaczył nogą, gdyby nie moja towarzyszka.
- Dobrze, że jesteś ze mną – wysapałem. – Nie widziałem tej pułapki.
Serana uśmiechnęła się. Cóż, była wampirem i widziała w ciemności znacznie lepiej ode mnie. Uważnie prześledziłem bieg napiętej linki. Biegła w górę, przy samej ścianie. Gdyby ją pociągnąć, otworzyłaby się zapadnia i stos ciężkich głazów zwaliłby się nam na głowy.
Podnosząc wysoko nogi, ominęliśmy zdradliwą linkę i stanęliśmy po ścianą. W słabym świetle ledwo dostrzegłem wiszący przy ścianie łańcuch. Był pokryty rdzą i pyłem, prawie niewidoczny.
- Hmmm – Serana zamyślona podrapała się po brodzie. – Łańcuchy i pułapki… Uważajmy. Cokolwiek znajduje się po drugiej stronie, Falmerowie chcieli, żeby tam zostało.
- Po drugiej stronie – powtórzyłem, zerkając na ścianę. – To znaczy, gdzie?
Parsknęła zduszonym śmiechem.
- Nie wiem – oznajmiła z wesołą miną. – Ale skoro jest tu łańcuch, to pewnie jest i przejście. Nie mam pojęcia, dokąd.
- No tak – uśmiechnąłem się. – Myślałem, że widzisz coś więcej niż ja. Zatem, spróbujmy…
Pociągnąłem za łańcuch. Ku memu zaskoczeniu, ściana przed mną pozostała nieruchoma, podczas gdy otworzyło się przejście po prawej stronie. Dość wąskie, ale przecisnęliśmy się bez trudu. Tylko po to, by znieruchomieć, na poły ze strachu, na poły z zaskoczenia.
Przed nami, w niedużej komnacie na niewysokim kopczyku kamieni, leżał tygrys. I to bynajmniej nie wypchany!
Duży, szablozębny kot zmrużył oczy i rozchylił lekko paszczę. Wydobył się z niej cichy pomruk, od którego zjeżyły mi się włosy na rękach. Choć drapieżnik nie poruszył się, wiedzieliśmy oboje, że nas zauważył. Świadomość że może nas dopaść jednym skokiem, sparaliżowała mnie na moment. Powoli, ledwo dostrzegalnie zacząłem się cofać. Serana zrozumiała mój zamiar, bo cofnęła się również, umożliwiając mi wyjście z groty. Sięgnąłem po zatrutą strzałę. Moja towarzyszka z wolna odłożyła na ziemię Dzban Nowicjusza i wyciągnęła miecz. Jej lewa ręka zajarzyła się biało-niebieskim zaklęciem. Była gotowa go walki.
Miałem kilka strzał, zatrutych śnieżnym jadem – ot tak, na wszelki wypadek. Rzadko ich używałem. Wszelako tutaj nie miałem innego wyjścia. Drapieżnik był za blisko. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że dopadnie nas, zanim zdążę wystrzelić drugą strzałę, albo chociaż sięgnę po miecz. Śnieżny jad miał działanie paraliżujące i spowalniające ruchy, jednak nie wiedziałem, czy na tak duże zwierzę, ta mała ilość, znajdująca się na grocie, w jakikolwiek sposób zadziała. Wydało mi się to niemożliwe. Jedyny sposób – trzeba trafić w ważny organ. Na przykład, w oko…
Tygrys wolnym, leniwym ruchem zmienił pozycję. Już nie leżał na boku, tylko na brzuchu, z łapami skierowanymi do przodu. Tak, jakby przygotowywał się do skoku. Wolno, aby go nie sprowokować do przedwczesnego ataku, uniosłem łuk do oka.
Brzęk cięciwy, syk strzały i plaśnięcie grotu w czaszkę tygrysa zlały się niemal w jeden odgłos. Po chwili doszedł do niego trzask strumienia błyskawicy, którą Serana wypuściła z lewej ręki, w prawej bowiem trzymała miecz. Tygrys zdążył jeszcze wydać z siebie krótki ryk, który jednak urwał się niemal natychmiast. Jego ciało ogarnęły drgawki i po chwili już nie żył. Otarłem pot z czoła.
- Piękny strzał – odezwała się Serana swoim typowym, lekko kpiącym tonem. – Widziałam nieraz, jak dobrym jesteś strzelcem, ale nawet nie przypuszczałam, że taki z ciebie mistrz.
Podeszła do nieruchomego ciała kota i dotknęła wystającej brzechwy.
- Proszę, proszę, dokładnie między ślepia – skwitowała. – W jedyne miejsce, w które trzeba trafić, by zabić od razu – spojrzała na mnie nieodgadnionym wzrokiem. – Gdybyś chybił o grubość źdźbła trawy, byłoby z nami źle.
- Z tej odległości, to żadna sztuka – odparłem.
Ale uśmiechu zadowolenia nie potrafiłem ukryć. Sam musiałem przyznać, że udał mi się ten strzał. Trafiłem bestię dokładnie między ślepia, w sam środek czaszki, w miejscu, w którym była ona najcieńsza, tuż pod spłaszczonym czołem. Gdyby strzała poszybowała o grubość palca w górę, grot osunąłby się po spłaszczonej czaszce, niby po stalowym hełmie, nie czyniąc bestii krzywdy, jedynie sprawiając jej ból. Tak podrażniony tygrys rzuciłby się na nas w mgnieniu oka.
- W dodatku jesteś skromny – zaśmiała się Serana. – Prawdziwy wzór cnót rycerskich!
Po czym spoważniała.
- Ale sporo ryzykowałeś…
Skinąłem głową i poczułem, że się czerwienię.
- Tak, wiem, nie powinienem był – westchnąłem. – Ale nie miałem innego pomysłu. A on już szykował się do skoku. Działałem odruchowo.
Uśmiechnęła się i dotknęła lekko mojej lewej dłoni, wciąż dzierżącej masywny majdan łuku. Zaraz jednak cofnęła rękę, jakby nieco zawstydzona.
- Czasem trzeba zaryzykować – skwitowała. – A przy okazji, czy nie masz przypadkiem w rodzinie jakiegoś Bosmera?
Teraz ja się roześmiałem. Cóż, każde dziecko w Tamriel wiedziało, że nie ma na świecie lepszych łuczników niż Bosmerowie.
- Nie mam – odparłem. – Ale mój nauczyciel nim był… Jest… Przecież żyje, daleko stąd w Cyrodiil. Ma na imię Eanor. To on nauczył mnie strzelać, skradać się, tropić…
- Władać mieczem też?
Pokręciłem głową.
- Tego nauczyła mnie Lydia – odrzekłem z nostalgią. – Najlepszy szermierz, jakiego znam. Nie dorastam jej w tej sztuce do pięt.
Powstrzymała westchnienie, nie zmieniając się na twarzy.
- Tęsknisz za nią? – bardziej stwierdziła, niż zapytała.
- Tęsknię – wzruszyłem ramionami. – To takie dziwne?
- Nie, wcale – odparła, odwracając się. – Już niedługo, wytrzymasz. Skończymy tę misję i znów będziecie razem. Tak myślę, bo kto może wiedzieć, co nas czeka…
Schyliła się po Dzban Nowicjusza, który odłożyła na ziemię, gdy tylko zauważyła tygrysa.
- Idziemy?
Skinąłem głową i ruszyłem przodem. Chodnik skręcał w lewo i znów w jednym miejscu zwęził się tak, że musieliśmy przeciskać się przez wąską szczelinę. Ale warto było! Gdy tylko przez nią przeszliśmy, naszym oczom ukazała się ogromna jaskinia, a w niej malowniczy wodospad i cały system naturalnych mostów. A wszystko oświetlone przez tajemnicze kryształy i fluorescencyjny blask naściennych grzybów, które swoją obecnością podkreślały jeszcze fantastyczne kształty skalnych ścian. Emitujące światło kryształy przybierały tu najróżniejsze kształty, czasem przypominając wielkie rośliny, albo sączącą się ze ścian kolorową lawę, tyle że nieruchomą.
Ogromna, poziemna jaskinia |
Serana zatrzymała się i aż westchnęła z zachwytu.
- Na wyspie nie dane mi było oglądać takich widoków – szepnęła, ogarniając jaskinię wzrokiem.
- Na wyspie? – spytałem.
- W zamku Volkihar – odparła. – Jak zapewne pamiętasz, zamek zbudowano na wyspie.
- To wiem – odrzekłem. – Ale czy nigdy nie opuszałaś zamku?
Przesunęła na mnie swoje błyszczące oczy.
- Dlaczego o to pytasz?
Uniosłem brwi.
- Bez powodu – mruknąłem. – Z czystej ciekawości. To co powiedziałaś, zabrzmiało jakby nigdy nie wypuszczono cię poza zamek.
- Bo tak było – westchnęła. – Prawie… To nie było tak, że byłam w nim zamknięta. Rodzice pozwalali mi czasem wędrować po Skyrim, ale zdarzało się to rzadko. Jako córkę lorda, chowano mnie pod kloszem.
Uśmiechnęła się lekko.
- To ciemna strona tak zwanego wysokiego urodzenia – prychnęła. – Niby możesz wszystko, a czujesz się jak w więzieniu. Tego nie wolno, tego nie wypada, tam nie idź, bo to niebezpieczne. Nie masz pojęcia, jak zazdrościłam innym swobody i możliwości decydowania o sobie.
Pokiwałem głową.
- Chyba cię rozumiem – odrzekłem. – Ja sam prowadzę tryb życia włóczykija i wiem, że nie zrezygnowałbym z tego za żadne skarby. Przenigdy. No, chyba, że w końcu mi starość nie pozwoli, bo na to nie ma rady.
Uśmiechnęła się zadumana.
- Włóczykij rzadko umiera ze starości – odezwała się z pewną ironią. – A wojownik prawie nigdy. Zawsze, prędzej czy później, po drugiej stronie miecza trafi się ktoś lepszy.
- Mówi się „trudno” i żyje się dalej – roześmiałem się.
Ruszyłem w stronę najbliższego mostu. Byłem zadowolony z tej krótkiej wymiany zdań o wiele bardziej, niż ktokolwiek mógłby sądzić. Cieszyło mnie, że Serana nie powiedziała mi przy okazji niczego o tym, jak uniknąć starości. Nie wspomniała o przemianie w wampira, choć w głębi duszy tego się po niej spodziewałem, a nawet odniosłem wrażenie, że w ogóle o tym nie pomyślała. Zacząłem jej ufać coraz bardziej.
Stanąwszy na naturalnym przęśle, rozejrzałem się uważnie. A jednak to Serana, a nie ja, pierwsza ujrzała cel podróży.
- Tam – wskazała na prawo. – Pod samą ścianą. Widzisz?
Było daleko, ale gdy podążyłem wzrokiem za jej dłonią, dostrzegłem majaczącą w oddali kopułkę kapliczki. Ale choć uważnie zlustrowałem otoczenie, nie znalazłem żadnej prostej drogi w jej kierunku. Z mostu, na którym staliśmy, można było jedynie wejść do kolejnego korytarza.
Nałożyłem strzałę na cięciwę i ruszyłem przodem, przyciskając ją palcem do łęczyska. Mój łuk był tak wyprofilowany, że wystarczyło jedynie przesunąć jeden palec, aby bez wysiłku utrzymać strzałę w pożądanym miejscu. Spojrzałem z czułością na swoją znakomitą broń. Serana nazwała mnie mistrzem, ale to tylko połowa prawdy. Bez znakomitej i dopracowanej do najmniejszych szczegółów konstrukcji łuku, znalazłbym się co najwyżej w gronie przeciętnych. Dobry strzelec bez dobrego łuku nigdy nie osiągnie mistrzostwa w tej profesji.
Pociski były niemniej ważne. Strzały miałem naprawdę najlepszej jakości. Przy ich zakupie zawsze sprawdzałem nie tylko czy są proste, dobrze wyważone i odpowiednio długie. Ważny był również profil osadki, a moi znajomi rzemieślnicy, u których zawsze się zaopatrywałem, wiedzieli już, że interesują mnie wyłącznie takie, które wykorzystując sprężystość drewna, lekko zatrzaskują się na cięciwie i dzięki temu nie zsuwają się z niej. Pogrubiona w tym miejscu cięciwa, w miejscu nasadzania strzały miała dwa, metalowe, zaciśnięte na stałe pierścionki, oddalone od siebie o grubość małego palca. To umożliwiało mi nałożenie strzały zawsze w to samo miejsce – pomiędzy owe pierścionki. Miało to ogromny wpływ na celność strzału.
Korytarz był kręty, a droga prowadziła przez cały ich system, zarówno naturalnych chodników, jak i mostów. To była piękna na swój sposób, choć ciemna kraina. Żyły tu nawet duże zwierzęta, co odkryliśmy z niemałym zdumieniem. Nie tylko szablozębne tygrysy, ale również najprawdziwsze jelenie, choć nieco mniejsze, niż na powierzchni. Przyznaję, że gdy u wylotu korytarza napotkaliśmy takowego osobnika, aż przystanęliśmy ze zdziwienia. I on również znieruchomiał na okamgnienie, po czym zwinnym skokiem przesadził przepaść, dzielącą go od sąsiedniego mostu i szybko zniknął nam z oczu. Mimo to, zdołaliśmy zauważyć, że miał zupełnie inne umaszczenie, niż znane mi gatunki. Po obu bokach grzbietu widać było pręgi i kropki, zdecydowanie dodające mu urody.
Fragment jaskini. Uważny obserwator dostrzeże ledwo widoczną postać jaskiniowego jelenia |
- Na powierzchni chyba takich nie ma – oznajmiła Serana niepewnym głosem, po czym spojrzała na mnie pytająco – Czy może są?
- Nie ma – odparłem. – A przynajmniej ja takiego nigdy przedtem nie widziałem. Ani w Skyrim, ani w Cyrodiil.
Na jelenie napotykaliśmy się jeszcze kilkukrotnie. Podobnie jak na tygrysa, którego jednak tym razem udało nam się ominąć. Zapewne tylko dlatego, że nie był głodny i z rozleniwieniem wypoczywał w kamiennej niecce. Bez przygód dotarliśmy do kapliczki. Obok niej stał niewidoczny z daleka, przezroczysty, jakby utkany z jasnobłękitnej mgły, widmowy kapłan.
Serana podała mi Dzban Nowicjusza. Chwyciłem go i podszedłem do mglistej postaci, zatrzymując się kilka kroków przed nią. Pomni wskazówek Gelebora, pozdrowiliśmy go i podaliśmy mu swoje imiona. Uśmiechnął się dobrotliwie i również się przedstawił. Miał na imię Sidanyis.
- Witaj nowicjuszu – odezwał się ciepłym i łagodnym głosem. – Oto kapliczka Oświecenia. Czy chcesz odmówić mantry ku czci Auri-Ela i napełnić swoje naczynie jego mądrością?
Kapliczka Oświecenia i ledwo widoczna postać Sidanyisa |
Nie znałem żadnych mantr, ale Gelebor uprzedził mnie, że to nie przeszkoda, bowiem nie szukałem Oświecenia, a jedynie chciałem przedostać się do sanktuarium. Przytaknąłem więc.
- Więc przyjmij dar Auri-Ela, moje dziecko – odrzekł kapłan z widoczną czułością. – Niech rozświetli on twoją drogę w poszukiwaniu spokoju Wewnętrznego Sanktuarium.
I powtórzyła się cała ceremonia. Sidanyis rzucił jakimś czarem w kopułkę i wyłoniła się kolejna kapliczka – identyczna jak poprzednio. Nabrałem dzbanem nieco wody, nie za dużo, żeby nas nie przeciążać i wtedy tylna ściana kapliczki zafalowała i stała się przezroczysta. Kolejny portal, do kolejnego miejsca, zwanego, jak nas zapewnił kapłan, Zapomnianą Doliną.
Pożegnawszy się z kapłanem, ruszyliśmy zgodnie w stronę portalu.