Gdy się ocknąłem, pół siedziałem, pół leżałem na podłodze, w objęciach Lydii. Podobno dopóki byłem w Apokryfie, moje ciało w Mundus stawało się przezroczyste, ledwo widoczne, ale dało się je zauważyć. Przez cały czas stałem pewnie na nogach, jak posąg, którego nie da się ruszyć, ale gdy powracałem, wiotczało i wtedy zwykle upadałem, upuszczając księgę, która wycofywała swoje macki. Lydia czuwała więc przy mnie, gotowa pochwycić mnie, gdy tylko – jak to stwierdziła – wracały mi kolory.
- Żyjesz – szepnęła i ścisnęła mnie jeszcze mocniej.
A ja poczułem ogromną ulgę. Ulgę tak wielką, że ciało moje na chwilę zwiotczało. Nastąpiło takie rozluźnienie, że o mało w jednej chwili nie zapadłem w sen.
Gdy wspominam to po latach, sam zaczynam się uśmiechać. Czarne Księgi miały bowiem jeszcze jedną moc, o której żadne z nas wówczas nie wiedziało. Szkoda, bo oszczędzilibyśmy sobie wielu trudnych chwil. Otóż, prawdopodobnie Hermaeus Mora nie łaknął krwi, lecz wiedzy. Tych których wpuszczał do swego królestwa, nie zabijał, a nawet w pewien sposób czuwał na ich bezpieczeństwem. O ile go nie zdradzili, jak uczynił to Miraak. Innymi słowy, w przypadku niepowodzenia misji, księga odsyłała śmiałka z powrotem do Mundus – żywego! Czasem ciężko rannego, ale wciąż żyjącego, gotowego przyjąć porcję magii uzdrawiania, czy odpowiednią miksturę. Cóż, wówczas o tym nie wiedziałem. Byłem pewien, że otwierając księgę, idę śmierci naprzeciw. Tym większa moja ulga, gdy udało mi się wrócić.
Czynię to niezbyt chętnie, ale przyznaję – uczciwość tego wymaga – Hermaeus Mora nie był zły do szpiku kości, jak inne daedry. Może nie tak opiekuńczy i przyjazny jak Azura, ale też nie tak okrutny jak Vaermina, czy Mehrunes Dagon. I może nawet mógłbym obdarzyć go jakąś dozą sympatii, gdyby tak okrutnie nie postąpił ze Stornem.
Pamiętam doskonale tę chwilę, kiedy otworzyłem oczy i pierwszą rzeczą jaką ujrzałem był manekin, odziany w zaklętą zbroję Ahzidala. Wyglądał groźnie, ale na tyle znajomo, że natychmiast wróciła mi przytomność. Nie wróciły natomiast siły. Chciałem powstać i uściskać swą ukochaną towarzyszkę, ale ledwo zdołałem poruszyć nogą. Czułem się, jakby przygoda wyssała ze mnie całą energię.
- Miraak nie żyje – tyle zdołałem wyszeptać. – Koszmar minął…
- Dobrze się czujesz? – w głosie Lydii usłyszałem zaniepokojenie.
- Dobrze – odparłem z wysiłkiem. – Tylko potwornie zmęczony.
Lydia rozpięła mi sprzączkę od hełmu i zdjęła go. Pogładziła mnie po twarzy i uśmiechnęła się, choć oczy wciąż nienaturalnie jej błyszczały.
- Spróbuj wstać.
Podkurczyłem nogi. Lydia pociągnęła mnie w górę za ramiona. Z wysiłkiem rozprostowałem kolana. Stanąłem na nogi. Lydia zdjęła ze mnie kołczan i rozpięła pas. Chwyciła moje rękawice i ściągnęła mi je, omal mnie przy tym nie przewracając. Sprzączki uprzęży przy zbroi zajęły jej trochę więcej czasu, ale w końcu kirys z chrzęstem opadł na podłogę.
- Chodź, położysz się – pociągnęła mnie w stronę łóżka.
Poczłapałem za nią. Gdy stanąłem przy łożu, Lydia zaczęła ściągać ze mnie bluzę i koszulę.
- Nie mam żadnych ran – odezwałem się zdziwiony.
- Sama sprawdzę – mruknęła, nie przestawiając.
Po czym, półnagiego, pchnęła mnie na łóżko i zaczęła mocować się z butami.
Po chwili rozebrała mnie do naga, a potem nakryła ciepłą narzutą.
- Śpij – pocałowała mnie namiętnie. – Wypocznij. Bo jak się zbudzisz…
- To co?
Nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się uwodzicielsko. A potem zrzuciła koszulę i położyła się obok mnie. Wsunęła palce w moje włosy i zaczęła delikatnie masować moją głowę. Poczułem się tak błogo, że nawet nie wiem, kiedy zasnąłem.
Ale za to zapamiętałem swój sen, co rzadko mi się zdarza. I to ku swemu własnemu zakłopotaniu. Śniło mi się, że leżę na dachu jakiegoś domu w Skyrim i wygrzewam się w słońcu. Chyba w Pękninie, ale pewności nie mam, zwłaszcza że nie znałem tam żadnego domu z płaskim dachem. A obok mnie leży piękna, naga blondynka i obsypuje mnie pieszczotami. Tak, blondynka! Zadziwiające, jak dziwnym światem są sny. Na jawie w takiej sytuacji, o ile w ogóle mogłoby do niej dojść, poczułbym się co najmniej niezręcznie. We śnie po prostu uznałem to za oczywistość. Przyglądałem się jej uważnie, podziwiając jej zgrabne ciało, miejscami smukłe, miejscami rozkosznie zaokrąglone. Wyciągnąłem rękę w jej stronę, a ona chwyciła moją dłoń i delikatnym gestem położyła sobie na piersi. Poczułem przypływ pożądania… A ona schyliła się ku mnie i złożyła na moich ustach gorący pocałunek, po czym ze śmiechem uniosła głowę. I wtedy poznałem, że to Mjoll, choć nie miała na twarzy tatuażu.
Potem, nie pamiętam jak, znalazłem się w Apokryfie. Trzymałem Mjoll za rękę i oprowadzałem ją po królestwie Hermaeusa Mory. W pewnym momencie odwróciłem się do niej, by stwierdzić, że to nie Mjoll, tylko Frea. Córka szamana Skaalów nie miała na sobie zbroi, tylko długą suknię, w kolorze ochry, ozdobioną kolorowymi haftami, jaką kiedyś widziałem u Cindiri Arano. Choć wyglądała pięknie, oczy miała podkrążone, jakby dopiero co przestała płakać. Co było dalej, nie pamiętam, choć przysiągłbym, że była tam jeszcze jedna dziewczyna i wcale nie była nią Lydia.
Nie wiem, skąd wzięły się te sny. Czyżby to było kuszenie mnie przez Hermaeusa Morę? W każdym razie, nieskuteczne. Gdy się przebudziłem i poczułem przy sobie ciepłe ciało Lydii, zapomniałem nie tylko o tym, że gdzieś tam istnieją inne kobiety, ale że w ogóle istnieje inny świat.
Przez jakiś czas miałem spore poczucie winy z powodu tego snu. Wiem, że to absurdalne, ale nic na to nie poradzę. W chwili gdy ukochana leży przy mnie i opiekuje się mną, jak rodzona matka, ja śnię o innych dziewczynach – uznałem, że to bardzo nie w porządku. Lydii nigdy się do tego nie przyznałem. To jeden z dwóch sekretów których nigdy jej nie zdradziłem. Drugi dotyczył pewnego wampira. Ale to zupełnie inna historia, którą może jeszcze kiedyś opowiem, jeśli bogowie obdarują mnie życiem na tyle długim, bym zdążył opisać późniejsze wydarzenia. Mam nadzieję, że kiedyś ukochana moja przeczyta te słowa i przebaczy, bo do dziś gryzie mnie z tego powodu sumienie.
Tymczasem nastał dzień. Tutaj, na Solstheim, w podziemnej posiadłości, trudno było czasem zorientować się, czy jest dzień czy noc. Człowiek żył według wewnętrznego zegara, który czasem był zadziwiająco dokładny, ale bywało, że zawodził zupełnie. Kiedyś, po jednej wyprawie, zdarzyło się, że wyszliśmy z domu późnym wieczorem i nie wiedzieliśmy nawet, czy to wieczór tego samego dnia, w którym wróciliśmy, czy też nastał już wieczór dnia następnego. Niemniej, gdy zgłodnieliśmy i postanowiliśmy przyrządzić sobie posiłek, trzeba było zwlec się z łóżka, więc przy okazji wyjrzałem na zewnątrz. Nastał piękny, słoneczny poranek. Powietrze zawierało tego dnia bardzo mało wulkanicznego pyłu, więc wschodzące słońce świeciło mocno i tylko gdzieniegdzie można było dostrzec smugi rozproszonego w pyle światła. Wciągnąłem z przyjemnością w płuca rześkie, poranne powietrze, niemal tak czyste, jak w wiosce Skaalów.
Po śniadaniu uradziliśmy, że moim pierwszym zadaniem będzie uwolnienie nieszczęśników spod Kamienia Drzewa w świątyni Miraaka. Skoro on sam nie żyje, powinno się to udać. A potem pójdziemy do wioski Skaalów i poinformujemy ich o wszystkim. Zwłaszcza Frei bardzo chciałem powiedzieć, że śmierć jej ojca nie poszła na marne. Zatem włożyliśmy swoje zbroje i ruszyliśmy pod górę, w głąb wyspy. Drogę już znaliśmy, więc nie licząc jednego śnieżnego trolla, którego musieliśmy ubić w samoobronie, nie spotkała nas żadna przygoda.
Gdy świątynia wyłoniła się zza wzgórza, Lydia przystanęła. Spojrzałem na nią pytająco.
- Słyszysz? – spytała.
Nadstawiłem uszu.
- Nic nie słyszę – mruknąłem. – O co chodzi?
- No właśnie – roześmiała się. – Nic nie słychać!
Uśmiechnąłem się. Tak, miała rację! Nic nie było słychać. Żadnego kucia, stukania, ani innych odgłosów budowy, które zwykle było słychać już z daleka, bowiem echo niosło dźwięki w tę stronę. Czyżby nikogo tam już nie było?
Sam nie wiem kiedy zaczęliśmy biec. Musieliśmy się o tym przekonać na własne oczy. Gdy zdyszani znaleźliśmy się na schodach, powitał nas całkowity bezruch. I cisza. Tylko wiatr gwizdał na rusztowaniach. Wokoło leżało pełno porzuconych narzędzi: kilofy, młoty, dłuta, kliny i jakieś haki, sam nie wiem do czego. A wokoło ani żywej duszy.
- Są wolni – wydyszała Lydia z wysiłkiem, bo jeszcze nie złapała oddechu.
- Jak dobrze… - szepnąłem. – Koszmar się skończył.
Zeszliśmy na dół, do Kamienia Drzewa. Wyciągnąłem dłoń w jego stronę. Poczułem świeże, odżywcze wibracje. Artefakt odzyskał dawną moc.
- To wszystko twoja zasługa – Lydia objęła mnie ramionami. – To dzięki tobie. Jesteś największym bohaterem o jakim słyszałam.
- E tam… - zaczerwieniłem się, bo nie wiedziałem co powiedzieć.
- Zobaczysz, twoje pomniki pojawią się w całym Skyrim i na całym Solstheim – ciągnęła dalej, wyraźnie wzruszona. – Będzie ich tyle, ile posągów Talosa i Ysgramora…
- No, ja raczej tego nie zobaczę – spróbowałem zażartować. – Nie stawia się pomników żywym.
- Nieważne – przytuliła się do mnie. – I tak będą o tobie śpiewać pieśni.
- O nas – objąłem ją wpół. – O tobie również. O najpiękniejszej pogromczyni smoków i najdzielniejszej wojowniczce, jaka chodziła po ziemi.
Połączył nas gorący pocałunek. Trwaliśmy w uścisku dłuższą chwilę.
- To co, idziemy do wioski Skaalów – spytałem w końcu.
Złapała mnie za rękę i pociągnęła na górę. Na północ, w stronę wioski.
Słońce zaczęło znikać już za górami, gdy ujrzeliśmy wreszcie norskie, strzeliste dachy, przypominające nam nieodmiennie o Białej Grani. Siedzący na ganku rybak, na nasz widok przerwał struganie jakiegoś kijka i schował nóż do pochwy za paskiem. Wstał i… uśmiechnął się! I ja też się uśmiechnąłem. Z ulgą. Skaalowie znów są moimi przyjaciółmi. Zawsze byli, ale teraz dodatkowo stopniały między nami te lody, które pojawiły się po śmierci szamana. Zrobiło mi się lekko na duszy.
Im dalej wkraczaliśmy między budynki, tym więcej witało nas uśmiechów i pozdrowień. Ten i ów wyciągnął rękę, którą oboje serdecznie ściskaliśmy. Kierowaliśmy się, oczywiście, ku domostwu Storna. Gdy byliśmy już blisko, Frea musiała usłyszeć wrzawę, bowiem otworzyła drzwi i stanęła na progu. Od razu nas zauważyła. Coś na kształt ulgi odbiło się w jej oczach. Podeszła do nas i objęła nas ramionami.
- Czuję że Kamień Drzewa jest wolny – próbowała się uśmiechnąć, ale niedawno przeżyta tragedia sprawiła, że wyszedł z tego tylko niewyraźny grymas. – Ziemia odzyskała jedność. Czy to… - zająknęła się. – Czy to koniec? Czy Miraak został pokonany?
- Miraak zginął z mojej ręki – skinąłem głową.
Po czym, uświadomiłem sobie, że nie do końca była to prawda.
- Ale Hermaeus Mora wciąż tam jest… - dodałem, szukając w myślach odpowiednich słów.
Miałem zamiar przyznać, że to daedryczny książę ostatecznie dokończył dzieła, ale Frea nie pozwoliła mi dokończyć.
- Miraak był zagrożeniem dla Solstheim – odparła z mocą. – Jego śmierć to kolejna garść piachu w tryby Herma-Mory. Powiedz mi tylko… - zagryzła wargę, by po chwili dodać szeptem. – Czy śmierć mojego ojca była konieczna? Czy Miraaka nie udało się pokonać w inny sposób?
Uśmiechnęła się przepraszająco do Lydii, po czym wzięła mnie pod ramię i pociągnęła w stronę skraju wioski. Nie miała żadnych tajemnic, ale, jak sama stwierdziła, w stanie ducha jakim jest, łatwiej jej będzie powiedzieć to na osobności.
- To Hermaeus Mora zabił Storna, pamiętaj – odezwałem się, krocząc wolno u jej boku. – Nie Miraak.
- Wiem – westchnęła. – Skaalowie tego nie zapomną. Śmierć Storna stanie się kolejnym świadectwem zdradzieckiej natury Herma-Mory.
Nie opowiedziałem jej o swych wątpliwościach, choćby dlatego, że te pojawiły się znacznie później. Wtedy uważałem tak jak ona. Też nie rozumiałem, dlaczego władca Apokryfu ten jeden jedyny raz okazał się być tak okrutny. Przecież poza tym, postępował ze mną w miarę uczciwie. Czyżby, nie mogąc mnie z jakiegoś powodu dosięgnąć, zabił Storna z pełną świadomością, że zaboli mnie jego śmierć? Czy chciał w ten sposób wymusić moje posłuszeństwo? Czy chciał mi pokazać, jak kończą ci, którzy nie zgadzają się mu służyć?
Nie dowiedziałem się tego nigdy.
Tymczasem próbowałem znaleźć jakieś słowa, które mogłyby ją pocieszyć. Ale nie doceniłem norskiego hartu ducha. Ona wcale nie potrzebowała pocieszenia. Była przygnębiona, to prawda, ale nie roztkliwiała się nad sobą. Wioska potrzebowała szamana, a ona, wyuczona przez ojca, stała się jego naturalnym następcą. Musiała być silna, bo spoczywał na niej ciężar odpowiedzialności. Razem z Fanari, obie musiały opiekować się swoim ludem.
Solstheim. Wioska Skaalów |
Spytała mnie o moją ostatnią wyprawę do Apokryfu. Opowiedziałem jej, nie wdając się w szczegóły. Wspomniałem o zagadkach, jakie musiałem rozwiązać, o Poszukiwaczach, których tożsamość pozostała dla mnie nieznana, o smoku Sahrotaarze i o szczycie Apokryfu, na którym stoczyłem pojedynek z Miraakiem. I o tym, jak w ostatniej chwili wtrącił się w to wszystko Hermaeus Mora. Wspomniałem też, że odwiedziłem Kamień Drzewa. Zapewniła mnie, że nieszczęśnicy zniewoleni do niedawna przez Miraaka, są już w domach, pod opieką bliskich.
Wracaliśmy już, gdy Frea nagle przystanęła.
- Jeszcze jedno Skaaldruhu – uśmiechnęła się, choć jej oczy pozostały smutne. – jeśli pozwolisz… Wiem że nie powinnam się wtrącać, ale… - spojrzała mi w oczy. – Czy mogę ci coś doradzić? Czy mogę cię przestrzec?
- Jasne – bąknąłem zaskoczony. – O co chodzi?
Nie odpowiedziała od razu, jakby próbowała zebrać myśli.
- Jako szamanka Skaalów – zaczęła niepewnie – dbam o duchowe życie mojego ludu. Choć ziemie nasze nie są ci domem, my zwiemy cię Skaaldruhem i właśnie dlatego cię ostrzegam. Herma-Mora złapał cię na postronek, pod płaszczykiem wspólnej walki z Miraakiem.
Urwała na chwilę, po czym mocno ścisnęła moją dłoń.
- Nie idź dalej tą drogą – powiedziała dobitnie. – Wszechstwórca powołał cię do czynienia wielkich rzeczy. Nie zapominaj o tym.
A potem, nie zważając na norski zwyczaj nieokazywania uczuć, uścisnęła mnie serdecznie jak rodzona siostra.
- Niech cię Wszechstwórca prowadzi, Skaaldruhu!
Słońce stało już nisko, gdy powróciliśmy do wioski. Rozejrzałem się za Lydią. Stała obok drwala Deora, który coś jej zawzięcie tłumaczył, wskazując od czasu do czasu na las w głębi wyspy. Czyżby pojawiły się tam trolle? Bo niedźwiedzi chyba nie było już na całej wyspie. Kiedyś zamieszkiwały ją gromadnie, ale teraz nie udało mi się znaleźć śladów ani jednego.
Przypomniała mi się prośba Temby z Ivarstead, właścicielki tartaku, abym przetrzebił trochę pogłowie niedźwiedzi w okolicach osady. Niedźwiedzie atakowały tam drwali, którzy dostarczali jej pnie. Uśmiechnąłem się na to wspomnienie. Zgodnie z obietnicą, dostarczyłem jej wtedy dziesięć niedźwiedzich skór, za co solidnie mi zapłaciła, zgodnie z norskim zwyczajem. Czyżby Deor też miał tego typu kłopoty?
Okazało się jednak, że sprawa jest dalece poważniejsza.
- Mam kiepski humor – oświadczył, gdy podszedłem do nich. – Zaginął jeden ze Skaalów.
Zmroziło mnie. Tutaj zaginięcie niemal zawsze oznaczało, że dany ktoś nie żyje. Albo rozszarpały go trolle, albo zabili zbóje, albo też uległ wypadkowi i nie potrafiąc wrócić, właśnie umiera, albo już umarł.
- Kto zaginął? – wykrztusiłem.
- Baldor Kujący Żelazo – odparł zasępiony drwal. – To nasz jedyny kowal, więc jest w wiosce bardzo ważny.
- Nie ma go już od czterech dni – poinformowała mnie Lydia i dodała szeptem. – Boję się, że trzeba liczyć się z najgorszym.
Pokiwałem smętnie głową. Jeśli przepadł w lesie, szansa na odnalezienie go żywego była niewielka. Wprawdzie Skaalowie byli dziećmi natury i potrafili radzić sobie w najdzikszych ostępach wyspy, ale w przypadku Baldora nie było powodu do zniknięcia na tak długo czas. Bywało, że ktoś wyruszał na dalszą wyprawę, polowanie, czy poszukać surowców, ale w takiej wspólnocie nikt nigdy nie robił tego niespodziewanie, bez słowa. Tu każdy uważał na drugiego mieszkańca i każdy informował innych, dokąd się udaje. Właśnie po to, żeby pozostali przyszli mu z pomocą, gdyby nie wrócił na czas.
W tym przypadku nie było jednak nawet wiadome, w którą stronę się udać, by go poszukać. Wyspa była całkiem spora, pełna najróżniejszych zakamarków, jaskiń, załomów i opuszczonych ruin.
Tymczasem okazało się, że Deor nie powiedział nam jeszcze wszystkiego. W dodatku, ku naszemu zdziwieniu, okazało się, że nie wspomniał o tym, bo sądził, że już to wiemy. Wyszło to dopiero wtedy, gdy Lydia, próbując dowiedzieć się czegoś więcej, zaczęła zadawać mu pytania, godne śledczego.
- Czy zdarzyło się coś niezwykłego w czasie jego zniknięcia – brzmiało jedno z nich.
Deor zaczerwienił się i zająknął. Spojrzał na nią nieco spłoszony.
- Hmm – mruknął niewyraźnie. – Nie pamiętam, żeby Baldor dziwnie się zachowywał. Ale wiesz… W dniu jego zniknięcia widziałem coś w lesie.
Spojrzał nam w oczy i zaczerwienił się jeszcze bardziej.
- W oddali widziałem dwa elfy, wlokące coś za sobą.
Łypnął na mnie okiem. Nie uszło mojej uwadze, że zerknął nie tyle na mnie, co na mój elfi hełm.
- Myśliwi często zaglądają w te strony, więc się tym nie zainteresowałem! – próbował się usprawiedliwić.
Trzeba go było naprawdę mocno ciągnąć za język, żeby coś z niego wydobyć. Okazało się bowiem, że wziął te postaci… za nas. Zmyliły go hełmy, bardzo podobne do naszych. Sądził, że to Lydia i ja. Nie poznał, bo było to w nocy, ale ich hełmy błyszczały wyraźnie w świetle księżyca. Zaś to, co mieliśmy za sobą ciągnąć, wziął za naszą myśliwską zdobycz. I owszem, potwierdził, zdziwiło go, że nie wstąpiliśmy do wioski, jak to mieliśmy w zwyczaju, ale uznał, że to nie jego sprawa.
Po plecach przeszedł mi dreszcz. Skoro nieznani goście mieli takie same hełmy, mogło to oznaczać tylko jedno.
- Thalmor – mruknąłem z zaciśniętymi zębami.
Spojrzeliśmy po sobie. Lydia też zacisnęła zęby. Skoro Thalmor pojawił się na wyspie, oznaczało to poważne kłopoty. Czyżby dowiedział się że kopalnia w Kruczej Skale znów działa i chciał położyć swoją chciwą łapę na źródle ebonu? Wydawało się to nieprawdopodobne, ale możliwe. Tylko dlaczego mieliby porywać Baldora? Bo o tym, że go porwali, pomyśleliśmy od razu oboje.
- Był kowalem i umiał obrabiać ebon – podrapałem się po nosie. – Altmerowie rzadko go stosują, więc pewnie brak im rzemieślników.
- Na Solstheim nie ma żadnego garnizonu – Lydia pokiwała głową. – Mogą działać bezkarnie.
- W Kruczej Skale jest gwardia Veletha, więc się tam nie pokazali – dodałem. – Przynajmniej Glover jest bezpieczny.
- Jak myślisz, czy Gwardia Redoran pomogłaby nam w razie czego?
Wzruszyłem ramionami. Z pewnością Redoranie nie życzyliby sobie, żeby Thalmor szarogęsił się na wyspie. Dunmerowie żyli ze Skaalami w zgodzie, a nawet przyjaźni, więc chęci do pomocy raczej by im nie zabrakło. Mogli jednak nie zechcieć zadzierać z Thalmorem, który był w stanie przysłać tu niemałą armię świetnie wyszkolonych żołnierzy i po prostu zagarnąć wyspę dla Aldmerskiego Dominium. Dunmerowie zaś na pewno nie oddaliby wyspy bez walki. Ich dawna ojczyzna leżała w gruzach, nie mieli dokąd się udać, a żyć pod batem Thalmoru z pewnością nie chcieli. Byli bardzo przywiązani do tego miejsca, które zbudowali w zasadzie od podstaw. Mogło skończyć się to krwawą i wyniszczającą wojną, w której Redoranie musieliby w końcu ulec.
- Dokąd się udali? – spytałem, patrząc w stronę Deora.
- Na południowy zachód – drwal wskazał ramieniem. – Jeśli zdarzy ci się tam iść, może poszukasz śladów Baldora – poprosił nieśmiało. – Skaalowie będą ci wdzięczni.
Nie musiał mi nawet tego mówić. Brzmiała mi jeszcze w uszach deklaracja Storna o przyjaźni między nami. Nie, z pewnością tak tego nie zostawię! Miałem wiele powodów, by działać. Po pierwsze, choć Baldora widziałem zaledwie kilka razy w życiu i nie zamieniłem z nim więcej, niż dziesięć słów, polubiłem go i miałem nadzieję, że i on polubi mnie. Kowal z kowalem zawsze znajdą wspólny język, więc istniała spora nadzieja. Po drugie, skoro Baldor nie zaginął, tylko został porwany, istniała realna szansa, że wciąż żyje. No i Thalmor, mój zadeklarowany wróg, który rozesłał za mną listy gończe. Wprawdzie później Elenven wycofała je, choć zrobiła to dopiero na skutek wyraźnego nacisku Cesarskiego Legionu, ale wrogość pozostała. Zagrała we mnie buntownicza krew. Trzeba pokazać Thalmorczykom, gdzie ich miejsce! W dodatku, choć Skaalowie byli ludem wojowniczym, tutaj trzeba było zmierzyć się z thalmorskim wojskiem, a to oznaczało, że jedynymi osobami, które mogą tego dokonać jesteśmy my, doświadczeni legioniści. Oj, panowie Altmerowie, nadepnęliście na odcisk nie temu, co trzeba!
- Nie tak ostro – Lydia pokręciła głową. – Nie możemy rozpętać wojny.
Trochę ochłonąłem.
- Masz rację – przyznałem ze wstydem. – Trzeba działać z głową. Najlepiej naszym starym sposobem.
Deor spojrzał na mnie pytająco. Miał taką zaaferowaną minę, że oboje się roześmieliśmy.
- Na paluszkach! – mrugnęła do niego Lydia. – Tak się załatwia takie sprawy.
Ale nie udało się na paluszkach.
Na początku szczęście nam dopisywało. Deor dokładnie opisał nam, w którym miejscu widział Thalmorczyków. Choć na zewnątrz wciąż jeszcze było w miarę jasno, w lesie mrok zapada szybko, więc nie tracąc czasu, czym prędzej pobiegliśmy we wskazanym kierunku. Pomyszkowałem tam trochę i szybko udało mi się znaleźć trochę śladów. Nie najświeższych, oczywiście, ale wciąż jeszcze widocznych. Dwie osoby szły tędy kilka dni temu i wlokły za sobą coś ciężkiego. Cztery dni to dużo, nawet dla doświadczonego tropiciela. Zwłaszcza w chłodnym lesie, gdzie rosa bywała tak obfita, że potrafiła spływać małymi strumykami. Jednakże wleczenie ciężaru po ziemi zostawia ślady tak wyraźne, że bez trudu udało mi się na nie natrafić. Zostają wtedy połamane gałązki, wyszarpana trawa, odciski stóp są głębokie i wyraźne, a co jakiś czas można natrafić na odcisk w miejscu, w którym rosa nie zdołała go zniekształcić. Stąd udało mi się z nich wyczytać całkiem sporo informacji. Ślady elfich butów, wyposażonych w miękkie, polepszające przyczepność specjalnie marszczone podeszwy, są bardzo charakterystyczne, więc nie miałem wątpliwości, kto tędy szedł. Mogłem je pomylić wyłącznie z naszymi własnymi, tyle tylko że my szliśmy tędy po raz pierwszy. Początkowo widziałem ślady dwóch żołnierzy, potem dołączyło do nich dwóch następnych. Jednocześnie urwał się ślad wleczenia po ziemi, co znaczyło, że żołnierze w czwórkę podnieśli ofiarę. Baldor był chłopem na schwał, więc jeśli założyć, że to on, musiał być nieprzytomny. Inaczej nie daliby mu rady. Oby tylko nic poważnego mu się nie stało!
Ślady wiodły w głąb wyspy. Szliśmy szybko, żeby jeszcze przed zmrokiem znaleźć miejsce stacjonowania thalmorskich żołnierzy. Słońce zaczęło chować się już za lasem, gdy gęste zarośla skończyły się nagle i dotarliśmy do miejsca, gdzie strzeliste świerki rosły z rzadka i było o wiele jaśniej. Słońce znalazło tu jakąś szparę między drzewami i oświetliło nam sporą, drewnianą chatę. Znaliśmy ją, bowiem często przechodziliśmy w pobliżu, gdy wędrowaliśmy z Kruczej Skały do wioski. Zawsze była zamknięta na głucho i nikt nie reagował na nasze pukanie do drzwi. Tym razem jednak było inaczej – wokół kręciło się kilka osób w złocistych hełmach, takiż butach i rękawicach. Ale, o dziwo nie mieli na sobie kirysów z księżycowego kamienia, tylko zwykłe, skórzane zbroje. Ciekawe dlaczego? Czyżby chcieli pozostać anonimowi? Dlaczego w takim razie nosili hełmy, które również rzucały się w oczy? Altmerowie każdy element uzbrojenia stylizowali na ptasie pióra. Hełm również miał bardzo charakterystyczny kształt, wyobrażający ptaka, skrzydłami obejmującego policzki żołnierza. Nie wszyscy mieli hełmy, to prawda. Dwóch z nich miało gołe głowy i dzięki temu można było poznać, że ponad wszelką wątpliwość są Altmerami. Naliczyłem cztery osoby, ale w chatce mógł być ktoś jeszcze.
Solstheim. Opuszczona chata |
- Co robimy? – spytała szeptem Lydia.
Pytanie było jak najbardziej na miejscu. Gdybyśmy mieli do czynienia z bandą zbójów, spytałaby raczej, którego wybieram jako cel, żebyśmy nie zmarnowali strzału, celując do tego samego. Ale to byli żołnierze. Wprawdzie thalmorscy, ale my przecież, chcąc nie chcąc, w kontaktach z żołnierzami reprezentowaliśmy Cesarski Legion, a między nami nie było wojny. Konkordat Bieli i Złota wciąż miał moc prawną i jego złamanie groziło poważnymi konsekwencjami, na przykład ponownym wybuchem wojny. Nie mogliśmy na to pozwolić, zatem również postąpić z nimi w ten sposób, w jaki postępowaliśmy z rozbójnikami, wyjętymi spod prawa. No i to jednak żołnierze…
- Zejdę do nich – oświadczyłem z pewnym wahaniem. – Zejdę i porozmawiam. Jeśli mają Baldora, zażądam by go uwolnili.
- Nie zrobią tego – wzruszyła ramionami.
- Wtedy zaatakujemy – odparłem. – Ale dopiero wtedy. Ty trzymaj łuk w pogotowiu. Jeśli dojdzie do walki, zastrzelisz najpierw tego, który będzie ode mnie najdalej.
Skinęła głową. Więcej instrukcji nie potrzebowała. Wiedziała, że dalsze plany nie mają sensu i trzeba postępować zależnie od tego, jak potoczy się sytuacja. Jeśli będzie okazja, strzeli po raz drugi. Jeśli nie, odrzuci łuk i w kilkunastu susach dołączy do mnie na dole. Ja zaś zarzuciłem łuk na plecy. W walce bezpośredniej on tylko przeszkadza. Chwyciłem za to tarczę i poluzowałem miecz.
Jeszcze niedawno to ona zeszłaby na dół, a ja czuwałbym z daleka z łukiem w ręku. Ale teraz nasze umiejętności niemal się wyrównały. Jednoręcznym mieczem i tarczą oboje władaliśmy równie zręcznie i w tej sztuce niewielu mogło nam sprostać. Lydia wciąż jeszcze miała nade mną przewagę w walce na ciężką, dwuręczną broń, bowiem ja z tej sztuki liznąłem jedynie podstawy. Strzelała za to prawie tak samo dobrze jak ja, choć wciąż skromnie uważała, że nie dorasta mi w tej sztuce do pięt. Tutaj jednak nie potrzebne było mistrzostwo, bo Thalmorczycy byli w miarę blisko, w dodatku dobrze oświetleni przez zachodzące na czerwono słońce.
Starałem się iść swobodnym krokiem, nie sprawiając wrażenia, że mam coś do ukrycia. Żołnierze dostrzegli mnie szybko, gdy tylko wyłoniłem się z zarośli. Nie zaatakowali mnie od razu, co nastrajało optymistycznie. Może da się im przemówić do rozumu?
Ale źle oceniłem sytuację. Nie atakowali, bo nie byli pewni, kim jestem. Miałem przecież na sobie zbroję thalmorskiego oficera. A nie rozpoznali mnie, bo słońce świeciło im prosto w oczy, a moja twarz znajdowała się w cieniu. Jednak gdy podszedłem bliżej, zorientowali się, że nie jestem jednym z nich. Ciekawe, czy domyślili się, kim jestem. Zapewne spotkali już kogoś niezorientowanego, kto nieświadomie poinformował ich, że jest tu takich dwoje w identycznych hełmach i rękawicach. Gdy tylko stwierdzili, że nie jestem Altmerem, zaatakowali bez ostrzeżenia.
Byli dobrze wyszkoleni, to musiałem przyznać. Trzech rzuciło się na mnie, ustawiając się tak, że otoczyli mnie i odwrót miałem odcięty. Zamierzali prawdopodobnie pojmać mnie żywcem i wyciągnąć ze mnie kilka informacji. Choćby, skąd mam tę zbroję. Ale ja wiedziałem, czym to grozi. Skoro sami mnie zaatakowali, przestały mnie obowiązywać jakiekolwiek konwencje. Wyszarpnąłem z pochwy Rozdzieracz Chłodu, który natychmiast pokrył się szronem. Od pierwszego ciosu elfiego miecza zasłoniłem się tarczą. Atak drugiego, uzbrojonego w szklany miecz, odbiłem ostrzem. Trzeci nie zdążył zaatakować – ebonowa strzała przebiła jego zbroję i powaliła na ziemię. Nie wiem, co było z czwartym, ale nie miałem okazji zerknąć w tamtą stronę, Musiałem tu zaufać Lydii. Ja miałem przed sobą dwóch.
Przeskoczyłem na prawo w taki sposób, że elf ze szklanym mieczem zasłonił mnie przed tym drugim. Balansując nogami, cały czas utrzymywałem taką pozycję. Dzięki czemu nie musiałem zajmować się dwoma jednocześnie. Mój przeciwnik był zręcznym szermierzem, ale ja byłem lepszym, bo silniejszym. W dodatku on nie miał tarczy. Raz tylko dosięgnął mnie końcem sztychu, gdy dałem nabrać się na jego wymyślną fintę, ale nie przebił mojej zbroi. Ja natomiast trzasnąłem go w ramię tak mocno, że ostrze dosięgło skóry i polała się krew. Rana nie była groźna, ale bolesna. Musiało go na chwilę sparaliżować. Na okamgnienie, ale w walce na miecze to wystarcza. Przed kolejnym ciosem nie zdołał się zasłonić. Pchnięcie powaliło go na ziemię, choć nie zabiło. Ataku drugiego żołnierza uniknąłem obracając się dookoła własnej osi, przez co zszedłem z linii jego ciosu. Obrót spotęgował siłę mojego cięcia. Mój sztych dostał takiej prędkości, że niby skalpel rozciął utwardzoną skórę, w miejscu, gdzie znajdował się kołnierz, chroniący szyję. Tym razem jej nie ochronił. Rozharatałem ją, niemal odcinając mu głowę od tułowia. Trysnęła fontanna krwi. Śmierć nastąpiła momentalnie. Tymczasem ten pierwszy, zaczął wstawać. Niezdarnie i powoli, jako że wciąż był oszołomiony. Pozwoliłem mu wstać – w końcu, to przecież żołnierz, a nie jakiś zbój. I gdyby się poddał, żyłby do dziś. Oddałem mu salut mieczem, co oznaczało też, że jestem gotów do rozmowy. Ale jego rozkazy widocznie były inne. Przyjął pozycję do ataku, i znieruchomiał, dając mi czas do przyjęcia szermierczej postawy. Mimo całej niechęci do Thalmoru, nie mogłem nie docenić jego honorowej postawy żołnierza. Skłoniłem lekko głową. Odpowiedział takim samym gestem. A potem zaatakował. Beznadziejnie wolno. Ostry czubek Rozdzieracza Chłodu, pchniętego silnie moją dłonią, znalazł szparę między skórzanymi płytami jego kirysu. Wybałuszył oczy i to była ostatnia rzecz jaką zrobił. W milczeniu osunął się na ziemię.
Zerknąłem na czwartego. Leżał pod chatą, w miejscu, w którym przedtem stał. Z oka wystawała mu ciemna brzechwa strzały z ebonowym grotem. Z czterech thalmorskich żołnierzy nie został ani jeden.
Oddałem honory pokonanemu przeciwnikowi, po czym wbiłem miecz w ziemię i uniosłem prawą dłoń, przywołując Wykrycie Życia. W oddali zajarzyła się purpurą sylwetka lisa, za to źródła błękitnego światła pojawiły się aż dwa. Jednym z nich była oczywiście Lydia, wyłaniająca się z zarośli. Drugie zapaliło się w głębi chaty, po prawej stronie, w dodatku bardzo nisko, pod powierzchnią ziemi, jakby ktoś znajdował się w piwnicy.
Wytarłem miecz i schowałem go do pochwy. Nie będzie mi już potrzebny. Podszedłem do chaty i spróbowałem otworzyć grube, dębowe drzwi. Zamknięte. Zacząłem wyciągać swoje wytrychy, ale ubiegła mnie Lydia, podając żelazny klucz.
- Skąd go masz? – spytałem zdziwiony.
- Miał przytroczony do paska – skinęła głową w stronę ciała, leżącego pod chatą.
Zerknąłem na elfiego żołnierza. To był ten, który w czasie walki stał najdalej ode mnie, wskutek czego zginął pierwszy, od strzały Lydii w głowę. Nie był oficerem, ale też nie szeregowym, o czym świadczył zatknięty za pas ozdobny sztylet. Z pewnością dowodził trzema pozostałymi.
Klucz pasował. Drzwi stanęły otworem. Chata była przestronna, ale panował w niej ogromny bałagan. Sprzęty poprzewracane, niektóre zniszczone, wnętrze zagracone. Poszedłem na prawo spodziewając się uchylnej klapy w podłodze, albo po prostu schodów, ale niczego takiego nie było. Gdzie tu jest zejście do piwnicy?
- Hej! – zawołałem. – Jest tu ktoś?
Chwila ciszy, a potem rozległo się stłumione wołanie.
- Pomocy! – wołał ktoś słabym głosem. – Ktokolwiek! Uwięziono mnie wbrew woli! Niech mnie ktoś uwolni!
Okazało się, że zejście jest dokładnie po drugiej stronie izby. Rozległa piwnica, czy też raczej suterena, znajdowała się pod całą podłogą górnego pomieszczenia. Było tu zupełnie ciemno, toteż strzeliłem palcami, przywołując Płomień Świecy. Jaskrawe, lekko błękitne światełko zajarzyło się pod sufitem, rozświetlając pomieszczenie. W przeciwległym kącie dostrzegłem postać, ubraną w skórzaną odzież, jaka zwykli nosić Skaalowie. Czym prędzej pobiegłem ku niemu.
Kowal, bo oczywiście był to Baldor we własnej osobie, stropił się, ujrzawszy złote skorupy thalmorskiej zbroi i w pierwszej chwili mnie nie poznał.
- Przychodzisz mnie uratować? – spytał niepewnie.
Zamiast odpowiedzi, wyciągnąłem swój stary, wysłużony orkowy sztylet i zabrałem się do rozcinania sznura, którym skrępowano mu ręce.
- Pamiętam cię – rozjaśnił twarz. – To dzięki twoim staraniom Skaalowie zostali wyzwoleni spod mrocznego zaklęcia.
Wiedział o czym mówi, bo przecież był jednym z tych, których uwolniłem spod Kamienia Wiatru. Rozciąłem więzy również na jego nogach. Był jednak skrępowany zbyt długo, by od razu wstać. Nie czuł rąk ani nóg. Zaczął pracowicie rozcierać swoje nadgarstki.
- Przeklęte elfy – westchnął. – Porwały mnie z domu…
Cokolwiek złego można było powiedzieć o Thalmorczykach, musiałem niechętnie przyznać, że byli dobrzy w swym fachu. Porwać niepostrzeżenie rosłego człowieka z jego własnego domu, stojącego w środku wioski – tego nie mógł dokonać byle kto. Miałem przed sobą zapewne jednostkę, szkoloną do zadań specjalnych. Gdyby nie Lydia i jej łuk, pewnie nie udałoby mi się wyjść z tego starcia w jednym kawałku..
Dopiero po chwili Baldor mógł wstać, a i to jedynie dlatego, że podtrzymaliśmy go z obu stron.
- Jesteś ranny? – spytałem. – Potrzebujesz leczenia?
Potrząsnął głową.
- Nie, nie… - zapewnił. – Moje rany nie są poważne. Elfy chyba nie zamierzały mnie skrzywdzić. Chciały mnie raczej nastraszyć. Jestem tylko trochę poturbowany.
- Dlaczego Thalmorczycy cię porwali? – spytała Lydia.
- Nie wiem, co jest ten Thalmor – wzruszył ramionami. – Ale jeśli masz na myśli elfy, to chodzi im o poznanie tajników wykuwania stalhrimu.
Spojrzeliśmy po sobie. Zatem byłem blisko, z tym, że nie chodziło o ebon, a o stalhrim. Baldor był jednym z nielicznych ludzi na świecie, którzy posiedli tę sztukę.
- Przewodzi nimi elf o imieniu Ancarion – dodał kowal. – Posiadł mapę, która wedle jego słów, pokazuje miejsce nieznanego dotąd źródła stalhrimu.
- Gdzie znajdę tego Ancariona? – spytałem.
- Mają statek – odparł Baldor. – Zabrali mnie tam i pokazali mapę. Znajduje się na północnym wybrzeżu wyspy.
Lydia bez słowa podsunęła mu naszą mapę i ołowiany sztyfcik. Zaznaczył krzyżykiem miejsce na północno-zachodnim krańcu wyspy.
Ostrożnie, z naszą pomocą, zdołał wygramolić się z piwnicy. Strzeliłem w jego stronę Uzdrawiającym Dotykiem, ale niewiele to pomogło. Gdy otworzyłem drzwi, Baldor niespodziewanie chwycił mnie za rękę.
- Proszę, powstrzymaj Ancariona przed rozpoczęciem produkcji broni – spojrzał mi prosto w oczy. – Zabij go, albo pozwól żyć, ale przynajmniej odbierz tę mapę. To własność Skaalów.
Westchnąłem przeciągle. Łatwo powiedzieć, ale jak to zrobić, nie rozpętując wojny? W oczach Skaalów zdaje się urosłem za wysoko. Mieli mnie za jakiegoś herosa, przed którym nie ma żadnych przeszkód. Pewnie, mogłem odebrać mu siłą tę mapę, ale to było najgorsze rozwiązanie. Altmerowie nie dadzą sobą pomiatać, zwłaszcza ludziom i zapewne po klęsce jednej wyprawy, przyślą drugą, znacznie liczniejszą.
Wyszliśmy z chaty. Baldor chyba odzyskał już sprawność w rękach i nogach. Chcieliśmy odprowadzić go do wioski, ale stwierdził, że to niepotrzebne.
- Wracam do wioski - oświadczył. – Gdy zdobędziesz mapę, przynieś ją do mnie. I dziękuję!
Uścisnął czule nasz dłonie.
- Niech Wszechstwórca ma was w swojej opiece.
A potem wolnym krokiem zaczął wspinać się wydeptaną ścieżką, ku świątyni Miraaka, obok której biegła droga do jego domu.
Zostaliśmy sami.