Byliśmy już nieco utrudzeni, gdy stanęliśmy w znanym już sobie miejscu, na tarasie Wielkiej Komnaty. Neloth włożył jedną z kostek do cokołu i znów usłyszeliśmy pulsujące dudnienie pomp. Wskazał dłonią na drugi słupek.
- Musisz obniżyć poziom wody, nim pójdziemy dalej.
Wyjąłem z torby kostkę i umieściłem ją w uchwycie cokołu. Dudnienie przybrało na sile. Zapewne włączyła się jakaś dodatkowa pompa, bo poziom wody zaczął wyraźnie opadać. Komnata była jednak tak wielka i wody w niej było tak dużo, że nawet najwydajniejsza pompa potrzebowała czasu na jej odessanie.
- Ostatnia kostka jest gdzieś za północnymi drzwiami – Neloth wskazał głową w prawą stronę, gdzie wciąż jednak falowała woda. – Nie dostaniemy się tam, póki nie obniżymy poziomu wody.
- Może zrobimy postój? – spytała Lydia, zerkając na dół. – Chyba mamy trochę czasu, zanim wynurzy się przejście.
Zgodziliśmy się, że to dobry pomysł. Na odpoczynek wybraliśmy ciepłe miejsce, znajdujące się nieco wyżej, w zagraconej komnacie. Neloth na chwilę włączył palniki w przejściu, ogrzewając pomieszczenie jeszcze bardziej i wysuszając powietrze na tyle, że możliwe było częściowe chociaż wysuszenie naszych ubrań. Zdjęliśmy zbroje i wyżęliśmy dokładnie nasze ciuchy. Wciąż było mi chłodno, ale miałem w sakwie miksturę, broniącą przed mrozem. Ona też trochę rozgrzewała, podobnie jak napój Nelotha, który znów puścił manierkę w obieg. W naszych zapasach znalazła się jeszcze spora bulwa popielna, którą jednak z braku drewna musieliśmy zjeść na surowo. Też nieźle smakowała, trochę przypominając kalarepę. Podzieliliśmy ją na trzy części. Po schrupaniu kolacji każde z nas spróbowało znaleźć sobie jakieś w miarę wygodne miejsce do spania. Mur w jednym miejscu był tak pokruszony, że po wyrzuceniu kilku ostrych kawałków, udało mi się wygrzebać dołek, w którym drobne kamyczki uwierały niezbyt mocno. Spróbowaliśmy zasnąć.
Chłód posadzki sprawił, że budziłem się co chwilę. Lydia, odporna na zimno, spała jak kamień, a Neloth chyba użył jakiejś ogrzewającej magii, bowiem nawet przez sen biła od niego jakaś poświata. Mimo wszystko, po pewnym czasie, gdy w suchym powietrzu moje ciuchy jako tako wyschły, zasnąłem i ja.
Nie wiem, jak długo spałem, ale zbudził mnie cichy szmer rozmowy. Lydia i Neloth już nie spali, gawędząc szeptem, aby mnie nie zbudzić. Nie chciało mi się jeszcze wstawać, więc pomimo niewygody, leżałem wciąż w swoim dołku, z zamkniętymi oczami, przysłuchując się cichej rozmowie.
- Nie dziwię się, że jest na świecie miejsce, gdzie to Dunmerowie są rasą pogardzaną – mówił Neloth półgłosem. – Zasłużyliśmy sobie na to swoją arogancją i nieufnością. Dziwi mnie tylko, że to miejsce leży w Skyrim. Akurat Nordowie nie mają powodu, by gardzić Dunmerami. W Morrowind cieszyli się swobodą, i, w porównaniu do innych ras, sporym szacunkiem, który zdobyli sobie honorowym zachowaniem. Pewnie, nie byli dla nas równorzędnymi partnerami, ale zrozum, Dunmerowie generalnie nie ufali obcym. To była powszechna i nieufność i niechęć do innych ras. Morrowind było bardzo specyficzną krainą, związaną ściśle z Czerwona Górą. Dunmerowie żyją długo i przez całe swoje życie nasiąkają pewną, jak to nazwać, wulkaniczno-popielną filozofią, której obcy nie są w stanie zrozumieć. A bez zrozumienia nie ma porozumienia. Nie sądź, że wszyscy Dunmerowie byli zawsze tak otwarci i przyjacielscy, jak mieszkańcy Kruczej Skały.
- Nie nazwałabym ich otwartymi – mruknęła Lydia. – Trzeba było ich lepiej poznać, by nam jako tako zaufali. Fakt, teraz traktują nas z honorami, ale musieliśmy na to ciężko zapracować.
- W Morrowind byłoby o wiele gorzej – odparł mag. – Wyobraź sobie że na powitanie jesteś potraktowana jak intruz. Jeśli ktoś już zechce z tobą rozmawiać, to raczej w nieprzyjemnym dla ciebie tonie. I każdy zwraca się do ciepie per „Obcy”, nawet nie pytając cię o imię. To da ci jako takie wyobrażenie o dawnych mieszkańcach Morrowind. Rzadko który opuszczał ojczyznę. Nie znali obcych, nie znali innych krajów, nie znali obcych zwyczajów, ani intencji przybyszów. A niestety, wielu z przybyszów miało niezbyt szlachetne zamiary. Dlatego każdego traktowali może nie z wrogością, ale na pewno z nieufnością i to nieufnością, graniczącą z pogardą. Ci tutaj, mieszkańcy Solstheim, trochę już poznali inne rasy, są bardziej otwarci i rozumieją, że obcy nie zawsze musi oznaczać zły. Na tej wyspie zawsze było wielu obcych, tu znajdował się też spory, cesarski port przy Forcie Nocnego Mrozu, więc tutejsi Dunmerowie mieli lepszy kontakt ze światem.
- Z Cesarskimi jakoś się dogadywaliście – powiedziała Lydia tonem przekory.
- Nie mieliśmy wyboru – odparł Neloth. – Cesarstwo było za silne, żeby mu się przeciwstawić. Niektórzy z nas traktowali ich trochę jako okupantów, inni jak egzotyczną mniejszość, z którą mimo wszystko da się handlować. Zawsze jednak z pewną rezerwą. Generalnie u Cesarskich drażniła nas ich niecierpliwość. Odbieraliśmy ją jako nachalność. Wszyscy wydali nam się natrętni, nieuprzejmi i nie szanujący swych rozmówców. To była niesłuszna opinia, bowiem oni sami szanowali nasze zwyczaje, przynajmniej większość z nich i byli w końcu naszymi sojusznikami. To wynikało z ich trybu życia, w ciągłym biegu, w szybkim tempie. Zapewne my wydawaliśmy się im straszliwie tępi i powolni, w dodatku nie szanujący cudzego czasu. Zgaduję, że powodem jest fakt, iż ludzie żyją o wiele krócej niż my.
- A Nordowie?
- Nordowie są inni. Bardziej skierowani do wewnątrz. A to sprawia, że zawsze wykazywali się znacznie większą cierpliwością. Nordowie potrafią czekać, Cesarscy nie. Dlatego chyba darzyliśmy ich większą sympatią. Poza tym, Nordowie, poza Skaalami na Solstheim, nie tworzyli większych enklaw. Żyli razem z nami, wtapiali się w naszą ludność. Byli inni, ale nie wydawali się obcy, żyli obok nas. Cesarscy mieszkali głównie w swoich fortach i zwykle nosili cesarskie zbroje. To też wiele tłumaczy. Byli zorganizowani na swój sposób i nie czuli potrzeby integracji z nami. Podzieliła nas też sprawa niewolnictwa. W Morrowind było ono czymś oczywistym. Cesarscy zachowywali się jednak nieszczerze. Niby to przyzwalali na nie, ale po cichu wspierali abolicjonistów i pomagali zbiegom. To nie przysparzało im sympatii. Nawet nie tyle pomoc zbiegom, co właśnie ta nieszczerość. Dunmerowie uważali, że nie można im ufać.
- Niewolnictwo jest podłe – odparła Lydia. – Jak można porywać rozumne istoty z ich domów, rozdzielać je z bliskimi i zmuszać do pracy? To nieludzkie.
- Zgadzam się, to nieludzkie – odrzekł Neloth. – Teraz mogę to przyznać bez trudu i wydaje mi się to oczywiste. Ale nie zawsze tak było. Musiałem uczyć się tego dość długo. Zważ, że za moich czasów w Morrowind prawie nie było już niewolników z łapanek. Owszem, zdarzali się, ale mało kto chciał takiego kupować, bo trudno było ich nagiąć. Kto urodził się wolny, nie tak łatwo pogodzi się z utratą wolności, a komu potrzebny buntowniczy niewolnik? Więcej z nim kłopotu niż z niego pożytku. W Morrowind pracowali niewolnicy z dziada pradziada. Urodzeni w niewoli, nie znający innego życia. W dodatku, nikt nie dbał o ich edukację, bo i po co? Tyle tylko, żeby rozumieli polecenia. Przez to wielu z nas nawet nie zdawało sobie sprawy, że to w ogóle mogą być istoty rozumne. Niektórzy ledwo umieli mówić. Hodowano ich podobnie jak w Skyrim hoduje się konie czy krowy. To byli głównie Argonianie i Khajitowie. Zewnętrznie różnią się od nas o wiele bardziej iż ludzie, więc łatwo było nam zaakceptować fakt, że to dość inteligentne wprawdzie i szybko się uczące, ale jednak zwierzęta. Przyznam ci się, że dopiero w czasie jednej z moich podróży do Cyrodiil dotarło do mnie, że Khajit jest istotą rozumną. Nigdy przedtem nie spotkałem wykształconego, wolnego Khajita. Nie mówiąc już o Argonianach. Pamiętam rozmowę z nim. W pierwszej chwili myślałem, że to jakaś kuglarska sztuczka, że to człowiek przebrany za Khajita. Ale przyznaję, niewolnictwo nie oszczędziło żadnej rasy. Zdarzali się różni niewolnicy, włącznie z Dunmerami.
- I nie odczuwałeś żadnej litości dla niewolników? – spytała Lydia. – To chyba odruch…
Neloth nie od razu odpowiedział.
- Jeśli nasiąkniesz czymś jako dziecko - zaczął, - wydaje ci się to normalne. Mnie też wydaje się normalne, że są panowie i słudzy, uciskani i uciskający. Taki jest porządek świata. Tylko kryterium podziału jest rożne. Zwykle jest to stan majątku, ale może być i rasa, i pochodzenie, i umiejętności… Jak dobrze popatrzeć, nigdzie nie jest sprawiedliwie. Ja po prostu miałem szczęście, że urodziłem się w klasie panów. Gdy popatrzę na swoje życie bardziej krytycznie, muszę przyznać, że moja wrażliwość na cudze cierpienie została przez to mocno stępiona. A uwierz mi, tak żyje się dużo łatwiej, co nie znaczy lepiej. Od dziecka oczami widza obserwowałem cierpienia innych i jakoś tak poustawiało mi się w głowie, że tak musi być i że mnie to nie dotyczy. A każdy, zapewniam cię, że każdy ma tyle sił, aby znieść cudze cierpienie. Mnie zresztą wychowywano tak, abym nie okazywał współczucia, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto zechce to wykorzystać. Wbijano mi do głowy, że jeśli raz okażę komuś słabość, ten ktoś zacznie wobec mnie stosować szantaż emocjonalny i wkrótce to ja stanę się jego niewolnikiem, nie on moim. Do dziś nie pozbyłem się tych nawyków. Ale jest w nich trochę prawdy. Nawet sporo. Gdy próbowałem traktować jednego ze swoich sług nieco bardziej przyjaźnie, zaczął zaniedbywać swoje obowiązki, a moją własność zaczął traktować jak swoją. Zapewne nie mam odpowiedniego podejścia do służby, ale nic na to nie poradzę. Za stary jestem, żeby od nowa uczyć się życia. Nie być okrutnym, to chyba wszystko, na co mnie stać. A czy tego żałuję? Czasem tak, czasem nie…
Chwila ciszy.
- Mimo wszystko cieszę się, że w Skyrim nie ma niewolnictwa – szepnęła Lydia. – Do tego stopnia jest mi ono obce, że nie potrafię go zrozumieć.
- Są gorsze rzeczy, niż niewolnictwo – odparł Dunmer. – Dawnymi czasy było ono powszechne w całym Tamriel. Pierwszą prowincją, w której go zabroniono, były wyspy Summerset, ojczyzna Altmerów. I co powiesz na to? Niewolnictwo zniesiono, ale nastąpiły tam czystki etniczne na niespotykaną skalę. Nie wiadomo, co gorsze. Generalnie, najłagodniej przebiegło to w Cyrodiil, gdzie niewolnicy po prostu zostali uwolnieni i otrzymali prawa obywatelskie, choć do równości wobec prawa wciąż było daleko. Minęło prawie dwieście lat, zanim nastąpiła.
- Pamiętasz Morrowind? – spytała Lydia szeptem. – Pytam o to dawne Morrowind, zanim jeszcze wulkan pogrzebał je w popiołach.
- Oczywiście! – po głosie poznałem, że jest rozbawiony. – Jestem wystarczająco stary, by je doskonale pamiętać. Jestem stary nawet jak na Dunmera, choć dzięki sztuce magicznej zdołałem poważnie spowolnić proces starzenia i znacznie wydłużyć swoje życie. Ale nie pytaj mnie, jak to robię. Uwierz mi, nie chcesz wiedzieć.
Znów chwila ciszy, a potem Neloth zaczął mówić głosem, w którym wyraźnie wyczułem nutkę nostalgii.
- Zanim przeniosłem się na Solstheim, mieszkałem w Sadrith Mora. To było spore miasto, piękne, całe zbudowane z grzybów i wspaniale wkomponowane w naturalne wzgórza. Ale nie takich, jak te w Tel Mithryn. Tamte były specjalnie kształtowane i to nie przez byle kogo, tylko przez biegłych architektów. Gdy przypomnę sobie malownicze spirale, zastępujące schody, te grzybowe wieże… Tęsknię czasem do tego miejsca. Leżało na niewielkiej wyspie, dość daleko od brzegów Vvardenfell. Ta dzielnica nazywała się Wybrzeżem Azury. Stał tam też cesarski fort i obiektywnie muszę przyznać, że współpraca z Cyrodiilami, jak ich nazywaliśmy, układała się całkiem przyzwoicie, choć nie traktowaliśmy ich jak oddanych przyjaciół.
- A jakie było Morrowind? Jak wyglądało?
Neloth westchnął przeciągle.
- Dla mnie pięknie – uśmiechnął się. – Ale tobie zapewne wydałoby się kraina ponurą i skrajnie nieprzyjazną. Mówię tu wielkiej wyspie Vvardenfell, bo na dalekim południu, na stałym lądzie, było inaczej. Tamte okolice wyglądały podobnie jak Cyrodiil – lesiste, pagórkowate. To jednak Vvardenfell stanowiła trzon Morrowind. Wyobraź sobie górzystą krainę, ale z górami zupełnie innymi niż w Skyrim. Wulkanicznymi, łysymi, niskimi, ale o stromych ścianach, poprzecinanymi wąwozami, wyżłobionymi przez lawę. A w samym środku tkwi Czerwona Góra, czynny i bardzo groźny wulkan, otoczony magiczną barierą. Tak, musiał zostać otoczony. Inaczej w ogóle nie dałoby się tam żyć. I nie chodziło tu nawet o sam wulkan, co o zło Dagoth Ura, który tam zamieszkał. Słyszałaś o tym zapewne? Do samej Czerwonej Góry można się dostać jedynie przez specjalne przejścia, na przykład Brama Duchów… Ale im dalej od Czerwonej Góry, tym więcej wokół życia. Zwłaszcza południowe wybrzeże było zielone i tętniące życiem.
- A zwierzęta?
- Zupełnie inne niż tu, czy w Skyrim – odparł Neloth. – Zwykle pokryte chityną. Dlatego chityna wśród Dunmerów stanowi powszechnie stosowany budulec, bo zawsze i wszędzie było jej pełno. Na przykład Kwamy. Niezgrabne, powolne czworonogi, ale bardzo pożyteczne. Hodowano je powszechnie, bo ich jaja były ważnym źródłem żywności. Ciebie pewnie bardziej zainteresowałby ogar. Szybki drapieżnik, ale nie taki, jakiego znasz. Nasze ogary z psami nie miały nic wspólnego. To były duże, czworonożne owady. Wyglądały, jak pies w chitynowej zbroi. I nie dało się ich hodować… Były też gady, zwykle dwunożne, albo skrzydlate. Niektóre, jak guary, również hodowano, choć większość biegała dziko. Albo skrzekacze… Agresywne, latające gady, w górach zawsze ich pełno. Prawdziwe utrapienie dla wędrowca.
Otworzyłem oczy i spojrzałem na nich. Neloth patrzył w sklepienie, rozmarzonymi oczami.
- Tęsknisz za Morrowind, prawda? – spytała Lydia.
- Tęsknię – skinął głową. – Tak jak ty tęsknisz do Skyrim. Tyle, że ty możesz tam wrócić, ja nie. Morrowind, jakie znałem, znikło z powierzchni ziemi, wraz z wybuchem Czerwonej Góry. Teraz moim domem jest Solstheim. Cóż, mogło być gorzej…
- Były tam duże miasta?
- O, tak! – Neloth ożywił się. – Na przykład Balmora, miasto nad rzeką, wewnątrz lądu. Albo Vivek, na południowym wybrzeżu… O, to by ci się spodobało! Wyobraź sobie ogromny, ale naprawdę ogromny budynek-wyspę. Jak wielka, kamienna twierdza, ale zbudowana na wodzie. Kształtem przypomina ściętą piramidę, z kilkoma piętrowymi tarasami, otaczającymi ją ze wszystkich stron, które zastępowały ulice. I wyobraź sobie, że tych twierdz jest aż dziewięć, zbudowanych obok siebie, stojących w szyku, niby kompleks gigantycznych budynków, połączonych mostami. Każdy z tych budynków jest osobnym miastem, ale istnieje między nimi komunikacja. Każdy ma innego właściciela i inne przeznaczenie. Jest tam Dom Telvanni i Dom Hlaalu i Dom Redoran… Był też Dom Przybyszów, pod protektoratem Cesarstwa. I Pałac, i Świątynia, i Arena…
Vivek - Morrowind. Widok na dwa kantony - stara ikonografia, wykonana z tarasu trzeciego kantonu |
Urwał, widząc, że podnoszę się ze swego leża. Przeciągnąłem się tak, że zatrzeszczały mi kości. Byłem gotowy do drogi.
Wielka Komnata została opróżniona z wody, choć nie całkowicie. Jej poziom opadł jednak tak, że widać było nie tylko taras pod nami, ale i podjazd, prowadzący do jeszcze niższego tarasu, za którym błyszczała złocista brama. Zeszliśmy ostrożnie, bowiem ścieżka była śliska od glonów, które porosły kamienną budowlę, zanurzoną w wodzie.
Wielka Komnata w Nchardak, po odessaniu wody przez pompy. Widoczna odsłonięta Północna Brama. W prawym dolnym rogu widać czynną kostkę sterującą, zamontowaną na cokole |
Cokół przy drzwiach również porósł zielonymi glonami. Ledwo można było dostrzec jego pierwotne, czerwone zabarwienie. Ale nadal działał. Gdy Neloth umieścił w nim kostkę, szczęknęło i brama stanęła otworem. Znaleźliśmy się w wąskim korytarzu, prowadzącym w dół. Ale ten był zupełnie suchy. Dopiero na samym końcu, gdy rozszerzył się w obszerną komnatę, dostrzegliśmy wodę.
Komnata miała dookoła kamienne tarasy, środek natomiast wypełniała woda. Basen miał kształt krzyża, którego ramiona dochodziły do samych ścian i bezpośredniego przejścia na drugą stronę nie było. Naprzeciwległe brzegi spinał zwodzony most, jednak aby dostać się na drugą stronę, trzeba było opuścić inny, podobny most, który sterczał sobie dumnie na lewym tarasie, na którym właśnie się znaleźliśmy.
Pociągnąłem nosem. Woda nie zachęcała do kąpieli. Nie była czysta, jak w Warsztatach, gdzie zapewne istniał jakiś podziemny przepływ. Ta była zastana, zielona od glonów i nieco cuchnąca. Mieliśmy nadzieję, że tym razem obejdzie się bez pływania.
Rozejrzeliśmy się uważnie. Za nami schody wspinały się na małą galerię, górującą nad pomieszczeniem. Prawy taras, po naszej stronie, był zupełnie zawalony gruzem. Za nim widniała następna galeria, a na niej dostrzegliśmy słupek cokołu sterującego, jednakże kostki w nim nie było.
Neloth potrząsnął głową, zawiedziony tym widokiem.
- Ostatnia kostka jest gdzieś tutaj – mruknął, krzywiąc się. – Mam nadzieję, że nie trzeba będzie więcej pływać w tym bagnie.
Mój hełm wyposażony był we wkładki, wzmacniające dźwięk. Słyszałem więc wyraźnie głuchy odgłos pracujących pomp. Nie ulegało wątpliwości, że gdzieś tutaj musi znajdować się inny słupek, zawierający kostkę, ale z naszego miejsca nie mogliśmy go dostrzec. Możliwe, że pod wodą znajdowało się jakieś przejście do innego pomieszczenia, ale jak je znaleźć? Tu nawet nurkowanie nie pomoże – woda była zbyt brudna i nieprzezroczysta. Nie było widać dna. Jedyny sposób, to ją wypompować.
- Zdaje się, że mamy tam włącznik pomp – Neloth spojrzał w stronę pustego słupka na dalekiej galerii. – Ale jak się do niego dostać?
Zerknął najpierw w lewo, potem na wprost, a potem na prawo, gdzie na przeciwległym brzegu sterczała podniesiona kładka trzeciego mostu. Na skutek zawalenia się tarasu po prawej stronie, jedyna droga prowadziła naokoło. Ale do tego trzeba było opuścić wszystkie trzy kładki.
- Musimy opuścić wszystkie trzy mosty, żeby dostać się do sterownika pomp – oświadczył Neloth.
Zwodzone mosty musiały mieć jakieś mechanizmy sterujące. Zaczęliśmy ich szukać. Ja postanowiłem sprawdzić galeryjkę nad wejściem i tam tryumfalnym okrzykiem obwieściłem sukces. Sterczały tam trzy czerwone cokoły. Ani chybi, służące do sterowania kładkami.
Wyciągnąłem kostkę i przy jej pomocy przełączyłem najpierw lewy słupek. Mostek, prowadzący z naszego tarasu na przeciwległy brzeg opadł z cichym trzaskiem, ale jednocześnie podniósł się środkowy. Pokręciłem głową. Sięgnąłem do środkowego przełącznika. Neloth parsknął tylko, gdy most od naszej strony również się podniósł. Teraz wszystkie tkwiły w górze. Czym prędzej sięgnąłem do prawego przełącznika – opadły środkowy i prawy, ale ten po naszej stronie wciąż tkwił w górze. Tym razem jednak zagadka była łatwa – skoro środkowy przełącznik podniósł go, powinien go też opuścić. Tak się też stało i już wkrótce wszystkie trzy mosty leżały poziomo, tworząc wygodne przejście.
- Teraz, szybko! – zawołał Neloth. – Nie dotykaj niczego innego!
I pospiesznym krokiem wszedł na most. Lydia podążyła za nim, a na końcu ja, zbiegając z galeryjki. Ale nie zdążyłem jeszcze dobiec do mostu, gdy pojawiła się na nich krasnoludzka straż, złożona z automatów: mechaniczne pająki i sfery strażnicze.
Neloth miał pecha. Będąc już za drugim mostem, został zaatakowany przez trzy sfery jednocześnie, w dodatku w chwili, gdy znajdował się na skraju tarasu. Nie zdołały mu wprawdzie zaszkodzić, ale jedna z nich zepchnęła go prosto do wody. My w dwójkę nie bawiliśmy się w strzelanie – mieczami rozbiliśmy pająki i ruszyliśmy przeciwko sferom. Uporaliśmy się z nimi dość szybko i zamierzaliśmy pomoc Nelothowi, ale on w międzyczasie znalazł już wyjście, bowiem do galerii ze sterownikiem prowadziły na pół zalane schody. Wylazł i bezradnie próbował się otrzepać i wyżąć szatę.
- Co za syf! – warknął ze złością. – Męczy mnie już babranie się w tym bagnie!
Idąca przodem Lydia pierwsza dotarła do cokołu. Ona też uruchomiła pompę. Woda zaczęła opadać, tworząc malownicze wiry. Neloth zaś, z kwaśną miną podszedł do nas, bezskutecznie próbując pozbyć się brudnej wody i kożucha glonów ze swej szaty.
- Mam pomysł! – odezwał się nagle tonem obrażonego dziecka. – Poczekam tutaj i zabiorę tę kostkę, gdy ty znajdziesz ostatnią.
Dostrzegł oczywiście nasze skrywane uśmiechy i wcale mu one humoru nie poprawiły. Ale co ja mogę za to, że on naprawdę wyglądał zabawnie? Zły na cały świat usiadł na posadzce obok cokołu i widać było, że nie ma na świecie siły, która by go stamtąd wygoniła. Nie wiem, co wzburzyło go bardziej – to że był mokry, brudny i cuchnący, czy też fakt, że na naszych oczach pokonał go dwemerski automat. Moim zdaniem, nie było czego się wstydzić. Mnie zapewne też owe sfery zepchnęłyby z trasu, gdybym stał wtedy tam gdzie on. Zdarza się…
Komnata z basenem w kształcie krzyża, po opróżnieniu go z wody |
Dając mu czas na dojście do siebie, skierowaliśmy się na schody. Poczekaliśmy chwilę, aż woda opadnie na tyle, żeby nie trzeba było się moczyć. Brodzenia w szlamie uniknąć się nie dało, aczkolwiek nie wszędzie on zalegał i pompy częściowo go wyssały. Ostrożnie, aby nie poślizgnąć się na schodach, zielono-czarnych od mułu, zeszliśmy na samo dno. Zamulonej wody było trochę wyżej niż do kostek, a i to tylko miejscami. Rozejrzałem się wokół. Dokąd tu iść? Dopiero Lydia wskazała mi drzwi, ledwo widoczne spod warstwy glonów. Obawiałem się, czy da się je otworzyć, ale o dziwo, otworzyły się bez trudu. Dwemerska robota!
Za drzwiami dojrzeliśmy korytarz, wznoszący się dość stromo, ale na szczęście pozbawiony szlamu, choć wilgotny. Widać, drzwi szczelnie oddzielały go od zamulonego basenu. Na samej górze chodnik skręcił w lewo i rozszerzył się w niewielką komnatę. Naprzeciw wejścia znajdowała się złocista krata, zagradzająca przejście, a obok niej tkwił czerwony słupek sterujący, którym zapewne dało się ją otworzyć. Już chciałem tam podejść, ale podłużne szpary w posadzce, przebiegające w poprzek komnaty trochę mnie zaniepokoiły. Zatrzymałem się, przeczuwając jakąś pułapkę. Tylko co ją uruchamia?
- Szlag!...
Nawet najbardziej doświadczonemu włóczykijowi zdarzy się popełnić błąd. Lustrując wnętrze komnaty, nie zauważyłem płyty naciskowej tuż pod swoimi stopami i wlazłem na sam jej środek. Mam lekki krok, ale takiego pewnego wdepnięcia w sam środek płyty dwemerski mechanizm, nawet podniszczony, na pewno nie zignoruje. Rozległ się cichy szczęk i ze szpar w posadzce wyskoczyły dwie złociste lance, od których odskoczyły płaskie ostrza, na kształt wiatracznych skrzydeł. I, jak owe śmigi, zaczęły wirować, tnąc ze świstem powietrze i klekocząc podziemnym mechanizmem. W dodatku osie tych ostrzy poruszały się tam i z powrotem, na tyle, na ile pozwalały im szpary w podłodze. Jednym słowem, przegradzały przejście i to bardzo skutecznie. Ostrza wyglądały na nie stępione przez upływ czasu. Trzeba było sporej zręczności, by wskoczyć miedzy nie i zachować obie nogi.
Uruchomiona pułapka |
- Ja to zrobię – rzuciłem przez ramię, bo Lydia już szykowała się do skoku.
Po czym zacząłem uważnie obserwować wirującą pułapkę.
Dwemerskie mechanizmy są bardzo wyrafinowane, ale jednak to tylko mechanizmy. I każdy z nich ma jakąś regularność w poruszaniu się. Trzeba po prostu wyczuć rytm, w jaki ostrze się porusza i w ten właśnie takt zatańczyć między wirującymi ostrzami. Nawet nie musiałem skakać. Gdy ostrza kilkakrotnie przedefilowały mi przed oczami, wyczułem moment, w którym będzie można przejść na drugą stronę. Zrobiłem to zdecydowanie, jednak bez pośpiechu, nie ryzykując ani przez moment. A ryzyko byłoby spore. Takie ostrze mogłoby bowiem rozciąć nawet elfią zbroję i resztę życia musiałbym spędzić, skacząc na jednej nodze. Zakładając, że udałoby mi się przeżyć.
Stanąłem przy słupku sterującym i wyciągnąłem kostkę, którą ukryłem w jednej z kieszonek kołczana. Gdy tylko umieściłem ją w cokole, szczęknęło po raz drugi i ostrza natychmiast pochowały się w ziemi. Jednocześnie krata otworzyła się, jakby od wewnątrz pchnęła ją jakaś sprężyna.
Zajrzałem do środka. Nie było tam żadnego przejścia, ani komnaty, tylko niewielka nisza. Na samym środku stal niebieski cokół, z wibrującą kostką na szczycie, a za nim dwie rzeźby, w kształcie głów. Ich metalowe oczy wpatrywały się we mnie, jakby pytając, czy na pewno chcę to zrobić. Zadziwiające, jaką dawni mieszkańcy tych podziemi przywiązywali wagę do estetyki. Wszystko co zrobili, było nie tylko funkcjonalne, ale i piękne. Tak jak te dwie rzeźby, które z pewnością postawiono tu w określonym celu. W jakim? Tego nie dowiemy się już nigdy. Ale gdybym miał zgadywać, postawiłbym na ostrzeżenie. To zapewne był jakiś symbol, którego znaczenie znali tylko Dwemerowie. Jakiś umówiony znak. Tym bardziej, że takie rzeźby nie były niczym nadzwyczajnym w krasnoludzkich podziemiach i widziałem je już nie raz. Po raz pierwszy wtedy przyszło mi na myśl, aby sprawdzić w przyszłości, czy taki znak rzeczywiście ostrzega przed niebezpieczeństwem.
Opisywane miejsce. Przed słupkiem widoczna płyta naciskowa |
Tutaj na pewno tak było. Gdy tylko kostka znalazła się w mojej dłoni, rozległ się głośny szum płynącej wody. Ale wydobywał się z miejsca, skąd przyszliśmy. Wróciliśmy więc do pochylonego korytarza i zerknęliśmy w dół. Pod naszymi stopami gotowała się prawdziwa kipiel. Opróżniony uprzednio basen napełniał się teraz z zadziwiającą szybkością. Wydawało się, że woda wali ze wszystkich stron. Nie było mowy, aby zejść tam teraz. Prąd wody rozbiłby nas o kamienne brzegi. Musieliśmy poczekać, aż basen do końca wypełni się wodą.
Była też niewielka korzyść z tego czekania. Brudna, stęchła zawiesina, którą pompy poprzednio wyssały, dostała się zapewne do morza, a teraz otwarte zawory zalewały pomieszczenie świeżą, czystą, morską wodą. Wprawdzie osiadły na dnie szlam zanieczyścił ją na powrót, ale już nie w takim stopniu jak poprzednio. Przynajmniej już nie cuchnęła.
Staliśmy tak przez jakiś czas, aż woda zaczęła przelewać się przez korytarz. Cofnęliśmy się nieco, w głąb komnaty, ale napływająca woda dosięgła nas i tam. Gdy zalała nam kostki, tylko się uśmiechnęliśmy. Gdy zaczęła sięgać do kolan, trochę się zaniepokoiłem i pociągnąłem Lydię w stronę czerwonego słupka, abyśmy mieli się czego złapać. Niestety, zimna woda nadal napływała, aż w pewnym momencie zdjęło mnie przerażenie, że wypełni komnatę po samo sklepienie i zakończymy w tym miejscu naszą przygodę na ziemi. Gorączkowo zacząłem szukać w sakiewce zaklętego pierścienia, umożliwiającego oddychanie pod wodą, a w głowie pomysłu, jak przekonać Lydię, żeby założyła go na palec, zamiast mnie. Jeśli chodziło o moje bezpieczeństwo, jej upór był nie do opisania. Tyle tylko, że ja też nie miałem zamiaru zostawiać jej tutaj. I gdy wszystko zaczęło już wskazywać na to, że zginiemy tu oboje, w dodatku w ostatniej chwili naszego życia kłócąc się zapamiętale, kto z nas ma wziąć zaklęty pierścień, prąd wody uspokoił się. Jeszcze fale trzaskały o ściany, wzniecając wściekłe bryzgi, ale jej poziom przestał się podnosić, a po chwili i jej powierzchnia jako tako się uspokoiła. Byliśmy zanurzeni po piersi.
Odetchnąłem głęboko kilka razy, głównie po to, by się uspokoić, po czym ścisnąłem rękawicę Lydii. Odwzajemniła uścisk i mrugnęła do mnie zawadiacko.
Ruszyłem ciężkim krokiem w kierunku zalanego korytarza, pomagając sobie ramionami. Lydia po prostu popłynęła za mną. Lekka elfia zbroja, w dodatku z wyściółką, magazynującą pod skorupami nieco powietrza, w wodzie prawie wcale nie obciążała i umożliwiała pływanie i nurkowanie. A to ostatnie okazało się konieczne, jako że korytarz został zalany całkowicie, aż po sufit.
Wstrzymałem oddech, zanurzyłem się i kilkoma mocnymi ruchami ramion i nóg przebiłem się przez zmętniałą nieco wodę, przepływając przez przejście. Na szczęście drzwi nie zamknęły się. Gdy wynurzyłem się po drugiej stronie, usłyszałem zaniepokojony głos Nelotha, dopytującego się, czy wszystko w porządku.
Podpłynąłem w jego kierunku, a za mną Lydia. Widząc nas całych, uspokoił się nieco.
- Masz kostkę? – spytał.
Zademonstrowałem mu błyszczący sześcian.
- Dobrze! – zatarł dłonie. – Świetnie!
Widząc, że kieruję się w jego stronę, powstrzymał mnie ruchem ręki i wskazał na wyjście. Fakt, nie było sensu drapać się na schody. Nic więcej nie mieliśmy tu już do roboty. Problem w tym, że wyjście było trochę za wysoko. Trzeba było znów podnieść poziom wody, by się do niego dostać. Ale przecież ten i tak się podniesie, gdy wyciągniemy kostkę ze słupka. Nie powinno być kłopotu z wydostaniem się.
- Zabiorę więc tę i możemy iść dalej – oświadczył, wyciągając rękę w kierunku słupka. – Uważajcie! Po wyłączeniu obu pomp poziom wody podnosi się jeszcze bardziej!
Istotnie, tak jak się spodziewaliśmy, poziom wody zaczął się podnosić, ale nie tak gwałtownie jak poprzednio. Powstały wprawdzie wiry i prądy, ale niezbyt silne. Woda przybierała wystarczająco szybko, by już po chwili dać nam możliwość wygramolenia się z basenu. Stanęliśmy przed bramą, którą tu weszliśmy. Neloth miał trochę więcej kłopotu, bowiem płynąc w naszym kierunku, musiał dostać się w jakiś prąd, czy wir, który najpierw skierował go na bok, a potem cofnął po same schody. Zrezygnowany, z kwaśną miną, stanął na jednym ze stopni i czekał, aż basen napełni się całkowicie. Gdy wreszcie do nas dołączył, prychnął niezadowolony i z wysiłkiem, wynikającym ze zmęczenia podszedł do bramy. Jego bogata szata namokła tak, że zapewne ważyła ze dwa razy więcej. W dodatku musiała go strasznie ziębić. Naprawdę mu współczułem. Nasze zbroje przynajmniej zapobiegały ruchowi powietrza przy wyściółce i ogrzana naszymi ciałami woda nie parowała i nie zabierała ze sobą dodatkowego ciepła. Poza tym, Dunmerowie pochodzący z wulkanicznego Morrowind, w ogóle nie są zbyt odporni na zimno. Ja natomiast, choć moja ojczyzną było ciepłe Cyrodiil, mieszkałem w okolicach Brumy, w północnej, nieco chłodniejszej części prowincji, Stąd zdołałem w sobie wyrobić w sobie jako taką odporność na chłód. O Lydii, nie obawiającej się ostrych mrozów mieszkance Skyrim, nawet nie ma co wspominać. Pod tym względem obaj nie mogliśmy się z nią równać.
Przeszliśmy przez bramę, ociekając wodą. Gdy znaleźliśmy się w Wielkiej Komnacie, podałem magowi miksturę odporności na chłód. Podziękował skinieniem głowy i wychylił ją do dna, po czym opłukał fiolkę w wodzie i schował ją do kieszeni. Taki odruch alchemika. Mógł być nie wiem jak silnym magiem, ale upływu czasu nie mógł do końca oszukać. Wiek domagał się swoich praw i mimo całej magii, jaką zaprzągł w utrzymanie w miarę zdrowego i młodego ciała, jego kondycja nie dorównywała tej sprzed lat. Za wszystko, co robiliśmy, on płacił znacznie większym wysiłkiem. Pomijam tu już fakt, że generalnie ludzie są fizycznie silniejsi od elfów. Wśród ludzi zdarzało się nierzadko spotkać osiłka, umięśnionego jak heros. Wśród elfów, oczywiście z wyjątkiem Orsimerów, było to jednak rzadkością. Większość z nich była szczupłej, smukłej i raczej delikatnej budowy.
- Poszło łatwiej niż się spodziewałem – odezwał się w końcu Neloth. – Cieszę się, że miałem was do wykonania całej ciężkiej pracy.
Ostatniemu zdaniu towarzyszyło lekkie rozłożenie rąk. Dawał nam wyraźnie do zrozumienia, że bez nas nie dałby rady. Tym jednym całkowicie nad nim górowaliśmy – siłą fizyczną i wytrzymałością, zrodzoną z długich wędrówek, ale i po trosze z wojskowego przeszkolenia, jakie oboje przeszliśmy.
- Razem z kostką, zabraną z pompującego piedestału – zademonstrował błyszczący sześcian – powinniśmy mieć pięć kostek. Dokładnie tyle, ile potrzebujemy. Teraz możemy w końcu włączyć te kotły.
Ruszył w górę, po podjeździe, prosto na niższy taras. Pod każdym z filarów tkwił niebieski słupek. Było ich cztery.
Niższy taras Wielkiej Komnaty, widziany z dołu |
- Cztery – mruknąłem. – To po co nam aż pięć kostek?
Neloth uśmiechnął się.
- Żeby ta kostka zadziałała, słupek musi być odsłonięty – wyjaśnił. – Pod wodą nie zaskoczy. Ma to pewien związek z magią błyskawic, którą zaprzęgnięto do sterowania dwemerskimi mechanizmami. Ujarzmiono ją w jakiś sposób. Jednakże słona woda zakłóca jej przepływ. Dlatego musimy zostawić choć jedną z tych na samej górze – wskazał na górny taras.
Skinąłem głową. To miało sens. I byłem wdzięczny Nelothowi za wyjaśnienie. Ta wiedza mogła mi się w przyszłości przydać. W ogóle byłem mu wdzięczny, że tak chętnie dzielił się z nami swoja wiedzą. Przecież wcale nie musiał. Przez cały czas naszej wspólnej wyprawy okazywał jednak jak najlepsze intencje.
Elf tymczasem stanął przed pierwszym słupkiem.
- Teraz, za pomocą kostki, kotły powinno dać się włączyć – mruknął sam do siebie i z niejakim wahaniem umieścił pierwszy sześcian w uchwycie cokołu.
Zrobił to z niepokojem, nie będąc pewnym, czy po wiekach mechanizmy będą działały. Mechanizm, na szczęście zaskoczył. Sześcian rozbłysnął i na jego powierzchni zaświecił się misterny wzorek, jakim był pokryty. Mag uśmiechnął się. Gestem zachęcił nas, byśmy włożyli pozostałe dwie, a sam ruszył na górę. Nasze słupki również zadziałały bezbłędnie. Do głuchego odgłosu pomp dołączył inny dźwięk, trudny do zdefiniowania, jakby szum, przepływającej gdzieś wody. Neloth tymczasem dotarł na górę i po ostrzeżeniu nas, wyjął kostkę z jednego z cokołów. Do komnaty zaczęła wpływać woda, jednakże wiedzieliśmy, że niższego tarasu nie sięgnie.
Nelothowi nie chciało się już schodzić na dół. Czwartą kostkę rzucił nam z góry. Lydia chwyciła ją zręcznie i wsunęła w czwarty słupek. Rozległ się szum i jakieś buczenie. Wszystko chyba zadziałało jak należy. Ruszyliśmy na górę.
Neloth rozejrzał się jeszcze po Wielkiej Komnacie.
- Choć bardzo podoba mi się to miejsce – odezwał się, - chętnie spróbowałbym już otworzyć gablotę z księgą.
Spojrzał mi w oczy.
- Pamiętasz, po co tu przyszliśmy?
Uśmiechnąłem się. On również i zerknął jeszcze na dolny taras, gdzie z naszego miejsca dało się dostrzec dwa z czterech słupków.
- Wygląda na to, że się udało – pojaśniały mu oczy. - Trwało to nieco dłużej niż myślałem, ale ważne, że zrobione…
Urwał nagle i wyraz jego twarzy zmienił się w jednej chwili.
- Uważaj! – zawołał, wskazując za moje plecy. – Kolejny sprawny centurion!
Miecz znalazł się w mojej ręce błyskawicznie. Rzeczywiście, zza rogu powoli wynurzyła się ciężka postać krasnoludzkiej machiny wojennej. Nie usłyszeliśmy jej, bo odgłos pomp i kotłów zagłuszył jej kroki. Było za blisko na łuk. Miecz jednak nie miał szans na przebicie grubego pancerza. Neloth wprawdzie poraził machinę błyskawicą, ale niewiele to dało. Rzuciłem się w kierunku centuriona.
Potężny i opancerzony, ale jednak dość powolny obrońca dwemerskich podziemi nie potrafił odpowiednio szybko zareagować na zwinne ruchy wojownika. Nie zdążył się obrócić, gdy grzmotnąłem raz, drugi i trzeci w jego bok, gdzie blacha była najcieńsza i gdzie udało mi się ją zgruchotać. Jednocześnie w kolano wbiła mu się strzała Lydii. Neloth znów rzucił błyskawicę – prosto w przebite kolano. Moc magii rozgrzała to miejsce tak, że buchnął z niego czarny dym. Noga centuriona wykrzywiła się. Próbując złapać równowagę, uniósł lewe ramię, odsłaniając pachę. A ja wbiłem miecz przez szparę, którą wcześniej wyrąbałem w jego boku.
Tak, zwykły miecz nie miał szans przeciwko takiemu potężnemu wojownikowi. Ale mój miecz nie był zwyczajny.
- Chwała niech będzie twórcy Rozdzieracza Chłodu!
Magia miecza działała bowiem nawet na mechanizmy. Mróz, jaki rozszedł się po korpusie centuriona, wystarczająco schłodził parę, by spowolnić go jeszcze bardziej. W miejscu, w które uderzyłem, musiał znajdować się jakiś przewód olejowy. Zastygły pod wpływem mrozu olej unieruchomił kilka stawów.
Walka z nieruchomym centurionem była już łatwa, nawet pomimo jego pancerza. Wkrótce upadł i zsunął się z podjazdu prosto w falującą pod nami wodę.
Neloth otarł czoło, przy okazji rozmazując sobie na nim grudkę jakiegoś szlamu.
- Nie wiem, czy przypadkiem nie odbudowują się, gdy na nie patrzymy – mruknął, zerkając na centuriona, którego wyciągnięte ramię sterczało nad powierzchnię wody, po czym wskazał głową schody. – Wrócę na górę i zobaczę, czy w czytelni jest para. Jeśli tak, wyciągnięcie księgi powinno być proste.
Wolnym, nieco zmęczonym krokiem wszedł na schody i po chwili jego ciemna sylwetka znikła nam w mroku. Minęła dłuższa chwila, zanim podążyliśmy za nim.