Trzony tych niezwykłych grzybów miały bardzo szerokie podstawy, niby rozłożyste korzenie, wystające ponad powierzchnię ziemi. Idealne do budowy schodów. Wystarczyło po prostu wyciąć stopnie w naturalnym wejściu i nieco wyrównać po bokach, tworząc stylowe poręcze. Dwa mniejsze domostwa wyposażono w takie właśnie schody, ale dom mistrza miał gładkie wejście, bez stopni. Zapewne po to, by łatwiej było wtaczać doń wózki z ciężkimi tobołami.
Główne drzwi nie wyróżniały się niczym szczególnym. Ot, zwykłe, drewniane, choć solidne skrzydło, wyposażone w zamek z okrągłą, przekręcaną klamką. Ale gdy znaleźliśmy się w środku, aż przystanęliśmy zaskoczeni. Znaleźliśmy się na dnie niewielkiego i pustego szybu, oświetlonego w jakiś magiczny sposób. Z dna unosił się łagodnym strumieniem magiczny płomień, sięgający drewnianej rampy na górze. Rampa ta znajdowała się wysoko, kilka, czy nawet kilkunastokrotnie wyżej niż wzrost człowieka. Wspiąć się nie sposób, a tu ani schodów, ani drabiny. Gdyby nie studia w Akademii, zapewne stanąłbym bezradnie, nie wiedząc co robić. Ale dość nasłuchałem się opowieści doświadczonych magów, by odgadnąć, co to takiego.
To był tak zwany dryf.
Wystarczyło wejść w ową błękitną mgiełkę, aby łagodnie uniosła człowieka w górę. Tam trzeba było uczynić krok do przodu i stanąć na rampie. Działało to po prostu jak magiczna winda, tylko bez skomplikowanych, dwemerskich mechanizmów. Z uznaniem pomyślałem o mistrzu Nelocie. Tylko potężny mag umiał stworzyć coś takiego.
Na piętrze znajdowało się całkiem przestronne, schludnie urządzone mieszkanie. Mało tego, mieszkanie było wielopokojowe, bowiem od głównej komnaty odchodził kilka pomniejszych komór, z drzwiami z misternie kutej kraty, w dunmerskim, koronkowym stylu. Było tu wszystko, czego potrzebować mógł mag. Pod względem wyposażenia pomieszczenie przypominało kwaterę arcymaga w Zimowej Twierdzy, tylko było znacznie przytulniejsze i cieplejsze. Był tu i magiczny katalizator, i alchemiczne laboratorium, i regały pełne ksiąg i najróżniejszych składników, i duży stół, na którym leżały jakieś papiery, kałamarz i pióra, i wiele, wiele innych rzeczy. I był on – mistrz Neloth.
- Znowu ty? – uśmiechnął się na mój widok.
Istotnie, ów niewysoki Dunmer w ciemnej, bogatej szacie, wydawał mi się znajomy. Już gdzieś widziałem tę twarz, ze spiczastą bródką, sterczącymi wąsami, zaczątkami łysiny i bardzo przenikliwymi oczami. Ale nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie.
Widząc moją minę, postanowił pomóc mojej pamięci.
- Nie widzieliśmy się w Kruczej Skale? – spytał, z przekąsem.
Okazało się, że przebywał w Kruczej Skale akurat w dniu, w którym dotarliśmy na wyspę. Musiał być jednym z wielu, których pytałem o Miraaka. Ale ja jeszcze wtedy nikogo tam nie znałem a Dunmerowie wszyscy wydawali mi się do siebie podobni. Dlatego go nie zapamiętałem. Rozumiał to, dodając, że jemu z kolei trudno byłoby nie zapamiętać nieznajomej postaci w thalmorskiej zbroi. Zrobił na mnie korzystne wrażenie, mimo pewnej, właściwej Dunmerom, postawy, polegającej na traktowaniu innych ras z góry.
Postawa ta cechowała zwłaszcza dunmerskich magów. Dunmerowie, niezwykle uzdolnieni magicznie, żyli w dodatku wystarczająco długo, aby swą sztukę doprowadzić do perfekcji. Stąd górowali oni nad magami, wywodzącymi się z innych ras, może jedynie z wyjątkiem Altmerów. Ale nie tylko to było źródłem ich arogancji. O tym jednak dowiedziałem się znacznie później, gdy zainteresowany historią Morrowind, zacząłem przekopywać się przez bibliotekę Uraga w Zimowej Twierdzy. Otóż, w Morrowind, jeszcze stosunkowo niedawno, bo przed wybuchem Czerwonej Góry, istniało prawnie usankcjonowane niewolnictwo. Neloth mógł te czasy doskonale pamiętać, a niejeden Dunmer tęsknił do czasów, gdy karki obcych zginały się przed nimi w pokorze. Najgorzej mieli tam Argonianie, traktowani niemal jak gadające zwierzęta robocze. I tak oto wyjaśnił się powód złupienia Twierdzy Smutku, stolicy Morrowind, przez Argonian. To tłumaczyło też powszechną wśród niektórych Dunmerów niechęć do Cesarskich, którzy próbowali niewolnictwo, jeśli już nie znieść, bo zbyt mocno było ono zakorzenione w tamtejszej świadomości, to przynajmniej ograniczyć. Skutek podobno był taki, że Cesarski Legion po cichu wspierał abolicjonistów i ułatwiał niewolnikom ucieczki. W ograniczonym wprawdzie zakresie i zupełnie nieoficjalnie, ale to wystarczyło, by Dunmerowie zaczęli uważać ich za wrogów..
Neloth nie dość, że był potężnym, dunmerskim magiem, to jeszcze z pewnością z pochodzenia był arystokratą, co widać było po każdym jego geście, czy słowie. W dodatku, pochodził z bogatego rodu Telvanni, który, podobnie jak inne wielkie rodziny, praktycznie całą swoją fortunę zbudował na niewolniczej pracy innych, podlejszych zdaniem Dunmerów ras. Niemożliwym więc zdawało się, aby wyzbył się swych przyzwyczajeń, których nabył jeszcze jako dziecko. Widać było to choćby po sposobie, w jaki traktował służbę. Nie chciałbym nigdy trafić między jego kamerdynerów.
A jednak przede mną hamował się. Nie okazywał nam wyraźnie ani wyższości, ani pańskiej łaskawości. Odniosłem wręcz wrażenie, że ze wszystkich sił stara się być uprzejmy i tylko od czasu do czasu wyrywała mu się jakaś delikatnie kąśliwa uwaga. Doceniałem jego wysiłki, więc puszczałem je mimo uszu. To sprawiło, że udało nam się nawiązać nić porozumienia. Opowiedziałem mu trochę o sobie. Wspomniałem oczywiście o smoczej krwi, co przyjął z lekkim uniesieniem brwi. Nie miałem zamiaru się przed nim przechwalać swoją mocą, ale wydało mi się to istotne. Dodałem tylko, że Miraak również jest Smoczym Dziecięciem, co rzucało jaśniejsze światło na całą sprawę. Gdy wspomniałem o Akademii, okazał więcej zainteresowania. Nic dziwnego, sam był magiem. Cisnęło mi się na usta pytanie, czy znał Savosa Arena, ale uznałem, że to nieistotne. Opowiedziałem mu też o smoczych ścianach i przeszukiwaniach zakamarków norskich podziemi, co już wyraźnie go zainteresowało. Gdy spytał o cel naszej wizyty, poczułem jednak coś w rodzaju niepewności. Niepewności, że uzna mnie za kogoś, z kim nie warto na ten temat rozmawiać.
- Podobno wiesz, gdzie znaleźć Czarne Księgi – starałem się mówić pewnym głosem.
Nie odpowiedział od razu. Przymknął oczy, jakby się namyślał.
- Mówisz o księgach wiedzy ezoterycznej, które stary Hermeus Mora rozrzucił po świecie? – odrzekł tonem, który nie był ani twierdzeniem, ani pytaniem. – Czy to ma związek z twoimi poszukiwaniami Miraaka?
Potwierdziłem. Opowiedziałem mu o swych poszukiwaniach w świątyni Miraaka, dodając, że udało mi się znaleźć tam jedną z czarnych ksiąg.
- Udało ci się, tak? – uśmiechnął się. – I zdarzyło ci się ją też przeczytać, co? Nie próbuj zaprzeczać. Widać to po tobie. Widzę to…
Zamilkł na chwilę, jakby zbierając myśli.
- Niebezpieczna wiedza to nadal wiedza – mruknął sentencjonalnie. – A więc jest przydatna. Z doświadczenia stwierdzam, że nie ma wręcz nic przydatniejszego.
A potem spojrzał na mnie pytająco. Nic nie musiał mówić, zrozumiałem to nieme pytanie. Brzmiało ono, co pragnę zrobić z tą wiedzą.
- Muszę wiedzieć to, co Miraak, jeśli mam go powstrzymać – wyznałem.
Pokręcił głową, ale nie z dezaprobatą. Raczej z troską.
- To naprawdę niebezpieczna droga – rzekł z naciskiem. – Hermeus Mora niczego nie daje za darmo. Możesz skończyć jak Miraak. – zerknął w moją stronę i uśmiechnął się na poły drwiąco, na poły żartobliwie. – Dwoje opętanych żądzą potęgi Smoczych Dzieciąt. To mogłoby być ciekawe.
Na moje zapewnienia, że chcę tylko powstrzymać Miraaka, zareagował dość sceptycznie.
- Wierzę ci, oczywiście – zapewnił. – Wierzę, że nie chcesz stać się tyranem. Ale nie doceniasz potęgi Hermeusa Mory. On potrafi nagiąć wolę, a nawet może to stać się zupełnie bez udziału twojej woli. Nie sądzę, by Miraak od początku planował, kim się stanie.
- Co innego mogę zrobić? – westchnąłem.
- Nic – pokiwał smętnie głową. – I, co gorsza, nikt nie może cię zastąpić.
Spojrzał na mnie zatroskanym wzrokiem.
- Mógłbym zmierzyć się z nim na polu magii – rzekł mocnym tonem. – Wiem, że jestem, jeśli nie tak potężny jak on, to przynajmniej niewiele mu ustępuję. Ale jest coś, w czym dorównać mu nie mogę. Za to ty możesz.
- Smocza krew…
Skinął głową.
- Razem stanowilibyśmy dla niego przeciwnika, któremu musiałby ulec – znów się uśmiechnął. – Cały problem w tym, że tylko jeden z nas może się z nim zmierzyć. I, niestety, jesteś nim ty.
Pochylił się w moją stronę.
- Zapewne drażni cię, że tak nisko oceniam twoje siły, ale zrozum, nawet jak na człowieka, jesteś jeszcze bardzo młody. Bez urazy, nie jesteś wystarczająco silnym magiem, bo być nim nie możesz. Mistrzostwo w magii wymaga ćwiczeń przez wiele dziesięcioleci, których ty po prostu jeszcze nie przeżyłeś. Przyjmij moje słowa nie tylko jako nauki mistrza magii, ale przede wszystkim starszego i bardziej doświadczonego mieszkańca tego świata.
Miał rację. Miał zupełną rację.
- Więc mi nie pomożesz? – westchnąłem.
- Tego nie powiedziałem – pokręcił głową. – Nie chcę cię też zniechęcać. Chcę tylko, żebyś był w pełni świadom, na co się rzucasz. Poza tym, pomóc mogę ci tylko w zdobyciu Czarnej Księgi. W pokonaniu Miraaka nijak pomóc ci nie potrafię.
I wtedy uderzyła mnie fala radosnego podniecenia. Dotarło bowiem do mnie, że Neloth też obawia się powrotu tyrana. On też chciał powstrzymać Miraaka przed powrotem. Tyle tylko, że nie mając w sobie smoczej krwi, był praktycznie bezradny. Przecież nawet głupie oczyszczenie kamieni żywiołów wymagało umiejętności władania głosem. Ale mogłem liczyć na jego pomoc – był moim sojusznikiem i tylko to się dla mnie liczyło. Obaj chcieliśmy tego samego i żaden z nas nie mógł sobie z tym poradzić sam. Musieliśmy, po prostu musieliśmy zjednoczyć nasze siły.
- Wiesz, gdzie znajdę kolejną Czarną Księgę? – spytałem z nadzieją.
- O, tak! – odparł. – Łatwo je znaleźć, gdy wie się jak szukać. Mam tu jedną, którą wykorzystałem do znajdowania kolejnych – machnął ręką w stronę regału.
- Masz jakąś Czarna Księgę? – aż wstałem z krzesła.
- Tak – uśmiechnął się. – Nie siedziałem bezczynnie, gdy to fascynujące szaleństwo pochłonęło Solstheim. Ale to nie mojej księgi szukasz.
Spojrzałem na niego pytająco.
- Jestem pewien, że nie ma ona związku z tym Miraakiem – dodał.
Usiadłem na powrót, nieco zawiedziony. Nie na długo, bowiem Neloth podniósł w górę palec i konfidencyjnie oświadczył.
- Ale wiem, gdzie znaleźć księgę, która może ci pomóc…
Zaintrygował mnie. Rzuciłem niepewnie okiem w stronę regału.
- Dlaczego nie pomoże mi ta księga, którą tu masz? – spytałem.
Uczynił lekceważący ruch dłonią.
- Och, z całą pewnością nie ma związku z mocą, która przejęła władzę nad wyspą – zapewnił. - I nie mówię o Hermeusie Morze. Te czarne księgi wszystkie należą, rzecz jasna, do niego…
Zamilkł na chwilę i w zamyśleniu poskubał swą spiczastą bródkę, jak zwykł czynić to Veleth.
- Nie, to czego szukasz, to konkretna księga – rzekł po chwili. – Najpewniej dlatego, że pochodzi od niej moc Miraaka.
A ja wiedziałem, że ma rację. Żadna ze zdobytych przeze mnie czarnych ksiąg nie uczyniła mnie w znaczący sposób silniejszym. Tu rzeczywiście musiało chodzić o jakąś konkretną księgę. I coś mi mówiło, że on wie, gdzie można ją znaleźć.
- Więc wiesz, gdzie znajdę Czarną Księgę? – spytałem po dłuższej chwili milczenia. – Tę związaną z Miraakiem?
Powoli skinął głową.
- Tak…
Po czym uśmiechnął się, ale był to uśmiech raczej smutny, wyrażający coś w rodzaju bezradności.
- Nie udało mi się jej jednak zdobyć – westchnął i skierował na mnie badawczy wzrok. – Ale razem może odkryjemy sekrety, jakie pozostawili po sobie Dwemerowie.
Sądziłem, że się przesłyszałem.
- Dwemerowie? – powtórzyłem, nie kryjąc zdumienia. – Co mają z tym wspólnego?
Roześmiał się, jakby spodziewał się takiej właśnie reakcji.
- Zakazana wiedza była w pewnym sensie specjalnością Krasnoludów, prawda? Chyba nie sądzisz, że tak po prostu by ją zostawili. Wygląda na to, że starożytni Dwemerowie odkryli tę księgę i zabrali, by ją zbadać.
Pochylił się ku mnie i zniżył głos, choć i tak nikt postronny nie mógł nas usłyszeć.
- Znalazłem ich „czytelnię” w ruinach Nchardak. To właśnie tam jest księga, ale zamknięto ją w gablocie ochronnej, której nie udało mi się otworzyć. Może jednak nasza dwójka będzie w stanie dobrać się do księgi…
- Trójka – poprawiłem z naciskiem.
Spojrzał na Lydię.
- Przedstawiła się jako twój huskarl… - rzekł niepewnie.
- Jest kimś więcej – zapewniłem. – To moja żona i nieodłączna, a przy tym doświadczona towarzyszka takich wypraw.
Przekrzywił głowę i uniósł brwi.
- W takim razie, rzeczywiście trójka – odrzekł, kiwając głową. – Każda para rąk się przyda. I oczu… A więc, dalej, do Nchardak!
Ale nie mogliśmy iść tam teraz. Mieliśmy za sobą długą drogę i potrzebowaliśmy odpoczynku. Neloth z zakłopotaniem rozejrzał się po mieszkaniu, bowiem nie bardzo miał nas gdzie ulokować. Łóżko miał tylko jedno, a choć mieszkanie było rozległe, znajdowało się w nim pełno sprzętów i trudno było o wolny kąt do spania. Zaproponował nam więc nocleg w sąsiednim grzybie, gdzie mieściła się kuchnia i zamieszkiwał jego kucharz i kamerdyner, Ulves Romoran.
Jak się okazało, był nim ten sam Dunmer, którego swego czasu uwolniliśmy od klątwy Kamienia Słońca. Poznał nas od razu. Trudno nie poznać pary wojowników w złotych blachach.
- Ciągle nie rozumiem, jak to się stało, że pracowałem przy tym filarze – powtarzał co jakiś czas, przygotowując dla nas kolację.
Kuchnia miała spory aneks, gdzie stało całkiem wygodne łóżko. Rzecz osobliwa o tyle, że wśród Dunmerów i nie tylko ich, służba rzadko kiedy miała własne łóżko, zwykle sypiając pokotem na byle derce. Ulves zapewnił nas, że poradzi sobie przez tę jedną noc i podawszy nam lekką, ale pożywną potrawkę z mięsa i warzyw, pożegnał się, życząc nam dobrej nocy i zniknął za drzwiami. Zapewne udał się do drugiego z grzybowych domów.
Zjawił się zresztą o świcie, by przygotować śniadanie. Starał się poruszać bardzo ostrożnie, aby nas nie zbudzić. Nie wiedział, że to najskuteczniejszy sposób, by postawić Lydię na nogi. Nie chcąc go krępować, opuściliśmy kuchnię i udaliśmy się do mistrza Nelotha, który również już nie spał. Jak się spodziewaliśmy, zaprosił nas na śniadanie, które wkrótce podano.
W czasie posiłku spytałem go o Strażnika Popiołów, którego wczoraj usiłował przyzwać jego uczeń. Uśmiechnął się i chętnie mi to wyjaśnił. Okazało się, że ów strażnik to rodzaj atronacha, czyli daedry, reprezentującej żywioły. Nie zdziwił się, że nigdy przedtem o nim nie słyszałem. Jedynie Dunmerowie nauczyli się traktować popiół jak jeden z żywiołów, a i to jedynie niektórzy.
- Nasza wyprawa zapewne nie będzie wycieczką krajoznawczą – skwitował, popijając łyk ziołowego wywaru. – Trzeba będzie stanąć do walki, choćby z tymi zbójami, którzy się kręcą po okolicach. Będzie okazja do przyzwania Strażnika Popiołów, to go sobie obejrzycie.
Nie traciliśmy czasu. Wyruszyliśmy zaraz po śniadaniu. I ledwo minęliśmy ostatnie, ledwo wyrośnięte grzybki Tel Mithryn, a już na kirysie Lydii zrykoszetowała strzała, wypuszczona z pobliskich zarośli.
Widziałem tę strzałę. Akurat patrzyłem w tamtą stronę i widziałem wyraźnie, skąd wyleciała. Błyskawicznie zdjąłem luk i strzeliłem w tamtym kierunku. Rozdzierający krzyk upewnił mnie, że trafiłem. A potem wszyscy czworo rzuciliśmy się ku zaroślom. Tak, czworo! Bowiem towarzyszył nam przywołany przez Nelotha Strażnik Popiołów.
Zbójów było czterech. Żaden nie przeżył. Po skończonej walce przyjrzałem się naszemu towarzyszowi rodem z Otchłani. Wyglądał na masywnego osiłka. Przypominał atronacha burzy, tylko zamiast z burzowych chmur, zbudowany był z obłoków wirującego pyłu, co istotnie nadawało mu wygląd, budzący respekt. Zajęty swoim przeciwnikiem, nie zdołałem dostrzec, w jaki sposób ten atronach walczy, ale uznałem, że jeszcze będzie okazja.
Ruszyliśmy w stronę wybrzeża. Po drodze Neloth opowiedział nam co nieco o celu podróży.
- Nchardak, starożytne, dwemerskie miasto – mówił tonem pełnym podziwu. – We wschodniej części Solstheim. W większości jest już zalane, ale na szczęście główna biblioteka nadal znajduje się nad wodą.
Po niedługim czasie ujrzeliśmy już pierwsze iglice, wystające z morza. Niedługo pokazało się kilka większych wież i cały system mostów, łączący budowlę z brzegiem. Neloth aż westchnął na ten widok. Musiał naprawdę pasjonować się osiągnięciami Dwemerów.
Ruiny Nchardak - widok z nadbrzeża |
- Dwemerowie wiedzieli jak budować tak, by gmachy przetrwały wieki – odezwał się, omiatając budowlę wzrokiem. – Ich wieże przeżyły ich o tysiąclecia.
Wyciągnął ramię i wskazał największy z budynków, znajdując się na samym końcu całego systemu mostów, wieżyczek i schodów, prowadzącego do głównego wejścia.
- Księga znajduje się w tamtej hali – oznajmił i poklepał się po kieszeni, jakby chciał się upewnić, że ma przy sobie jakiś przedmiot. – Muszę otworzyć nam drzwi. Bierzmy się do dzieła.
I mówiąc to wstąpił na most. Ruszyliśmy za nim. Wszyscy troje rozglądaliśmy się na wszystkie strony, bowiem skórzany namiot, rozbity na jednym z tarasów sugerował, że miejsce to ma już lokatorów. I to najprawdopodobniej takich, którzy z jakiegoś powodu trzymają się z dala od ludzkich osad. Innymi słowy, spodziewaliśmy się banitów. Mimo to, Neloth nie przestawał mówić.
- Oto jesteśmy – rzekł ni to do mnie, ni to do siebie. – Nchardak… Księga, której szukamy, jest w tej hali.
- Dokąd zmierzamy? – spytałem, szukając wzrokiem wejścia.
- Księga znajduje się w głównej hali – odparł, wskazując ja ręką. – Gdy byłem tu ostatnio, zapieczętowałem drzwi, by nie wdarli się tam złodzieje i inni nicponie…
Urwał, bowiem właśnie dostrzegliśmy rzeczonych nicponi. Było ich w sumie pięcioro, co ujrzałem wyraźnie, gdy rzuciłem wokół czar Wykrycie Życia, co, jak zauważyłem, nie uszło uwadze maga. Wszyscy zajarzyli się na purpurowo, odcinając się kontrastem od postaci Lydii i Nelotha, którzy na chwilę zaświecili się błękitnym blaskiem. Znów w ruch poszły dwa łuki, porcje Magii Zniszczenia z obu rąk i potężna postać Strażnika Popiołów, pędząca ku przestępcom. To byłoby zbyt wiele nawet na drużynę doborowych żołnierzy, a co dopiero na zwykłych rabusiów. Nie minęło wiele czasu, a czworo z nich było już tylko wspomnieniem.
Strażnik Popiołów - szczególny rodzaj atronacha |
- Może w końcu będziemy mogli zająć się tym, po co tu jesteśmy – mruknął Neloth, kierując się na taras największego budynku, w którym tkwiła masywna brama.
Tam też, w jednej z nisz, zadekował się herszt, zapewne sądząc, że uda mu się przeczekać w ukryciu. Nic z tego. Szept Aury wykrył go z daleka. Przygotowałem łuk, by wpakować mu strzałę, gdy tylko się wychyli, ale on, nie pozbawiony widać sprytu, przesunął się tak, że Neloth znalazł się między nim a mną. Nie czekał, aż sytuacja się zmieni i wściekle zaatakował elfa. Nie mogłem strzelać, ale okazało się, że wcale nie musiałem. Błyskawica, która wyskoczyła z ręki maga, rozjaśniła okolicę tak, że pomimo jasnego dnia ujrzałem cień herszta na kamienny murze. Była naprawdę potężna. Poraziła go w jednej chwili, rozchodząc się po stalowym pancerzu i atakując go ze wszystkich stron naraz. Śmierć była natychmiastowa.
Z uznaniem skinąłem głową mistrzowi magii. Ten uśmiechnął się lekko.
- Trzeba było się zastanowić przed zaatakowaniem wielkiego maga rodu Telvanni – mruknął tonem przechwałki.
Wszyscy troje zbliżyliśmy się do wrót. Neloth sięgnął w głąb poły swej długiej szaty, jakby czegoś szukał. Wyglądało to, jakby szukał po kieszeniach klucza. Aż się uśmiechnąłem na tę myśl. Okazało się jednak, że wiele się nie pomyliłem.
- Dwemerowie z Nchardak najwyraźniej bardzo cenili sobie te cokoły sterujące – wskazał dłonią na podłużny postument przy drzwiach.
Kształt wydał mi się znajomy. Coś podobnego spotkałem już w wieży Mzark, gdzie razem z Lydią zdobyliśmy Pradawny Zwój. Był to obły, na pół kamienny, na pół metalowy słupek, o czerwonym zabarwieniu, z czworokątnym otworem na górze. Należało włożyć weń dwemerską kostkę, aby zadziałał. Nie zdziwiło mnie więc, gdy nasz towarzysz wyciągnął z kieszeni ni mniej ni więcej, tylko właśnie dwemerski, sześcienny leksykon, pokryty świetlistymi wzorami.
- Na szczęście, podczas ostatniej wizyty znalazłem kostkę, służącą do ich używania – zademonstrował nam misternie wykonany przedmiot. – Zapieczętowałem drzwi przy wychodzeniu, żeby nie kręcili się tu ignoranci i włóczędzy. Pozwólcie, że je otworzę.
Gdy włożył kostkę do pulpitu, dał się słyszeć cichy szczęk. Neloth wyciągnął kostkę i pchnął lekko drzwi. Uchyliły się.
- Księga jest w środku – oznajmił, wchodząc.
Nchardak - wejście do podziemi. Po lewej stronie widoczny cokół sterujący. |
Podążyliśmy za nim.
Pomieszczenie znajdowało się w zadziwiająco dobrym stanie. Nawet kurzu w nim nie było zbyt wiele. Było okrągłe, całkiem przestronne i jasno oświetlone, owymi krasnoludzkimi lampami, które paliły się zimnym światłem, zupełnie bez płomienia i to nieprzerwanie od tysięcy lat. Najważniejszy jednak element znajdował się w posadzce, na samym środku komnaty. Otóż, wykonano w niej zagłębienie, głębokie na jakieś pół wysokości człowieka i przykryto je masywną, przezroczystą płytą. W tym osobliwym schowku znajdowała się czarna księga, doskonale widoczna z naszego miejsca.
- Widzicie? – Neloth pochylił się i dotknął palcem szklanej płyty. Oto księga. Brakuje tak niewiele… Uwierz mi jednak, że żadna magia nie otworzy tej gabloty. W innym wypadku już miałbym tę księgę.
Rozejrzał się bezradnie po pomieszczeniu, jakby szukając wokół natchnienia. Niewiele tu było do oglądania. Dwa pulpity sterujące, jakieś drzwi, nie wiadomo dokąd prowadzące – ot i wszystko. Przyjrzałem się samej płycie w podłodze. Wyglądała na bardzo masywną. I chyba nie było to szkło, tylko jakiś inny, nieznany mi budulec. Bardzo dziwnie załamywał światło, jakby składał się z wielu warstw. Płyta była ponadto tak gruba, jak moje udo. Z pewnością bardzo mocna i bardzo ciężka.
Postukałem w nią końcem miecza. Spróbowałem mocniej – żadnego efektu. Nawet kawałeczek się nie odłupał. Uderzyłem naprawdę mocno – nic. Czyżby po raz pierwszy pokonał mnie jakiś zamek?
- Tu nie ma zamka – odparła Lydia. – Tylko jakiś mechanizm pod spodem.
Przyjrzałem się jakimś podłużnym prętom, ledwo widocznym na skraju płyty. To zapewne otwierało ją od środka. I nie ulegało wątpliwości, że teraz płyta była starannie zaryglowana. Nawet gdyby było za co ją złapać i nawet gdyby użyć dźwigni, nie dałoby się jej otworzyć.
Neloth chyba odgadł moje myśli, bowiem uśmiechnął się tylko i pokręcił głową.
- Nie, nie możemy iść na łatwiznę – odezwał się. – Jeśli uda nam się przywrócić dopływ pary do pomieszczenia, na pewno zdołam ją otworzyć.
Postukał palcem w pulpit sterujący, ale żadnego efektu to nie przyniosło. Czymkolwiek sterował ten pulpit, było to nieczynne.
- Jak widzicie, łatwiej powiedzieć niż zrobić – westchnął, wskazując drzwi. – Do kotłów tędy.
Podszedł do wysokich drzwi i wziął w dłoń kostkę.
- Za mną – uśmiechnął się.
I włożył kostkę w inny pulpit, znajdujący się przy drzwiach. Tu, o dziwo, mechanizm zadziałał. Widocznie zasilany był jakimś niezależnym od innych systemem. Drzwi ustąpiły i naszym oczom ukazała się winda. Dobrze nam znana, dwemerska winda, z dźwignią pośrodku. Wstąpiliśmy na ruchomą platformę, która po chwili ruszyła powoli w dół.
- Gdy tu ostatnio byłem, zbadałem tylko mały fragment ruin – odezwał się elf. – Byłem tu wtedy sam, a do takiej brudnej i niebezpiecznej pracy zdecydowanie potrzebny jest asystent.
Skinąłem głową, przyznając mu rację. Dwemerskie ruiny, pełne pułapek i wciąż działających mechanicznych strażników, niebezpiecznie było zwiedzać w pojedynkę. Zaraz mieliśmy się zresztą o tym przekonać, bowiem winda zatrzymała się, ku mojemu zdziwieniu, nie w krasnoludzkim korytarzu, jak się spodziewałem, tylko w naturalnym, skalnym chodniku. Niezbyt szerokim, lekko opadającym. Czyżby to było jakieś przejście awaryjne? Weszliśmy weń ostrożnie, Neloth pierwszy, ja za nim, Lydia na końcu. Wkrótce korytarz zamienił się w schody, prowadzące do dwemerskiej, podziemnej budowli. Gdy znaleźliśmy się w krasnoludzkich podziemiach, Neloth rozejrzał się z podziwem.
- Nchardak, „Miasto stu wież” – odezwał się, kiwając głową. – W swoim czasie było największym z dwemerskich archiwów i zapewne najbardziej zaawansowanym. W dawnych opowieściach mówi się, że gdy Nordowie przybyli podbić miasto, Dwemerowie zanurzyli pod wodę i trzymali tam, póki najeźdźcy się nie poddali.
Lydia pokręciła głową z niedowierzaniem. Zmusić Nordów do poddania się było naprawdę trudną sztuką. Neloth dostrzegł to i uśmiechnął się.
- Mam wątpliwości – potwierdził jej przypuszczenia. – Ale miasto było cudem dwemerskiej techniki. A zostało po nim… to.
Nchardak - Wielka Komnata |
W chwili, gdy wymówił te słowa, korytarz skręcił w prawo i rozgałęził się. Przed sobą ujrzeliśmy szerokie schody w dół, natomiast w lewo od głównego chodnika odchodził drugi, węższy, tworząc coś w rodzaju tarasu i prowadził do wysokich, wąskich drzwi. Za schodami naszym oczom ukazało się ogromne pomieszczenie. Chodnik prowadził środkiem, pomiędzy dwoma podłużnymi mechanizmami niewiadomego przeznaczenia. Wyglądały jak jakieś skrzynie sterownicze. W dodatku wciąż działały, co można było poznać po odgłosach, dobywających się wewnątrz i zmieniających się znakach, umieszczonych na obrotowych bębnach. Chodnik prowadził na kolejnym, szeroki taras, na którym znajdowały się dwa znane nam już słupki sterujące. Za tarasem znajdowała się rozległa jaskinia, cała zalana wodą.
- Jak widzisz, dolne poziomy miasta są w większości zalane – rzekł, zwracając się do Lydii, po czym przeniósł wzrok na mnie. – Ale sytuacja nie jest beznadziejna.
Wolnym, nieco uroczystym krokiem zbliżył się do jednego ze słupków sterujących.
- Stare dwemerskie pompy nadal pracują – zapewnił. - Patrzcie!
To mówiąc, umieścił kostkę w jednym z pulpitów. Przez chwile nic się nie działo, aż nagle rozległ się głośny szum. Pulsujący dźwięk przybrał na sile i nagle woda wolno, ale w zauważalnym tempie zaczęła opadać.
Trwało to dość długo, zanim woda odsłoniła część jaskini. Wyłonił się z niej zarys niższego tarasu i pod nim jakieś schody, prowadzące donikąd, a raczej prosto do wody.
Nchardak - górny taras Wielkiej Komnaty. Widoczne cokoły sterujące. To w jednym z nich Neloth umieścił kostkę, by obniżyć poziom wody, widocznej za tarasem |
Neloth wskazał taras pod nami. Gdy wychyliłem się nieco, dostrzegłem dalsze słupki sterujące Ze swego miejsca dostrzegłem tylko dwa, ale zdaje się, że było ich więcej. Wszystkie były zabarwione na niebiesko, co, jak wyjaśnił mag, było ważne. Niebieskie słupki działały bowiem tylko wtedy, gdy kostka znajdowała się w uchwycie. Jej wyjęcie przerywało działanie mechanizmu, którym słupek sterował. Inaczej było w przypadku czerwonego, który działał jak przełącznik. Innymi słowy, kostkę umieszczało się w nim tylko na chwilę. Przełącznik przeskakiwał – na przykład, otwierając zamek – a potem kostkę można było wyjąć. Aby zamknąć zamek, trzeba było znów włożyć kostkę w otwór.
- Pompy pracują jednak tylko wtedy, gdy w cokole znajduje się kostka – westchnął, wskazując na niebieskie słupki. – A mam, niestety, tylko jedną.
Obejrzał uważnie system rur, jaki pojawił się po odsłonięciu pomieszczenia przez wodę. Badał je długo i uważnie. Potem odszedł od tarasu i zaczął śledzić bieg rur na sklepieniu. W końcu skinął głową.
- Te cztery kotły dostarczają parę do pokoju na górze – odezwał się ni to do nas, ni do siebie. – Są wyłączone, ale nadal reagują na działanie kotek sterujących. Jeśli więc znajdziemy jeszcze cztery kostki, możemy z powrotem włączyć te kotły i przywrócić zasilanie w pokoju na górze…
Zerknął ponad siebie i niepewnie poskubał bródkę.
- Wtedy powinno się udać otworzyć gablotę ochronną księgi – dokończył już pewniejszym tonem.
Skinął na nas i skierował się do jednego z dwóch tajemniczych, podłużnych urządzeń. W połowie drogi zatrzymał się i wskazał na słupek.
- Przynieś tę kostkę – poprosił. – Będzie nam potrzebna.
Lydia stała najbliżej, więc wyciągnęła przedmiot z cokołu. Natychmiast dał się słyszeć szum wzbierającej wody. Po wyłączeniu pompy, woda na powrót zaczęła zalewać pomieszczenie i to znacznie szybciej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Nie minęło wiele czasu, a w miejscu, gdzie jeszcze przed chwila znajdowały się schody, na powrót chlupotała spieniona woda.