niedziela, 21 lipca 2019

Rozdział XXXII – „Dreugh”

     Gjalund spóźniał się. „Dziewica Północy” już dwa dni temu powinna przybić do portu. Tymczasem mijał kolejny dzień, a jej prostokątny żagiel wciąż nie pojawiał się na horyzoncie. Zaczynaliśmy się już niepokoić. Co prawda ostatnio wiało trochę mocniej, co można było dostrzec po wzburzonym morzu i kierunku wulkanicznej chmury, która od kilku dni omijała wyspę z daleka, ale nie wydawało nam się, żeby miało to wpływ na rozkład rejsów tak wytrawnego żeglarza. Zrobiło się też nieco chłodniej. Dunmerowie, początkowo zadowoleni ze świeżego, odżywczego powietrza, zaczynali się obawiać o całość swoich upraw, którym niskie temperatury mogły zaszkodzić. Następnego ranka na ziemi leżał szron, dawno nie widziany po tej stronie wyspy. Za to w oddali, na horyzoncie pojawiła się czarna kropka, która powoli, choć zauważalnie rosła. Obserwowaliśmy ją z bastionu Przedmurza, na który od kilku dni wspinaliśmy się każdego ranka, wypatrując statku na horyzoncie. Stąd roztaczał się bardzo rozległy widok, jako że Przedmurze było dość wysokie i stanowiło wygodny punkt obserwacyjny. Uważnie wpatrywaliśmy się w powiększającą się kropkę. Po jakimś czasie zamieniła się w kreskę, a potem w nieregularny, ciemny kształt. Bez wątpienia, był to statek.

Widok z Przedmurza na morze

     - To nie jest „Dziewica Północy” – stwierdził nagle ze zdziwieniem towarzyszący nam Veleth. – To cesarski galeon!

     Zawsze byłem pełen podziwu dla sokolego wzroku kapitana Gwardii Redoran, ale nie wiedziałem, że zna się również na statkach. Dla mnie, przynajmniej z tej odległości, niewiele się one wszystkie od siebie różniły.
     
     - Skąd wiesz? – spytałem.
     
     - Jest o wiele większy – odparł kapitan. – I ma trzy maszty.
     
     Istotnie, po jakimś czasie, gdy statek podpłynął nieco bliżej, sam zauważyłem, że ma zupełnie inny kształt. Nie potrafiłem wprawdzie ocenić, czy istotnie jest większy, bo wokół nie było żadnego punktu odniesienia, ale zauważyłem, że bardzo różnił się od smukłych, norskich barkasów, jakie widywałem w Samotni, Gwieździe Zarannej, czy Wichrowym Tronie. Ten statek wydawał się proporcjonalnie krótszy, szerszy i znacznie wyższy. Nadbudówka nie znajdowała się na śródokręciu, lecz z tyłu, górując nad resztą. Pomijając fakt, że "Dziewica Północy" nie miała żadnej nadbudówki... No i rzeczywiście miał trzy maszty. Na pierwszych dwóch rozpięto żagle prostokątne, na drugim nawet piętrowe, jeden nad drugim. Tylko trzeci żagiel był trójkątny, podobnie jak dwa inne, na samym przodzie, rozpięte na samych linach, rozciągniętych między przednim masztem, a wystającym z przodu długim drzewcem.

     - Płynie od zachodu – Lydia zmarszczyła brwi. – Tak jakby płynął ze Skyrim. I chyba kieruje się do Kruczej Skały.

     - Coś się musiało stać – Veleth pokręcił głową. - Na mocy porozumienia z Kompanią Wschodniocesarską, ten szlak handlowy obsługiwany jest przez statki Nordów. Przecież Cesarscy nie łamaliby praw, które sami wprowadzili.

     - Może to wcale nie jest statek handlowy? – podsunęła Lydia? – Tylko jakiś transport wojska. Może Cesarscy dowiedzieli się o uruchomieniu kopalni i znowu zechcą zawładnąć wyspą?

     - Zupełnie nie w ich stylu. – Veleth zmarszczył nos. – Dunmerowie otrzymali tę wyspę od Skyrim, które jest częścią Cesarstwa. Wyspa należy do Morrowind, a Cesarstwu na pewno nie zależy na wojnie z Dunmerami. Zresztą, wtedy widzielibyśmy całą armadę, a nie jeden okręt. To raczej jakaś misja dyplomatyczna. Może cesarz chce tu urządzić ambasadę, żeby zapewnić dobrosąsiedzkie stosunki? Tylko dlaczego w takiej małej dziurze jak Krucza Skała?

     - No i przecież w Skyrim jest kilka kopalni ebonu – dodałem. – Choćby Skała Shora. Nikt nie wszczynałby wojny z jego powodu, a już na pewno nie Cesarscy.

     - Cesarscy raczej zaproponowaliby jakiś kontrakt, umowę handlową, czy coś w tym rodzaju – zgodził się Veleth. – To bardziej w ich stylu. I kto wie, może właśnie po to tu płyną.

     Zgodziliśmy się, że tak może być. Mimo to, pełni niepokoju zeszliśmy na dół. Wciąż bowiem byliśmy niespokojni o los kapitana Gjalunda i „Dziewicy Północy”. Mieliśmy nadzieję dowiedzieć się czegoś od załogi zdążającego tu galeonu. Chciałem udać się od razu do portu, ale Lydia stwierdziła, że jeszcze na to za wcześnie. Statku zapewne nawet nie było stamtąd widać. Minie pół dnia, zanim zawinie do Kruczej Skały, o ile w ogóle się tu wybierał.

     Miała rację. Galeon dobił do portu dopiero wczesnym wieczorem, gdy słońce już się czerwieniło. Nie przybił jednak do kei, tylko stanął na kotwicy na środku zatoki. A potem marynarze, korzystając tylko z ostatniego nie opuszczonego jeszcze, trójkątnego żagla, obrócili stojący na kotwicy statek dziobem w stronę morza. Naszym oczom ukazała się wysoko spiętrzona rufa, przypominająca dwupiętrowy, drewniany pałacyk, błyszczący taflami szyb, wstawionych w prostokątne okna. Pod nimi, złocąc się wypolerowanymi, mosiężnymi literami, błyszczała nazwa statku: „Dreugh”. Imię galeonu oznaczało morskie stworzenie, występujące w cieplejszych rejonach mórz, sporego skorupiaka, który potrafił poprzez dotknięcie ofiary sparaliżować ją, niby magią błyskawic. Na maszcie powiewała czarna, cesarska bandera ze srebrną winietą smoka. Zwinięto ostatni żagiel, rzucono drugą kotwicę i spuszczono łódź z kilkoma osobami.

     Takie wydarzenie musiało wzbudzić spore zainteresowanie osadników. W porcie trudno było się przecisnąć między mieszkańcami Kruczej Skały, z których każdy chciał obejrzeć cesarski statek, niektórzy po raz pierwszy w życiu. Staliśmy między nimi i musiałem przyznać, że widok naprawdę robił wrażenie. Statek był niemal dwukrotnie większy od „Dziewicy Północy”. Nieco dłuższy, znacznie szerszy i wyższy, głębiej zanurzony. Jak się później dowiedziałem, z tego ostatniego powodu, nie przybił do kei, bowiem kapitan obawiał się, czy jest tu wystarczająco głęboko.

     Na razie nie było mowy o tym, żeby dopchać się do drewnianego pomostu. Nawet Adril Arano musiał przepychać się przez ten tłum, by powitać niespodziewanych gości. Kilka osób, popchniętych przez napierający tłum, z pluskiem wylądowało w wodzie i trzeba ich było wyciągać. Gdzie tłum, tam i hałas. Ludzie przekrzykiwali się wzajemnie i nie było sposobu, żeby cokolwiek usłyszeć.


"Dziewica Północy" w porcie w Kruczej Skale. Według relacji Dunmerów, zawinęła do portu pięć tygodni po opisanych wydarzeniach.


     - Chodźmy do gospody – rzuciłem w pewnej chwili. – Kapitan będzie pewnie chciał coś zjeść. Tam najprędzej go spotkamy.

     - O ile rajca go nie zaprosi do siebie – odparła Lydia. – Jeśli to jakaś misja dyplomatyczna, to może się tak stać.

     Ja jednak liczyłem na to, że Adril, nie przygotowany na taką ewentualność, jeśli nawet zdecyduje się na oficjalne przyjęcie, raczej urządzi je w gospodzie. I miałem rację, choć minęło trochę czasu, zanim w „Rzygającym Parzydłaku” pojawił się drugi rajca, w towarzystwie dwóch nieznajomych Cyrodiilijczyków, w marynarskich, pikowanych bluzach, ozdobionych kolorowymi haftami. Byli to kapitan galeonu i intendent, reprezentujący Kompanię Wschodniocesarską. Kapitan był dość wysokim mężczyzną, o ciemnej czuprynie i krótkiej bródce, przyciętej na cesarską modę. Nie miał jeszcze czterdziestu lat, ale pierwsze siwe włosy pojawiły się już na jego skroniach i brodzie. Smukły i sprężysty, w doskonałej kondycji, zapewne również potrafił się posługiwać krótkim, paradnym mieczem, przypasanym do boku. Drugi był starszy, ale równie czerstwy. Nieco niższy, ale szerszy w barach. Z pewnością był nie tylko intendentem, bo  każdy jego ruch zdradzał wytrawnego wojownika. Mam oko do takich rzeczy. Byłbym gotów się założyć, że w razie czego potrafi złapać za miecz, choć teraz za pasem miał tylko krótki, ozdobny kordzik. Adril zaprosił ich do stołu.

     Ale kapitan nie od razu usiadł. Dyplomacja to, wydawałoby się, umiejętność, której moi rodacy nie muszą się uczyć. Oni się z nią rodzą. Kapitan najpierw skłonił się lekko i w kilku słowach podziękował wszystkim obecnym za ciepłe przyjęcie, a potem, ku mojemu zdziwieniu, podszedł do mnie i wyciągnął prawicę.

     - Witaj rodaku – wesoło błysnął oczami. – Nie spodziewałem się zastać tu Cesarskiego. Mówiono mi, że to wyłącznie dunmerska osada.

     Przedstawiliśmy się sobie. Nazywał się Maximilian Cronus, a gdy ja wymieniłem swoje imię,  okazało się, że słyszał już o mnie.

     - Ten Wulfhere? – przyjrzał mi się uważnie. – To o tobie mówią Dovahkiin?

     - To ja – uśmiechnąłem się. – Tak nazywają mnie Nordowie ze Skyrim, gdzie mieszkam.

     Zaprosił nas do swojego stołu. Całą trójkę, bowiem wciąż towarzyszył nam Veleth. Adril zamówił kolację. Zanim ją podano, kapitan Cronus zdążył nam odpowiedzieć na kilka pytań. Przede wszystkim spytałem o „Dziewicę Północy”.

     - Gjalund miał niemiłą przygodę – odparł kapitan. – Nastąpiło jakieś tąpnięcie, czy coś, w każdym razie wywołało to bardzo silną i zupełnie niespodziewaną falę, u ujścia Białej Rzeki. „Dziewica Północy” właśnie wypływała z portu. Fala była tak silna, że rzuciło ją na pobliską rafę. Mieli pecha, akurat stali burtą do tej fali. No, ale kto to mógł przewidzieć?

     - Zatonęła? – zaniepokoiliśmy się.

     - Osiadła na rafie – uspokoił nas Cronus. – Uszkodziła tylko poszycie i chyba kilka wręg. Pomagaliśmy ją stamtąd ściągać. Prowizorycznie załataliśmy dziurę i ściągnęliśmy statek na wodę, żeby go przeciągnąć na brzeg. Tam został wyciągnęliśmy go  z wody. Paskudna dziura w prawej burcie. Czeka go większa naprawa. Na kilka tygodni statek jest wyłączony z żeglugi.

     - A ty ofiarowałeś się, że weźmiesz jego ładunki? – spytała Lydia.

     Cronus uśmiechnął się do niej uprzejmie. Widać było, że moja żona bardzo mu się podoba, co mnie wcale nie dziwiło.

     - My, ludzie morza, zawsze sobie pomagamy – odrzekł skromnie. – Przeładowaliśmy jego ładunek na „Dreugha”. Ale to nie tak, że ja to zrobiłem za darmo. Wszystko po prostu od niego kupiłem. Oddał mi swój jednorazowy kontrakt na dostawę, chcąc się odwdzięczyć za pomoc. Zgodziłem się jedynie na trochę wyższą cenę, bo Gjalund potrzebował pieniędzy na naprawę statku, a przez to trochę mniejszy zysk dla nas. Nie narzekam, bo to i tak zysk nadprogramowy i niespodziewany. Jutro, za dnia, to wszystko wyładujemy.

     - Z co z powrotem? – spytał Veleth. – Mam pocztę do Wichrowego Tronu.

     - Ja również – Adril skinął głową.

     - A my chcielibyśmy wrócić do Skyrim – dodałem.

     Kapitan spojrzał na swego towarzysza. Tamten skrzywił się lekko i pokręcił głową.

     - Nie da rady – odparł. – Za dwa tygodnie musimy być w Leyaviin. Nie zdążymy.

     - Ano, nie możemy – wetchnął kapitan. – Mamy też swoje kontrakty, z trudem zdobyte. Musimy dotrzymywać terminów. Jutrzejszy dzień poświęcimy na rozładunek, ale następnego ranka musimy wyruszyć do Cyrodiil.

     - Ale naprawa „Dziewicy” nie powinna długo trwać – dodał intendent. – Widziałem to uszkodzenie. Musi naprawić dwie, czy trzy wręgi i wymienić kilkanaście desek z poszycia. Chętnych do pomocy mu nie brakuje. Włącznie z uszczelnianiem i smołowaniem, może mu to zająć jakieś dwa, może trzy tygodnie.

     Trzy tygodnie! Plus kilka dni na zdobycie kontraktu i załadunek, przy dobrym wietrze jedna doba na podróż, przy złym prawie dwa dni. A potem zwyczajowy trzydniowy pobyt w Kruczej Skale, czekanie na załadunek, wypełnianie ksiąg. No i załoga też musi trochę odpocząć na lądzie. Z trzech tygodni nagle zrobił się cały miesiąc.

     Lydia przygryzła wargę. Liczyła na to, że jednak wyruszymy wcześniej. Ja też miałem taką nadzieję. Miesiąc bezczynnego czekania wcale mi się nie uśmiechał. Gdyby chociaż można było się przez ten czas czymś zająć. Cóż, mogłem wprawdzie wyruszyć w góry, poszukać stalhrimu dla Baldora, ale szczerze mówiąc, paliłem się już do powrotu. Tamta sprawa nie wydała mi się wcale taka pilna.

     - Leyawiin jest na samym południu, prawda? – spytała Lydia. – Stamtąd daleko do Skyrim…

     Uśmiechnąłem się. Też o tym pomyślałem.

     - Tak, to na południowym krańcu kontynentu, nad morzem Topal – odparł Cronus. – Do Skyrim istotnie daleko.

     - Ile dni pieszo?

     - Nie wiem – roześmiał się. – Ja podróżuję statkiem. Wschodnim szlakiem będzie to dziesięć do dwunastu dni zależnie od wiatru. A lądem – rozłożył ręce – nie mam pojęcia.

     - Ale to przecież Cyrodiil – wtrącił się intendent. – Po co podróżować pieszo? Przecież są konie. A wy wyglądacie na kogoś, kogo stać na kupno, czy wynajem wierzchowca. W tydzień bylibyście na granicy.

     Miał rację! Że też nie przyszło mi to do głowy. W Cyrodiil każde miasto prowadziło własną stadninę. Tam nie podróżowało się pieszo, jak w Skyrim, gdzie strome, górskie szlaki zwykle nie pozwalały na użycie koni. Mimo większych odległości, drogę między miastami, nawet na piechotę pokonywało się szybciej, bo nie trzeba było co chwila omijać stromych, niezdobytych gór. To nie Skyrim gdzie szlak zwykle przypominał meandry rzeki, kręcąc się raz w jedną, raz w drugą stronę. W Cyrodiil drogi były znacznie prostsze, nachylone bez porównania łagodniej, lub wręcz wcale, a stajnie konkurowały ze sobą, oferując bardzo dogodne warunki wynajmu lub sprzedaży wierzchowców. Leyawiin na przykład szczyciło się wyhodowaniem rasy świetnych, wytrzymałych koni, zwykle o srokatym umaszczeniu. Widywałem takie u podróżnych, w pobliżu naszej wioski.
Spojrzeliśmy na siebie z Lydią. Słowa nie były potrzebne.

     - Zabierzecie dwoje pasażerów? – spytałem. – Cena nie gra roli.

     Kapitan zdawał się być zakłopotany.

     - Ja nie odmawiam – odrzekł powoli. – Problem w tym, że nie mam miejsc i nie mogę zaofiarować wam żadnej kabiny. To statek handlowy, nie pasażerski.

     - Nie przywykliśmy do luksusów – zapewniłem go. – Wystarczy byle jaki kąt do spania i coś, żebyśmy nie umarli z głodu.

     - Statek wyładowany po brzegi – westchnął. – A rejs zajmie nam trochę czasu. Jeden, czy dwa dni wytrzymacie w jakimś kącie, ale dwa tygodnie?

     - Po wyładowaniu skrzyń od Gjalunda będzie miejsce w górnej ładowni – intendent potarł brodę. – Wygód nie ma, ale hamaki będzie gdzie rozwiesić. Dwie osoby spokojnie się zmieszczą. Dużo macie bagażu?

     - To co mamy na sobie – odparła Lydia. – Do tego nasze zbroje i broń.

     - I jedna skrzynia – dodałem. – Nieduża, ale ciężka.

     Miałem bowiem zamiar zabrać do domu trochę złota i kosztowności ze skarbu Śmiercionoścy. Niedużo. Jakieś dwadzieścia, może trzydzieści tysięcy septimów. Miałem zamiar zdeponować je w Leyawiin i wymienić na cesarskie asygnaty, honorowane również przez wszystkich kupców w Skyrim. Resztę zostawiliśmy w grobowcu, zawczasu powierzając klucz Frei i wymuszając na niej obietnicę, że jeśli kiedykolwiek ona, lub jej lud znajdą się w potrzebie, mają z niego bez skrępowania skorzystać. Łatwo nie było, to w końcu Nordowie. Przekonał ją dopiero argument, że skarb ten pochodzi również z dóbr zrabowanych Skaalom.

     Cronus zgodził się na trzysta septimów za przewiezienie nas do Leyawiin. To niewielka cena, zważywszy na to, że będzie miał nas na karku przez tydzień, albo i dłużej, żywiąc nas i odpowiadając na nasze głupie pytania, jakie na pewno się podczas tej podróży pojawią. Byłem gotów zapłacić dwa, albo i trzy razy tyle, ale Cronus nie był chciwy.

     - Pusto tu będzie bez was – stwierdził Veleth. – Nie zostalibyście trochę dłużej?

     - Musimy wracać – odparłem rozmarzonym głosem. – Tęsknimy już do domu i przyjaciół w Skyrim. Każdy z nas ma swoje miejsce na świecie. Tak to już jest… Modyn.

     Kapitan straży spiorunował mnie wzrokiem spod brwi.

     - Nie było tematu – mruknął, wywołując salwę śmiechu.

*          *          *

     Dziwnie się czułem ze świadomością, że to nasza ostatnia noc w Posiadłości Severinów. Kapitan wymógł bowiem na nas, byśmy noc, bezpośrednio poprzedzającą rejs, spędzili na statku. Chciał odpłynąć wczesnym rankiem i nie miał zamiaru tracić czasu na szukanie nas po mieście, na wypadek gdybyśmy zaspali. Na statku kapitan ma władzę absolutną, nawet jeśli ktoś płaci za rejs. Nawet nie przyszło mi do głowy, żeby oponować. Przeciwnie, oboje staraliśmy się być jak najmniej kłopotliwymi pasażerami.

     Długo nie mogłem zasnąć. Myślami błądziłem po wyspie, odwiedzając każde z poznanych dotychczas miejsc. Stały mi się bliskie, podobnie jak bliscy stali mi się ich mieszkańcy. Przed oczami przesuwały mi się twarze przyjaciół, jakich tu zostawiam. Skaalowie – Baldor, Fanari, Frea… Czy Dunmerowie jak Veleth, Adril, czy Neloth. Albo Glover, pracowicie stukający młotem, czy Crescius, pomimo wieku, z kilofem na ramieniu dziarskim krokiem udający się do kopalni.

     Skyrim, tak wytęsknione i wyczekiwane przez cały ten czas, tej nocy odpłynęło gdzieś daleko, w nieznane. Tej nocy najbliższa była Krucza Skała.

     - Nie śpisz – usłyszałem w ciemności szept Lydii.

     - Nie śpię – odrzekłem.

     Położyła mi głowę na piersi. Otoczyłem ją ramieniem.

     - Ja też nie mogę spać – przyznała się. – Chyba będę tęsknić do tego miejsca.

     - Ja też – odrzekłem. – Niechętnie opuszcza się miejsca, w których człowiek dobrze się czuje.

     - A nie cieszysz się, że zobaczysz swoją ojczyznę? – spytała. – Wiem, nie planowaliśmy podróży do Cyrodiil, ale chyba miło ci będzie znów je odwiedzić?

     - Pewnie tak – uśmiechnąłem się sam do siebie. – To piękne miejsce.

     - Widziałam tylko Brumę i okolice twojej wioski – przesunęła dłonią po mojej piersi. – Przypominało to Skyrim. Trochę, zwłaszcza w Brumie.

     - Tym razem udajemy się na południe – odrzekłem. – Do Czarnego Lasu. Tam jest zupełnie inaczej. Tam nie ma gór, jest bardzo ciepło i wilgotno.

     - Czarny Las?

     - Tak nazywa się ta część Cyrodiil. Las jest tam tak gęsty, że nawet w słoneczne dni pozostaje mroczny. Podobno, bo nigdy na własne oczy tego nie widziałem. Nigdy nie byłem tak daleko na południu.

     - Dreugh… - szepnęła znów. – Statek nazywa się tak jak ten wodny stwór. Ciekawa jestem, czy to rozumne stworzenie, jak niektórzy gadają. To prawda, że one żyją w Cyrodiil? I wychodzą tam na brzeg?

     - Podobno – mruknąłem tylko, bo niewiele o nich wiedziałem.

     - Czytałam kiedyś, że wywodzą się od wodnych elfów.

     - Elfów? – uniosłem głowę. – Przecież to zwierzęta. Neloth kiedyś o nich wspominał. Podobno u wybrzeży Vvardenfell jest tego zatrzęsienie.

     - Neloth twierdzi tak o każdym, kto nie jest Dunmerem – prychnęła w odpowiedzi.

     Trochę racji miała. Ale nie sądziłem, by dreugh był rozumnym stworzeniem. Były to wielkie, wodne skorupiaki, rozmiarami i sylwetką trochę tylko przypominające humanoida. Nie miały nóg, tylko cztery macki, jak ośmiornica. Ich pyski, istotnie przypominające odrobinę ludzkie twarze, były pokryte chityną, a zamiast dłoni stworzenia miały szczypce, jak kraby błotne. Tak przynajmniej opisywano je w książkach. Ja sam nigdy takiego stwora nie widziałem. Zamieszkiwały ciepłe wody, jakich nie uświadczyło się w Skyrim, ani u wybrzeży Solstheim. Występowały na południu i podobno gdy przychodził ich okres godowy, przepoczwarzały się i wychodziły na brzeg. Na jakiś rok stawały się stworzeniami lądowymi, przypominającymi wielkie modliszki, po czym, gdy złożyły już jaja i wylęgły się larwy, wracały do morza.

     - Podobno używają magii błyskawic – odezwała się Lydia. – Nierozumne stworzenie nie potrafi używać magii.

     - Neloth twierdzi, że to nie jest magia i pod tym względem mu wierzę – odparłem. – Zna się na magii jak mało kto. To podobno naturalne zjawisko, takie samo jak iskry, co przeskakują po  pocieraniu wełnianej tkaniny. Podobnie zresztą działa. Dreugh potrafi porazić tylko wtedy, gdy cię dotknie.

     - Widziałeś kiedyś dreugha?

     - Nigdy – odparłem. – Zresztą, w Cyrodiil podobno są rzadkością. Wybili je myśliwi. Jak wszystko.

     - Jak można wybić wszystko?

     - No, nie wszystko… Mówię tu o stworach nie do końca naturalnego pochodzenia. Kiedyś żyły tam ogry, minotaury, świetliki, impy. Podobno wciąż jeszcze są, ale bardzo trudno je spotkać. Jeszcze dwieście lat temu było ich więcej.

     - A wiły?

     - Są. Niewiele, ale są. I jest to jakiś inny gatunek niż w Skyrim, czy tutaj. Wiły w Cyrodiil są piękniejsze. Sam taką kiedyś widziałem. Fakt, tylko raz. I potem jeszcze jedną nieżywą, w chatce Eanora. Tylko ta druga bardziej przypominała tutejszą.

     - Piękniejsze, to znaczy jakie?

     - Jakby to powiedzieć… - zająknąłem się. – Tutejsze wyglądają, jak ożywione pniaki. Bardziej przypominają kawałki drewna. Południowe wiły wyglądają jak młode, zielone kobiety, w ubraniu z gałązek, albo raczej jak obrośnięte bluszczem. Człowiekowi trudno uwierzyć, że to tak groźne stworzenie. Ma raczej ochotę porwać je w ramiona.

     Dała mi żartobliwego kuksańca.

     - Naprawdę – uśmiechnąłem się. – Wiłę z Cyrodiil z daleka można wziąć za młodą kobietę. Zwłaszcza gdy idzie. Porusza się wdzięcznie, jak dama. Ma w sobie coś zmysłowego.

     - A mamuty?

     - Nie ma. I nigdy nie było. Ale są trolle. Też inne, leśne. Są trochę mniejsze, ale zwinniejsze. I też już ich niewiele. Wybito je, bo zagrażały ludziom. No i łój trolla jest ceniony przez alchemików.

     Przez chwilę milczeliśmy. Lydia w zamyśleniu przebierała palcami po mojej piersi, ja zaś delikatnie gładziłem ją w miejsce, gdzie zaczynało się biodro, bo dalej nie mogłem dosięgnąć. Było nam dobrze i błogo.

     - Czytałam o minotaurach – odezwała się znów. – Podobno to też rozumne stworzenia. Kiedyś potrafiły mówić i nawet żyły między ludźmi, ale zatraciły tę umiejętność.

     - Tu jestem w stanie uwierzyć – przytaknąłem. – Choćby dlatego, że umieją posługiwać się bronią. Spotykano minotaury, uzbrojone w topory, albo młoty bojowe. Niektóre nawet nosiły w nosie złote, albo srebrne kółka, jak kolczyki. No i nie rozumiem tej ich agresji. Nie są drapieżnikami, więc po co atakują ludzi?

     - Może z zemsty? – podsunęła Lydia. – Za to że ludzie ich odtrącili i otoczyli pogardą.

     - Może…

     - A co to są impy?

     - To takie małe, latające stworzenia. Trochę przypominają nietoperze. Potrafią atakować małymi kulkami mroźnej mgły.

     - To chyba niegroźne?

     - Groźne o tyle, że żyją stadnie. Zamieszkują jaskinie. Nie wiadomo nawet, czy jeszcze jakieś się zachowały. O, jaskinie! Teraz sobie przypomniałem. W jaskiniach żyją gobliny. Widziałem ich ślady. I widziałem zwłoki człowieka, zabitego przez gobliny, które zajęły jakieś podziemia w pobliżu Cesarskiego Miasta. Widziałem, jak straż formowała grupę uderzeniową, żeby je zlikwidować. I gobliny już na pewno są rozumne. Wytwarzają nawet prymitywną broń, a ich szamani posługują się magią. Tylko za nic w świecie nie daje się z nimi porozumieć. To jakieś zdegenerowane plemię elfów.

     - Coś jak Falmerowie?

     - Coś jak oni – przytaknąłem – Tylko nie są ślepi. Przeciwnie, mają doskonały wzrok. Tak przynajmniej twierdzili strażnicy.

     - Mówiłeś, że są tam dziki.

     - Są – potwierdziłem. – Zwierzyny tam sporo. Samych niedźwiedzi chyba trzy gatunki. Dziki, wilki, górskie lwy.

     - Lwy?

     - Krewni waszych kotów szablozębnych – odparłem. – Trochę mniejsze, ale bez porównania zwinniejsze. Niebezpieczne zwierzęta. Na szczęście żyją samotnie i raczej unikają ludzi. Trzymają się z dala od szlaków.

     Jeszcze jakiś czas rozmawialiśmy półgłosem, jakbyśmy bali się kogoś obudzić, choć nikogo, poza nami tu nie było. Ale wkrótce zmorzył nas sen.

     Rankiem zaczęliśmy się przygotowywać do podróży. Trzeba było zdecydować, co bierzemy ze sobą, co zostawiamy. Zbroje na statku do niczego przydać się nie mogły, więc spakowaliśmy je do płóciennego tobołu, podobnie jak broń. Tobół i ciężka skrzynka ze złotem zostały wystawione do przedsionka na górze. Co jeszcze? Trochę zapasów na drogę. Niewiele, bo Cronus zapewnił nam wyżywienie. Trochę lekarstw, kilka wielkich klejnotów duszy do podładowania zaklętej broni, zapas strzał. Chyba wszystko? Kusiło mnie, żeby zabrać kilka brył stalhrimu, ale poniechałem tego zamiaru. Na miejscu czekała nas następna podróż, a transport kruszcu przez całe Cyrodiil na własnych plecach mijał się z celem. Będzie jeszcze okazja odwiedzić to miejsce w dogodniejszych warunkach, to go sobie zabiorę. Starożytny kilof Nordów powędrował do jednej ze skrzyń. Był częścią Solstheim i niech na niej pozostanie. Zresztą, do czegóż mógł mi się przydać gdzie indziej, gdzie nie występował stalhrim? Czarne Księgi powędrowały do sejfu. Były niebezpieczne, więc lepiej zamknąć je w niedostępnym miejscu. Żałowałem, że nie miałem czasu na wyprawę do Tel Mithryn, by zdeponować je u Nelotha. Nie dość, że byłyby tam bezpieczne, to jeszcze mistrz miałby obiekt do swoich badań. Ale kapitan nie dał nam na to czasu. Zatrzasnąłem je więc w stalowej skrzyni.

     - To chyba wszystko?

     Rozejrzałem się po posiadłości. Pozostawiałem tu niezliczone bogactwa, w postaci zbroi Ahzidala i Śmiercionoścy, dużego zapasu kruszców, alchemicznych składników, klejnotów dusz, czy niezwykłej broni, o workach złota i kosztowności nawet nie wspominając. Ale nie zamierzałem tego zabierać ze sobą.

     - Zostawmy to miejsce czyste – Lydia wcisnęła mi w dłoń miotłę. – Postaraj się nie kurzyć za bardzo.

     Sama chwyciła kawał płótna i drewniany skopek z wodą, by przetrzeć wilgotną szmatką wszystkie sprzęty.

     Zabrało nam to czas do południa, gdy wreszcie udaliśmy się na posiłek do gospody. Spotkaliśmy tam kilkunastu marynarzy z załogi „Dreugha”, którzy akurat nie brali udziału w rozładunku. Byli głośni i zachowywali się trochę jak rozbrykane dzieci, ale u marynarzy to podobno normalne. W ten sposób odreagowują żelazną dyscyplinę, jaką mają na co dzień.

     Geldis spodziewał się  nas i bez pytania podał nam dymiący półmisek z jakąś smakowicie wyglądającą potrawą, z kawałków mięsa i posiekanych warzyw. Do tego dzban piwa, pokryty rosą.

Gospoda Rzygający Parzydłak. Za ladą stoi Geldis Sadri


     - Uczta pożegnalna, na koszt firmy – stwierdził. – Żebyście zawsze pamiętali o „Rzygającym Parzydłaku”.

     - Będziemy – zapewniła go Lydia.

     - A marynarzom powiedz, żeby sobie wzięli coś na nasz koszt – dodałem. – I niech sobie nie żałują.

     - Tylko nie proponuj im niczego, co powali ich na ziemię – roześmiała się Lydia. – Bo jeśli jutro nie będą mogli pracować, Cronus nas zabije.

     Jak można się było spodziewać, marynarze zareagowali na to wszystko głośnym entuzjazmem. Napełnili kubki i przepili do nas w podziękowaniu. Była to prawdziwa mieszanina narodowości. Najwięcej było Cesarskich, ale nie zabrakło też kilku Nordów i jednego Redgarda. Dostrzegłem też Orsimera, dwóch Altmerów, Bosmera i nawet Khajita, co zdziwiło mnie niepomiernie, jako że to pustynne plemię ze wszystkim mi się kojarzyło, tylko nie z wodą. Co ciekawe, nie było wśród nich ani jednego Argonianina, którzy, wydawałoby się, z umiejętnością oddychania pod wodą, są znakomitym materiałem na marynarzy.

     Potrawa była znakomita. Wydawało mi się, że każdy jej kęs smakuje inaczej. Geldis, jak widać, nie żałował tutaj ziół i zapewne użył mieszanki mięs, wyciągniętych z różnych marynat.

     A po południu nie mieliśmy już nic więcej do roboty. Chwyciliśmy się za ręce i zaczęliśmy wolno przechadzać się po Kruczej Skale. Uścisnąłem wtedy wiele rąk, żegnając się i zapewniając, że jeszcze tu wrócimy. Pamiętam zarówno żelazny uścisk Glovera, po którym z trudem rozprostowałem palce, jak i delikatny i ciepły dotyk Drelyny Alor, córki Fethisa.

Cesarski galeon u ujścia rzeki Karth, w Samotni. Kompania Wschodniocesarska używała powszechnie tego typu statków,  ponieważ miały większą ładowność niż norskie barkasy

     Potem okazało się, że statek dokonał wyładunku, zatem można było zanieść tam nasze manele. Dostaliśmy całkiem przytulne miejsce w górnej ładowni, wypełnionej skrzynkami z logo Kompani Wschodniocesarskiej. Wszystko zabezpieczone skórzanymi pasami i linami, żeby się nie przesuwało w trakcie kołysania statku. W szkielet kadłuba wkręcono sporo haków, więc było na czym rozwiesić dwa hamaki, które razem z grubymi derkami przynieśli nam dwaj marynarze.

     Po urządzeniu się na statku, wróciliśmy na brzeg, bo do wieczora było jeszcze trochę czasu. Właściwie tylko po to, by pożegnać się z Geldisem, Velethem i Adrilem, z którymi wypiliśmy po pucharze wina – na pożegnanie. A potem pozostał jedynie uścisk ręki i wolnym krokiem udaliśmy się w stronę portu, gdzie na tle zachodzącego słońca kołysał się na martwej fali „Dreugh” – najprawdziwszy cesarski galeon.

wtorek, 2 lipca 2019

Rozdział XXXI – Skarb

     Dzień powrotu zbliżał się wielkimi krokami. Oboje chcieliśmy wrócić do Skyrim i w zasadzie nic nie stało na przeszkodzie, aby zrobić to już teraz. Lubiliśmy wygodną i obszerną Posiadłość Severinów, ale oboje tęskniliśmy do małego Wietrznego Domku w Białej Grani. Zatrzymywało nas tu jedynie kilka drobiazgów. Żadne z nas nie lubiło zostawiać po sobie nie dokończonych spraw, więc ustaliliśmy podczas kolacji, że warto jeszcze parę dni poczekać i doprowadzić tych kilka spraw do końca. Zwłaszcza, że „Dziewica Północy” miała zawinąć do Kruczej Skały dopiero za kilka dni.

     Przede wszystkim, odwiedziliśmy wioskę Skaalów i Baldora, aby oddać mu otrzymaną od Ancariona mapę. I zrobiliśmy to już następnego dnia. Dotarliśmy tam, gdy słońce już się zaczerwieniło, przez co uśmiech witającego nas Baldora jawił nam się jako jeszcze bardziej promienny.

     - Dobrze was znów widzieć! – odezwał się na powitanie. – Czy udało wam się odnaleźć statek elfów?

     Podeszliśmy do niego i uścisnęliśmy jego mocną dłoń.

     - Tak – odpowiedziałem. – I mam mapę źródła stalhrimu.

     W świetle zachodzącego słońca jego oczy zabłyszczały nienaturalnie. Aż się wzruszył, gdy podałem mu złożony we czworo arkusz papieru. Wziął go ostrożnie, jakby bał się, że rozleci mu się w palcach.

     - Zdaje sobie sprawę, że wiele cię to kosztowało – uściskał mnie czule. – Nawet nie wiesz, jak bardzo cieszy mnie twój sukces. Dziękuję! – uściskał też Lydię. – Skaalowie zaliczają was do grona swoich przyjaciół. Powierzę ci sekret wykuwania stalhrimu. Jeśli przyniesiesz stalhrim do mojej kuźni, pozwolę ci korzystać z moich narzędzi. Możesz dzięki nim dowolnie poddawać go obróbce.

     Zrobiłby to od razu, gdyby miał na czym mi to zademonstrować. Niestety, nie posiadał ani jednej grudki cennego kruszcu. Naukę trzeba było odłożyć na później. Tak się złożyło, że na dużo później. Jak już wspomniałem, stało się to dopiero przy okazji mojej trzeciej wyprawy na Solstheim.

Wioska Skaalów - kuźnia Baldora

     Potem Frea zawołała nas na wieczerzę. Byliśmy już bardzo głodni, więc zaproszenie przyjęliśmy z wdzięcznością. W wiosce Skaalów nie było żadnej gospody, czy podobnego przybytku. Nie był potrzebny. Obcy bardzo rzadko odwiedzali to miejsce, a jeśli już trzeba było kogoś przenocować, zawsze któryś ze Skaalów zapraszał podróżnego do swego domu. Frea już dawno powiedziała nam, że mamy traktować jej dom, jak nasz własny i gdyby przypadkiem w czasie naszej wizyty nie było jej w wiosce, mamy się w nim sami rozgościć. Wciąż jeszcze nie otrząsnęła się z przygnębienia po stracie ojca, ale widać było, że dochodzi już do siebie. Podczas kolacji zdarzyło jej się nawet kilka razy wybuchnąć serdecznym śmiechem, gdy Lydia opowiadała jej, jak kombinowaliśmy, by pożyczyć łódź i dostać się do Kurhanu Gyldenhul.

     Przenocowaliśmy w jej domu. Rano, po smacznym śniadaniu ze świeżo usmażonych ryb z porannego połowu, poszliśmy z powrotem do Kruczej Skały. Po drodze minęliśmy krasnoludzką wieżę-windę, do której nie daliśmy jednak rady się dostać, jako że otworzyć ją można było jedynie od środka. Niemiej, wiedzieliśmy, że kiedyś tu wrócimy. Tyle jeszcze zostało do zbadania na tej wyspie.

     Następnego dnia wyprawiliśmy się w przeciwnym kierunku – na południe, do Tel Mithryn. Chcieliśmy odwiedzić Nelotha, a przy okazji sprawdzić ostatni punkt na mapie Śmiercionoścy, który tam właśnie powinien się znajdować.

     Ponieważ było jeszcze w miarę jasno, postanowiliśmy najpierw pomyszkować na wybrzeżu. Z tego powodu do Tel Mithryn podeszliśmy od strony zachodniego wybrzeża, czego nigdy dotąd nie robiliśmy, zawsze nadchodząc z północy, z głębi wyspy. Tamta droga była krótsza i znacznie wygodniejsza. Zwłaszcza, że płynący w głębi wyspy strumień, który tam łatwo dał się przeskoczyć, w pobliżu morza rozlewał się dość szeroko i nie dało się tam przejść bez brodzenia w wodzie po pas.

     Wybrzeże w tym miejscu było szerokie i płaskie, poprzecinane jedynie gdzieniegdzie strugami cieków, płynących z górzystej głębi wyspy. Dopiero później, w okolicach ujścia wspomnianego strumienia, który w tym miejscu bardziej przypominał niewielką rzekę, trochę się podnosiło, by w Tel Mithryn skończyć się stromą skałą, w dodatku wzmocnioną kamienną konstrukcją na dunmerski sposób. Nie pamiętam, dlaczego tym razem szliśmy tą drogą. Może liczyliśmy na to, że napotkamy coś niespodziewanego, ciekawego, godnego zbadania. No i napotkaliśmy. Coś tak niesamowitego, że dosłownie nas zamurowało.

     Już z daleka słyszeliśmy dziwny dźwięk, coś jak przeciągłe wycie wilka, tylko o znacznie niższym tonie, wibrujące i bardziej przeciągłe. Czasem można było usłyszeć ten dźwięk również z Tel Mithryn, ale nie zwracaliśmy na niego uwagi, przypisując go parzydłakom. Okazało się, że bardzo się myliliśmy. Głos ten bowiem wydawało z siebie stworzenie zupełnie inne, ale równie niesamowite.
Ujrzeliśmy je jednocześnie w świetle zachodzącego słońca i to tylko dlatego że się poruszyło. Gdyby nie to, wzięlibyśmy je za skalną formację. Wyglądało to zadziwiająco. Z głębi wyspy płynął znany nam strumień, na którego lewym brzegu wznosiła się stroma, wysoka skała. A przy skale, niemal zlewając się z otoczeniem stał ogromny stwór, przypominający gigantycznego chrząszcza. Ale naprawdę gigantycznego! A raczej tak wysokiego. Sam stwór bowiem był nie tyle ogromny – jego tułów był znacznie mniejszy od średniego mamuta – co miał nieproporcjonalnie długie nogi. Gdyby sześciu, czy siedmiu mężczyzn stanęło jeden drugiemu na ramionach, może ten najwyższy zdołałby mu się wdrapać na grzbiet. Co więcej, stworzenie to zachowywało się niezwykle spokojnie, a na skale, obok jego grzbietu, ktoś rozbił namiot i rozpalił nawet niewielkie ognisko. Było więc oswojone.

     Czegoś takiego nie można było zostawić za plecami, nie zbadawszy tego dokładnie. Ruszyliśmy w górę strumienia, nie tylko żeby się przezeń suchą nogą przeprawić, ale też by wspiąć się na skałę, która z naszej strony była niedostępnie stroma. Minęło więc trochę czasu, zanim dotarliśmy do tajemniczego obozowiska. Stanęliśmy zupełnie blisko, ale tajemnicze stworzenie w ogóle nie zareagowało na naszą obecność. Stało sobie spokojnie, ledwo poruszając czułkami.

     - Popatrz na jego grzbiet – szepnęła Lydia, wskazując górny pancerz zwierzęcia. – Wygląda jak kanapa.

     Istotnie, tajemniczy stwór miał na grzbiecie wgłębienie, jako żywo przypominające gondolę bryczki, albo raczej łodzi. Wyglądało to, jakby ktoś wydrążył w nim gniazdo, nadając mu wewnątrz kształt kanapy, na której wygodnie mogły się zmieścić trzy osoby. Było sporo miejsca na nogi, a po bokach chroniły pasażera grube, chitynowe burty. Kanapa miała nawet obicie z jasnoszarego płótna.

     Tajemnica wyjaśniła się bardzo szybko. Oto bowiem z namiotu wygramolił się jego mieszkaniec. Był to Dunmer w średnim wieku, z lekko posiwiałą głową i sumiastymi wąsami. Ubrany w zwykłą, płócienną odzież, nieuzbrojony, poza długim nożem, tkwiącym za pasem. Nosił go jednak tak, jak nosi się narzędzie, a nie broń.

     Widząc nasze zdumione miny, roześmiał się w głos.

     - Witajcie, wędrowcy – odezwał się. – Potrzebujecie czegoś?

     - Co to za stwór? – spytała Lydia, wskazując na tajemnicze stworzenie.

     - Nigdy nie widziałaś łazika, prawda? – nieznajomy spojrzał na nią roześmianymi oczami.

     Lydia potrząsnęła głową.

     - A co to takiego?

     I oto dowiedziałem się czegoś nowego o Morrowind. Coraz bardziej zaczynałem rozumieć, dlaczego przyjaźń ludzi i Dunmerów jest taka trudna. Oni po prostu za bardzo się od nas różnili. Nasze kultury, zwyczaje, tryb życia były tak skrajnie różne, że jako takie porozumienie między nami należało uważać za wielki sukces. Okazało się bowiem, że każdy Dunmer od najmłodszych lat zna to stworzenie. To łazik, hodowany w Morrowind udomowiony owad, używany przez elfy jako środek transportu na duże odległości.

     W ojczyźnie Szarych Elfów, jak pamiętałem z opowieści Nelotha, żyły bardzo specyficzne zwierzęta. Ssaki były rzadkością, bowiem nie umiały się przystosować do wulkanicznego klimatu. Królowały tam gady i wielkie owady. Największym z nich był właśnie łazik. Było to stworzenie bardzo łagodne i spokojne, żywiące się pospolitymi roślinami, w dodatku już w czasach przed wybuchem Czerwonej Góry, całkowicie udomowione. Hodowlą zajmowali się wykwalifikowani treserzy-opiekunowie, z których jednego miałem właśnie obok siebie. Łaziki kursowały regularnie między dużymi miastami i w zasadzie opierała się na nich cała komunikacja śródlądowa. Jedynie na wybrzeżu korzystano z transportu morskiego.

     Jak twierdził nasz nowy znajomy, transport łazikiem nie był może specjalnie szybki, ale za to potrafił on przejść tam, gdzie człowiek nie dałby rady. Wyspa Vvardenfell poprzecinana była bowiem głębokimi wąwozami, wyżłobionymi przez lawę, między którymi trudno było się poruszać, ponieważ ich ściany były gładkie i strome. Dopóki szło się wąwozem, wszystko było w porządku, ale opuścić go już nie było tak łatwo. Gdy chciało się przekroczyć ścianę, pojawiał się problem. Łazik, dysponujący niezwykle długimi odnóżami, umiał sobie łatwo poradzić z wysokimi, stromymi zboczami.

     - Był jeszcze mały, gdy go znalazłem – Dunmer spojrzał czule na swego podopiecznego. – Przygarnąłem go, odżywiłem. Tak się do mnie przywiązał, że nie chciał odejść. Co było robić? Przywiozłem go tutaj. Przynajmniej tu jest bezpieczny.

     - Dunmerowie korzystają z niego? – spytałem zaciekawiony.

     - Nie – potrząsnął głową. – To mała wyspa. Nie ma tu miast i nie bardzo ma dokąd kogokolwiek przewozić. Czasem zajrzy jakiś mieszkaniec Kruczej Skały i przez sentyment przejedzie się nim po wybrzeżu. Często przynoszą  mu jakieś frykasy. Mistrz Neloth też lubi tu przychodzić, raz nawet kazał się przewieźć. Mówi, że ten łazik przypomina mu ojczyznę.

     - Jest bardziej atrakcją turystyczną – Lydia pokiwała głową.

     - O, właśnie, dobrze to określiłaś – uśmiechnął się Dunmer. – Choć na nadmiar turystów narzekać nie mogę. No i dobrze, bo potrafią być irytujący. A tak, to żyjemy sobie tu spokojnie, we dwójkę. Nawet karmić za bardzo go nie muszę, bo on jak nie ma wysiłku, to prawie nie je. Jeśli macie ochotę na przejażdżkę, to zapraszam. Ale za dnia – zerknął na ciemniejące niebo. – W nocy robi się trochę nieruchawy.

     Do dziś trochę żałuję, że nie skorzystałem wtedy z okazji. Taka jazda na grzbiecie łazika mogła być niezłą zabawą. Poza tym, chciałem przecież poznać Dunmerów jak najlepiej, więc miło byłoby się dowiedzieć, w jaki sposób oni podróżowali i poczuć to na własnej skórze. Obiecałem sobie, że spróbuję przy innej okazji, ale, jak to w życiu bywa, do dziś – a wiele lat upłynęło od tamtej chwili – ta okazja nie nadeszła. Wybrać się w tak daleką podróż, w moim wieku jest już bardzo trudno. Lata, spędzone na wędrówkach i walce nadwerężyły moje zdrowie. Gdyby nie magia przywracania, pewnie już dawno odszedłbym z tego świata.

     Krótki jest ludzki żywot. Szybko przemija. A człowiek wciąż tęskni za dawnymi czasy, gdy był młody, pełen sił, sprawny i pełen niespożytej energii. Ech, mieć tamte lata i ten rozum co dziś… Zazdroszczę moim elfim przyjaciołom, że swym żywotem i młodością mogą cieszyć się trzy albo i cztery razy dłużej niż ludzie.

     Tym chętniej powracam więc we wspomnieniach do czasów młodości. Na przykład, gdy razem z Lydią przemierzaliśmy wyspę Solstheim…

     Póki co kierowaliśmy swe kroki do Tel Mithryn, by odwiedzić mistrza Nelotha. Dowiedziałem się później, że na to, co my uważaliśmy za zwyczajną, przyjacielską wizytę, pobliscy Dunmerowie patrzyli z rosnącym zdziwieniem. U nich w zwyczaju było, że do mistrza Nelotha z wielkiego rodu Telvanni może udać się wyłącznie ten, którego on sam do siebie wezwie. Nie poprosi – wezwie! On sam jednak nigdy nie dał nam w żaden sposób do zrozumienia, że nasze wizyty uważa za nietakt. Uprzejmy nie bywał w zasadzie nigdy, ale też nie dbał o uprzejmości innych. Zawsze, gdy odwiedzaliśmy Tel Mithryn, przyjmował nas jak starych znajomych. Bywało, że był zajęty i nie miał czasu. Wtedy rzucał jedynie krótkie „rozgośćcie się” i wracał do pracy. Nie był wylewny – o, na pewno nie był! A jednak to on, nikt inny, znacznie później, gdy pomogłem mu w pewnej sprawie, dotyczącej jego dawnej współpracownicy, obdarował mnie niezwykle cennym zaszczytem – przyjął mnie do Domu Telvanni. Dunmerowie przecierali oczy ze zdziwienia, nie mogąc w to uwierzyć. Według nich, było to nieopisany zaszczyt. Stałem się wtedy członkiem dunmerskiej szlachty i w każdym domu w Morrowind miałem odtąd cieszyć się szacunkiem i wieloma przywilejami. Nie dość że zaszczytem tym obdarowany został „jakiś Cesarski”, to jeszcze nie spokrewniony z cesarzem, zwykły syn kowala! To kłóciło się z dunmerską tradycją i zwyczajem ale mag zdawał się tym nie przejmować. Proponował mi nawet zamieszkanie w Tel Mithryn, ale gdy z podziękowaniem odmówiłem, skinął głową i sam przyznał, że Posiadłość Severinów jest dla mnie znacznie wygodniejszym lokum.

     Nigdy nie odwiedziłem – poza Solshteim – innej części Morrowind, więc nie wiem nawet, na ile cenny był to dar, a w Kruczej Skale i bez tego traktowano mnie przyjaźnie. Do dziś jednak mam w jednym ze swych domów szatę rodu Telvanni, podarowaną mi wówczas przez mistrza Nelotha. Wyeksponowałem ją na manekinie, ponieważ sama w sobie była ozdobą mojej posiadłości. Jest nią do dziś. Skrzy się zaklęciem, zwiększającym zdolności magiczne i przypomina mi o ekscentrycznym magu. Jeśli wierzyć opowieściom, najpotężniejszym, jaki kiedykolwiek przebywał w Morrowind. 

     Tym razem, choć widać było, że jest zajęty, oderwał się od pracy i po przywitaniu chwycił mnie za rękę i pociągnął na środek pomieszczenia, gdzie pod sklepieniem skrzyła się jaskrawym światłem kula magicznej energii.

     - Nie ruszaj się! – rzekł, przypatrując mi się uważnie. – Niech ci się przyjrzę.

     W pierwszej chwili trochę mnie to zaniepokoiło. Czyżby dostrzegł we mnie jakieś zmiany? Jakąś bladość, czy coś w moich oczach?

     - Czego szukasz? – spytałem z nutką lęku w głosie.

     - Zalążku szaleństwa – zajrzał mi najpierw w jedno oko, potem drugie. – Braku samoświadomości. Czarnych plam na białkach oczu…

     Rozpiął mi hełm i wcisnął mi go w ręce, po czym niecierpliwym ruchem rozgarnął mi włosy na czole.

     - Jakiegokolwiek z udokumentowanych znaków trwałego wpływu Hermaeusa Mory.

     Obejrzał mi skórę za uszami, jak wytrawny lekarz, a potem polecił zdjąć rękawice. Gdy posłusznie podałem mu dłonie, obejrzał dokładnie ich wnętrze.

     - Hm… - zmarszczył nos i rozjaśnił oblicze. – Nie, wygląda na to, że wszystko w porządku. A przynajmniej tak samo jak wtedy, gdy się pierwszy raz spotkaliśmy.

     Po tych słowach spodziewałem się nawału pytań, ale nic takiego nie nastąpiło. Neloth uznał sprawę za załatwioną.

     - Nie chcesz wiedzieć, co się stało z Miraakiem? – spytałem zdziwiony.

     Uniósł brwi.

     - Z kim? – spytał nieoczekiwanie, po czym dotknął ręka czoła. – Ach, z nim! Cóż, mniemam, że zginął z twojej ręki. Albo Hermaeus Mora obrócił się przeciw niemu, gdy okazało się że wygrywasz. Albo jedno i drugie.

     Zatoczył dłonią wokół głowy.

     - Wpływy Miraak zniknęły z Solstheim – wzruszył ramionami. – Zakładam więc, że sprawa została załatwiona. A co? Działo się coś ciekawego?

     Spojrzał na mnie tak niewinnymi oczami, że sam już nie wiedziałem, czy mówi poważnie, czy też tylko żartuje.

     - Nie, nic ciekawego – odparłem z ironią. – Udało mi się tylko zabić Miraaka i uratować Solstheim.

     Założył ręce na piersi i spojrzał na mnie zniecierpliwiony.

     - Cóż, to właściwie robicie wy, bohaterowie, tak?

     Aż mnie zatkało. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

     - Niczego innego się nie spodziewałem – wzruszył ramionami i gestem zaprosił nas, byśmy poszli za nim.

     Przechodząc obok regału, wskazał na znaną mi już księgę Miraaka.

     - Wszystko co teraz zostało, to te czarne księgi. Szkoda, że nie znalazłem ich więcej. Tyle jeszcze się można nauczyć.

     Pewnie jednak trochę udawał, bo gdy usiedliśmy już przy stole, zaczął dopytywać się o szczegóły. Może nie chciał pokazać po sobie, że naprawdę go to obeszło. No, bo jak to tak, mistrz magii, nestor Rodu Telvanni, przejmuje się jakimś Cesarskim? W rzeczywistości, gdy wspomnę wszystkie nasze sporadyczne kontakty, muszę przyznać, że był jednym z moich najszczerszych przyjaciół. Może niezbyt wylewny, niespecjalnie dbający o moje dobre samopoczucie, może nazbyt egocentryczny i nie silący się na uprzejmości, ale zawsze pomocny i w swej pomocy niezwykle skuteczny.

     Gdy skończyłem opowieść, rozpoczęły się spekulacje na temat powodu, dla którego Hermaeus Mora puścił mnie wolno. Neloth, podobnie jak ja, uważał, że daedryczny książę nie miał w moim przypadku żadnego punktu zaczepienia. Nigdy nie złożyłem mu żadnej obietnicy, więc żadnej nie mogłem złamać.

     - To jest jak uchylenie drzwi – stwierdził Neloth. – Dając obietnicę, dajesz mu jednocześnie jakieś prawo do cząstki siebie. A skoro już uchyliłeś drzwi, łatwo je siłą lub podstępem otworzyć na oścież. Miraak obiecał mu, że będzie mu służyć. Złamał obietnicę i chciał się od niego uwolnić. Jak to się skończyło? Sam widziałeś. Podobnie Storn.

     - Storn? – oboje spojrzeliśmy na niego zdumieni. – Co ma do tego Storn?

     - Ma – pokiwał głową. – Obiecał, że odda mu swoje sekrety. A co się stało potem? Sam powiedziałeś, że próbował wykrzyczeć „Nie dam!”. Próbował wycofać się z danej obietnicy. Być może Storn nie wiedział, że daedra sięgnie przy okazji po jego najtajniej skrywane tajemnice, być może bardzo osobiste i intymne. Może uznał, że tego umowa nie obejmowała. Ale słowo jest słowem. Dlatego Hermaeus Mora go zabił. Miał do tego prawo. Sam je sobie przyznał, ale nie można powiedzieć, że zupełnie bezpodstawnie.

     Udało mi się zapanować nad sobą, choć poczułem rozdrażnienie, gdy Neloth o tej tragedii mówił tak spokojnym, wypranym z emocji głosem. Cóż, on nie by jej świadkiem, nie przyjaźnił się ze Stornem i nie miał z tego powodu poczucia winy. Zresztą, on nigdy nie przejmował się czyjąś śmiercią. Albo do tego stopnia zobojętniał na cierpienia innych, albo tak doskonale się z tym krył. Albo wiedział dobrze, czym jest śmierć i uznał, że nie ma co się jej obawiać.

     Nazajutrz pożegnaliśmy mistrza, ale nie oddaliliśmy się zbytnio od Tel Mithryn. Miałem przy sobie mapę skarbu Śmiercionoścy, i chcieliśmy sprawdzić ostatni zaznaczony na niej punkt, znajdujący się w pobliżu domostwa Nelotha.

     - Uważajcie, tam często pojawiają się popielce – ostrzegł nas mag. – Ciekawe, skąd się biorą.

     Pojawiły się i tym razem. Ledwo podeszliśmy do skalnej ściany, zaczęły wyłazić spod ziemi, pomieszanej z wulkanicznym popiołem. Było ich trzech. Na nas dwoje nic wielkiego. Szybko zamieniliśmy je w kupki popiołu, nie zaznawszy nawet draśnięcia. A potem odkryliśmy skrzynię.

Solstheim, południowa część wyspy, w pobliżu Tel Mithryn. To gdzieś tu ukryto ostatnią skrzynię Śmiercionoścy.


     Źle mówię. Niczego nie odkryliśmy, ta bowiem była już dawno odkopana. Pod ścianą leżały zwłoki dwóch Dunmerów z rozbitymi głowami, a obok nich taka sama skrzynia jak poprzednio, odrapana już częściowo ze smoły.

     - Popielce – westchnęła Lydia, wskazując na rany, zadane niewątpliwie tępym mieczem nieumarłego. – Musieli ich zaskoczyć.

     Nie mogliśmy już w żaden sposób pomóc Dunmerom. Odciągnęliśmy ich zwłoki na bok i ułożyliśmy w piaszczystym zagłębieniu. Nie chcieliśmy ich tu grzebać, wiedząc, że u Dunmerów pogrzeb polega na kremacji. Postanowiliśmy zawiadomić mieszkańców Kruczej Skały, żeby się tym zajęli. Naczelny kapłan traktował mnie przyjaźnie, zwłaszcza po tym, jak kiedyś oczyściłem mu kryptę z popielców. Z pewnością się tym zajmie.

     Na razie oskrobaliśmy skrzynię na tyle, by dała się otworzyć. Z wysiłkiem podważyłem wieko, aż odskoczyło z hukiem. W środku leżało spore zawiniątko.

     - Po raz pierwszy rankiem – zachichotała Lydia. – Do tej pory zawsze odwijaliśmy to o zachodzie słońca.

     Może właśnie dlatego widok nie był tak efektowny jak zwykle. Jak się spodziewaliśmy, były to buty Haknira Śmiercionoścy. Zwyczajne, futrzane buty, w dodatku niezbyt zgrabne. Tym różniły się od zwykłych butów, że na przodzie miały po stalhrimowej, trapezowej płycie, przynitowanej do skóry. Ale to nie wszystko, bowiem lśniły jeszcze zaklęciem, które na nie nałożono. Zaklęcie w magiczny sposób ujmowało ciężaru dźwiganych rzeczy – rzecz bardzo przydatna. W dodatku, było to zaklęcie cząstkowe, wpadające w magiczny rezonans z pozostałymi częściami zbroi. Im więcej elementów zbroi Śmiercionoścy miało się na sobie, tym mniej ona ważyła, a przynajmniej tak odczuwał to ten, który ją nosił. Przy włożeniu wszystkich elementów, nie ważyła nic. Bardzo praktyczne.

Buty Haknira Śmiercionoścy

     Gdy zawijałem buty z powrotem w zetlałe płótno, zauważyłem, że w kufrze jest coś jeszcze. W rogu leżał lekko zaśniedziały klucz. Wyciągnąłem go i natychmiast zrozumiałem, co otwiera.

     - Widzisz? – podetknąłem pod nos Lydii. – Spójrz na jego kształt.

     Lydia spojrzała na mnie pytająco.

     - Czekaj, gdzieś to tutaj miałem – zacząłem przetrząsać swój plecak. – O, jest!

     Wyciągnąłem zeschniętą bryłkę chleba i przyłożyłem do klucza. Nie trzeba było bystrości, by zauważyć, że kształt końcówki klucza i mojej bryłki jest identyczny.

     - To odcisk zamka w kurhanie Gyldenhul – oświadczyłem. – Koniecznie musimy sprawdzić, co się tam kryje.

     Lydia nie odpowiedziała, ale nie musiała. Oczy zajaśniały jej znanym mi dobrze blaskiem odkrywcy. Lubiła penetrować ze mną stare norskie budowle. W jej przypadku było to też coś w rodzaju religijnej posługi, którą w swoim mniemaniu wyświadczała draugrom, odsyłając nieszczęsnych pradawnych wojów do Sovngardu.

     Jak łatwo się domyślić, buty powędrowały na nogi manekina. Musiałem przyznać, że gdy spojrzało się na tę zbroję jako całość, wyglądała całkiem efektownie. Próbowałem ją przymierzać, ale widać Haknir Śmiercionośca był znacznie potężniejszej postury niż ja i w zasadzie nic z jej elementów na mnie nie pasowało. Udało mi się jednak poczuć rezonans magiczny poszczególnych elementów. Istotnie, zbroja zdawała się nic nie ważyć, a nawet zmniejszała nieco wagę pozostałego bagażu.

     Przed wyprawą do kurhanu, udaliśmy się do wioski Skaalów. Tam przenocowaliśmy i pożyczyliśmy łódź od jednego z rybaków. Dobrze, że wyspa była blisko brzegu, bo akurat pogoda się popsuła. Mżył drobny deszcz, ale najgorszy był wiatr, wiejący prosto w dziób czółna. Nie nauczony do wioseł, musiałem narobić się dwa razy tyle, co wytrawny rybak. Łódź tańczyła na falach i w żaden sposób nie dało się jej zmusić, żeby płynęła prosto. W trzech czwartych drogi Lydia, widząc, że pot mi spływa na oczy, zaproponowała, że mnie zmieni, ale w małej i wąskiej, w dodatku rozkołysanej łódce pewnie nie dalibyśmy rady zamienić się miejscami bez wywrotki i zimnej kąpieli. Gdy dotarliśmy do brzegu i otworzyliśmy wrota kurhanu, musiałem w nim usiąść i odpocząć. Łyknąłem jednak też fiolkę mikstury przywracania kondycji, która usuwała zmęczenie, więc doszedłem do siebie dość szybko.

     W kurhanie nic nie zmieniło się od naszej ostatniej wizyty. Dębowe drzwi z wymyślnym zamkiem stały nie naruszone. Dopiero teraz miało się to zmienić. Wsunąłem klucz do zamka i spróbowałem przekręcić. Stawiał opór, widać mechanizm zamka zardzewiał przez lata. Ale dał się otworzyć, Wrota puściły. Pociągnąłem za skrzydło i otworzyłem je na oścież. Za bramą panowały ciemności, ale można było dostrzec, że komnata jest wydłużona na kształt korytarza szerokiego korytarza.

     - Co tam tak błyszczy? – spytała Ludia.

     Zamiast odpowiedzi, uniosłem dłoń i przywołałem czar Płomień Świecy. Jaskrawo błyszcząca kula pojawiła się pod sklepieniem i oświetliła wnętrze.

     - Och!...

     Tyle zdołała z siebie wydusić Lydia. Ja nie dałem rady wydobyć żadnego głosu. Widok, który ujrzeliśmy, zamurował nas całkowicie. Takiego skarbca jeszcze żadne z nas nie widziało.

     W komnacie stały usypane góry złota!

     Kilkanaście stosów monet leżało po prostu na ziemi, tak jak je wysypano ze skrzyń. Gdzieniegdzie między nimi błyszczały kolorowo drogie, oszlifowane kamienie. Stało tu też kilka zamkniętych skrzyń, zapewne zawierających coś cennego. Pomijając już przeogromną wartość tego skarbu, wyglądało to niesamowicie, pięknie, kusząco i… kłopotliwie. Co ja mam zrobić z takimi górami złota? Przecież do końca życia nie jestem w stanie wydać nawet połowy! Zwłaszcza, że nie przywykłem do luksusów. Może, gdybym miał na utrzymaniu jakiś zamek, sporo służby i przyboczną drużynę, ale nie wytrzymałbym długo takiego trybu życia.

Skarbiec Śmiercionoścy - dziś już niestety doszczętnie opróżniony

     Lydia nie miała wątpliwości.

     - To moc – odparła. – Pieniądz też ma moc, choć nie magiczną. Wiele rzeczy ułatwia. Nie sobie, to innym możemy pomóc.

     Pokiwałem głową. Sami byliśmy wystarczająco zamożni, by nie myśleć już o sobie. Te pieniądze można było rzeczywiście przeznaczyć na pomoc komuś innemu. Zwłaszcza w kraju, w którym jeszcze niedawno rozegrała się wojna domowa. Wiele zniszczeń trzeba było naprawić, wiele dzieci pozbawionych opieki nakarmić i wychować, wielu ludziom pomóc stanąć na nogi.

     - Nie będzie ci żal? – uśmiechnąłem się. – Możesz się teraz dosłownie pławić w złocie. Druga taka okazja się nie trafi.

     Moja żona wzruszyła tylko ramionami.

     - Głodna nie chodzę, mam gdzie mieszkać i w co się ubrać. Mamy dom w każdym dużym mieście, a w każdym z nich skrzynię ze złotem, którego i tak wciąż przybywa. Na co mi ta wielka góra pieniędzy?

     - Nie do wiary, że jedna piracka załoga potrafiła zgromadzić takie skarby – pokręciłem głową.

     - Pochodzą z grabieży – dodała Lydia, wpadłszy w uniesienie. – Jest na nich krew i ludzkie nieszczęście. Może, gdybym musiała sama pokonać tych piratów. Za narażanie głowy należy się nagroda. Ale to, po prostu znalezione. Niech te septimy odkupią ból, jaki z ich powodu zadano. Przywrócimy trochę równowagi na tym świecie.

     Przytuliłem ją czule. Była moim największym skarbem.

     - To była piękna przemowa – szepnąłem jej do ucha. – Tak zrobimy.

     Przeszliśmy kilkanaście kroków, gdy drogę zagrodziły nam następne drzwi. Za nimi znajdowała się rozległa krypta. Na jej samym końcu znajdowało się kamienne leże, a na nim czyjeś szczątki. Podeszliśmy bliżej. 

     Nie do końca pamiętam, co stało się później. Może byłem zbyt zaaferowany zdobytą dopiero co fortuną, a może myślami błądziłem gdzieś daleko, w Skyrim. Nie pamiętam. Wiem tylko, że nagle drzwi do krypty zamknęły się same, a w krypcie pojawił duch.

     Pojawił się nagle. Wysoka postać z niebieskiej poświaty, z dwoma bułatami w dłoniach. Spojrzał na nas wyzywającym wzrokiem, a ja czym prędzej zerwałem z pleców łuk. Rozpoznałem bowiem, z kim mam do czynienia. Rozpoznałem go po zbroi, a raczej po jej świetlistej emanacji, bowiem sama zbroja znajdowała się w Posiadłości Severinów.

     Haknir Śmiercionośca!

     Wiedziałem, że nie unikniemy walki, ale nie spodziewałem się takiej przeprawy. Sławny pirat wezwał bowiem swoją załogę, która stawiła się natychmiast w krypcie. Nie było czasu na zacieśnienie szyku. Staliśmy za daleko od siebie. Jedyne, co mogliśmy zrobić, to improwizować, na bieżąco unikając ciosów i starając się zmniejszyć liczbę atakujących. Ja wbiegłem na schody i stamtąd zacząłem szyć z łuku. Najpierw starałem się ustrzelić Śmiercionoścę, podejrzewając, że bez niego załoga będzie słabsza. Ale on co chwilę znikał i pojawiał się w innym miejscu, w dodatku czasem w dwu, albo nawet w trzech postaciach. Znał szelma magię Iluzji i dobrze ją wykorzystywał. Zacząłem więc szyć w tych, którzy znajdowali się najbliżej Lydii.

Krypta w Kurhanie Gyldenhul, w której rozegrała się opisana bitwa

     Pirat to zwykle awanturnik, silny jedynie w grupie. Żaden z nich nie miałby szans w starciu z oficerem Cesarskiego Legionu, w dodatku huskarlem. Jedynym niebezpieczeństwem była przytłaczająca liczba piratów, ale Lydia nie z takich opresji wychodziła cało. Zajęła pozycję przy filarze, zabezpieczając sobie tym samym tyły. Duża liczba piratów obróciła się przeciwko nim, bowiem wzajemnie sobie przeszkadzając, nie byli w stanie zaatakować jej skutecznie. Mimo to, Lydia, odbijając ciosy to mieczem, to tarczą, nie była w stanie zadać ciosu żadnemu z nich. To było moje zadanie. Z całych sił napiąłem łuk. Pirat, w którego wycelowałem, właśnie podnosił topór do ciosu. Dostał strzałę, wysłaną z taką furią, że momentalnie rozsypał się w pył. Jednego mniej.

     Walka przedłużała się. Co chwilę któryś z piratów padał od mojej strzały, ale potem szczęście się odwróciło bowiem zaatakował mnie sam Śmiercionośca. Musiałem odrzucić łuk i dobyć miecza.

     Gdy wracaliśmy czasem we wspomnieniach do tej walki, ze zdziwieniem stwierdzaliśmy, że oboje niewiele z niej pamiętamy. Zwyciężyliśmy, bo inaczej dziś nie byłoby nas tutaj, ale jak tego dokonaliśmy, nie wiem. Za to pamiętam, że gdy Haknir Śmiercionośca w końcu rozsypał się w lśniący pył, jego oręż nie rozwiał się wraz z nim, tylko z hukiem spadł na kamienną posadzkę.

     Dwa zaklęte bułaty, ciężkie i zakrzywione. Gdy wziąłem je do rąk, natychmiast poczułem między nimi magiczny rezonans. Wzmacniały się wzajemnie. Jeden miecz wydał mi się ciężki, ale gdy chwyciłem dwa, poczułem jakby im ubyło sporo wagi. Dzięki temu można było wywijać nimi szybciej i zadawać poważniejsze rany.

     Zabraliśmy je do posiadłości Severinów, gdzie ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że jeden z nich nijak nie daje się powiesić na stojaku. Spadał z niego natychmiast. Nie umiałem rozwiązać tej zagadki. Dopiero znacznie później mistrz Neloth wyjaśnił mi, że tylko jeden z nich był prawdziwym, wykutym ze stali mieczem. Drugi był jego przywołaną kopią. Stąd wziął się ten precyzyjnie wibrujący rezonans między nimi. Choć można było go wziąć w dłoń jak każdą inną broń, czuć jego ciężar i nawet zimno metalu, nie istniał naprawdę. Był doskonałą, idealną iluzją, która potrafiła zabijać, choć w zasadzie nie istniała.

Posiadłość Severinów - zbroja Haknira Śmiercionoścy. Z prawej strony bułat Śmiercionoścy, po lewej stalhrimowy, dwuręczny miecz.

     Skończyło się na tym, że jeden z bułatów powiesiłem na stojaku, obok zbroi Śmiercionoścy. Później udało mi się odnaleźć jeszcze wielki, stalhrimowy miecz, nie związany nijak z osoba pirata, ale pasujący do jego zaklętej zbroi. Powiesiłem go po drugiej stronie.

     Nierzeczywisty bułat, schowałem do skrzyni. I, o ile mi wiadomo, jest tam do dzisiejszego dnia.