I znów na wiele miesięcy pochłonęły mnie studia w Akademii. Nowych zaklęć poznałem niewiele, ale dzięki ciągłym ćwiczeniom pod okiem Tolfdira i Faraldy, stawałem się coraz bardziej biegły w magii. Rzucanie zaklęć nie kosztowało mnie już wielkiego wysiłku. Robiłem to machinalnie, bez długotrwałej koncentracji. Moja mana również wyraźnie wzrosła. Nawet ja dostrzegałem różnicę. Trenowałem głównie Przemianę, Przywracanie i Zniszczenie, choć nie zapominałem o Iluzji i Przywołaniu. Ale nie przywoływałem atronachów, ani nie wskrzeszałem zwłok. Przywoływałem głównie broń, bowiem nauczono mnie zaklęcia Spętany Miecz. Dzięki niemu, mogłem być w jednej chwili zupełnie bezbronny, w drugiej dzierżyć już w dłoni ostrą klingę, przywołaną z Otchłani. Podobnie za przydatne zaklęcie uznałem Niewidzialność ze szkoły Iluzji. Było to jednak zaklęcie wysokoenergetyczne i zużywało się dość szybko. Mimo to, umiałem już znikać na całe dwie minuty – całkiem niezły wynik.
Trochę też podróżowałem, ale niewiele. Właściwie tylko jedna wyprawa była brzemienna w skutki i złożyła się na dłuższą historię. Pewnego razu zawędrowaliśmy do Pękniny, a ponieważ było jeszcze wcześnie, jak to mieliśmy w zwyczaju, przechadzaliśmy się bez celu po mieście, odpowiadając tylko na pozdrowienia znajomych. Zatrzymaliśmy się w kuźni Balimunda, dla którego miałem kolejną porcję soli ognia. Skłoniliśmy się Maven Czarnej-Róży, przechodzącej obok i zajęliśmy się rozmową. Kowal zwrócił uwagę na mój miecz.
- To Szklany Miecz Błyskawic – powiedziałem z dumą, demonstrując pięknie błyszczące ostrze. – Wspaniała broń.
- Zapewne niewiele kling może się z nią równać – przytaknął Balimund, badając broń okiem znawcy i sprawdzając palcem gładkość głowni. – I pięknie utrzymany.
- Może i nie jest to Rozdzieracz Chłodu, ale śmiem twierdzić, że niewiele mu ustępuje – odparłem z przekąsem.
I natychmiast pożałowałem tych słów, bowiem na ich dźwięk natychmiast przy kuźni zjawiła się Maven.
- O czym ty mówisz? – spytała podejrzliwym głosem.
- O Rozdzieraczu Chłodu – odparłem, czerwieniąc się. – Na pół legendarnym mieczu, zaginionym wiele lat temu.
- Skąd o nim wiesz? – zwęziła oczy.
Spociłem się pod jej spojrzeniem. Nie chciałem zdradzać, że tę tajemnicę powierzył mi Młot, człowiek z jej najbliższego otoczenia. Wpędziłbym go w kłopoty.
- Nie pamiętam już – odparłem. – Ludzie gadają…
- Ludzie gadają – powtórzyła kpiącym tonem. – Nie słuchaj co ludzie gadają, bo zwykle powtarzają brednie.
Powinienem ugryźć się w język, ale nie wytrzymałem.
- Kto jak kto, ale jarl Pękniny powinien wiedzieć, co jest prawdą, a co brednią. I sądzę, że wie.
Gdyby wzrok mógł zabijać…
- A co ta cała legenda ma wspólnego z Pękniną? – wycedziła.
- A posiadłość Pękwald! – odrzekłem takim samym tonem.
Rzuciła mi nienawistne spojrzenie, po czym oddaliła się na pozór spokojnym krokiem. Balimund dotknął czoła.
- Nie ma co, wpadłeś po uszy – westchnął. – Ona ci tego nie daruje.
- Bardzo się jej boję – zakpiłem. – Po kolacji nawet zemdleję ze strachu!
Tak naprawdę jednak poczułem spory niepokój. Wiedziałem, że Maven ma dobrą pamięć i długie ręce. I miałem rację. Jeszcze tego samego wieczoru wezwano mnie do Mglistej Twierdzy.
Maven siedziała na tronie, w towarzystwie Hemminga i Młota. Gdy wszedłem, skinęła mi głową i dalej półgłosem omawiała jakieś sprawy ze swym zarządcą. No cóż, musiała mi pokazać, jak niewiele znaczę i muszę czekać na swoją kolej. Przyznaję jednak, że nie przesadziła z tą demonstracją. Po chwili bowiem zwróciła się do mnie, głośno, aby pozostali słyszeli.
- Podobno twierdzisz, że Rozdzieracz Chłodu znajduje się w Pękninie, w posiadłości Pękwald?
Nie uszło mojej uwadze, że Młot, stojący obok tronu, przybladł na twarzy. A ja, no cóż, mogłem skłamać, ale bardzo nie chciałem przed nią zniżać się do takiego chwytu.
- Tak twierdzę, mój jarlu – odparłem.
- Dowody?
- Nie mam – odparłem. – Dowody znajdują się w posiadłości Pękwald.
- Nie masz? – zakpiła. – A czy wiesz, że za rzucanie bezpodstawnych oskarżeń też idzie się do więzienia?
Poczerwieniałem. Miała mnie...
- Powiedz, kto rzucił to podejrzenie, a odejdziesz wolno – wycedziła jarl.
Wpatrywała się we mnie i dobrze, bo nie zauważyła bladości na twarzy Młota, który wzrokiem błagał mnie o litość. Nie, nie mogłem mu tego zrobić!
- Jeśli tak trzeba, poniosę odpowiedzialność – odparłem z mocą. – Wierzę, że jarl Pękniny nie postąpi wbrew sprawiedliwości. Nic przecież łatwiejszego, niż przeszukać oficjalnie posiadłość Pękwald i sprawdzić moje słowa.
Maven prychnęła tylko.
- Sprawdzić, mówisz? Przeszukać? Przetrząsnąć posiadłość? A jutro stwierdzisz, że w domu Balimunda znajduje się cesarska korona, w pałacu berło, a w Spalni Helgi stacjonuje pułk Gromowładnych! I co wtedy? Też mam wszczynać dochodzenie? Mam pół miasta postawić na głowie i nękać jego mieszkańców rewizjami, na podstawie zwykłej plotki?
Westchnąłem ciężko. Żałowałem, że nie umiałem trzymać języka za zębami. Bardzo żałowałem. Ale słowo się rzekło i co ja miałem teraz zrobić.
- Nie wiem, jak inaczej mógłbym to udowodnić – westchnąłem. – Co mam zrobić?
Maven odniosła pierwsze zwycięstwo i uśmiechnęła się tryumfalnie. Nie miała jednak zamiaru wtrącać mnie do lochu. Wiedziała, komu zawdzięcza to stanowisko. Honor Norda jej na to nie pozwalał. I również coś więcej. Jak wytrawnym była graczem, dowiedziałem się poniewczasie. Gdzie mnie się z nią równać!
- Radzę ci wykonać tę misję – odezwała się spokojniejszym głosem. – Przeszukaj posiadłość ukradkiem. Wykradnij ten miecz, jeśli rzeczywiście znajduje się w posiadłości Pękwald. Wykradnij go i przynieś tutaj, jako dowód.
- Mam postąpić jak złodziej? – bąknąłem zdziwiony.
- Nie złodziej, tylko śledczy – odparła. – Nie bój się, nie złamiesz prawa. Mogę nawet dać ci glejt na piśmie, choć ze zrozumiałych względów wolałabym tego uniknąć. Nalegasz?
- Nie, mój jarlu – odparłem, skłaniając głowę. – Zrobię to. Proszę tylko, aby pozwolono mnie zadecydować, kiedy to się stanie.
- Myślę, że mogę przystać na ten warunek – odrzekła Maven, po czym skinęła mi głową na znak, że audiencja skończona. Wyszedłem z pałacu na chwiejnych nogach.
* * *
- Nie ma co, nieźle użyłeś głosu – westchnęła Lydia.
- Wiem, głupio postąpiłem – mruknąłem niezadowolony. – Co ja mam teraz zrobić?
Lydia wzruszyła ramionami.
- Wykraść miecz – odparła. – Co innego ci zostało?
- Sądzisz, że jeszcze tam jest? – jęknąłem. – Przecież oczywiste jest, że Maven powiadomiła już właściciela, żeby go wyniósł.
- Zawsze możesz przyznać się do błędu – odrzekła. – To ci ujmy nie przyniesie. Tylko trzeba będzie zapłacić zadośćuczynienie za bezpodstawne oskarżenie…
- Czyli chcą mnie oskubać z pieniędzy – zgrzytnąłem zębami. – O to chodziło od samego początku!
- No i o to, że następnym razem zastanowisz się trzy razy, zanim postawisz się Maven i jej szemranemu towarzystwu.
Westchnąłem przeciągle. Miała rację. Miałem z tej przygody wyjść oskubany i wyszydzony. Już nigdy nie miałem zagrozić Maven Czarnej-Róży, jedynej władczyni Pękniny.
Tej nocy spałem bardzo źle. Rankiem śniadanie w ogóle mi nie smakowało. Miałem zły humor. Poprawiła mi go dopiero wizyta Balimunda.
- Ja tylko na chwilkę – rzekł od drzwi, po czym przeszedł w szept. – Przysyła mnie Młot. Mam ci coś przekazać.
Nadstawiłem uszy.
- Jak wiesz, właścicielem posiadłości Pękwald jest Mercer Frey, przywódca Gildii Złodziei.
Skinąłem głową.
- Takiemu zawsze ziemia pali się pod nogami – mruknął. – Na wypadek nagłego najścia przygotował sobie drogę ucieczki. Z tyłu domu jest balkon a tam mechanizm z pochylnią. Podobno można ją otworzyć, strzelając z łuku w zamek. W ten sposób można uciec stamtąd niepostrzeżenie.
- Taaa – mruknąłem. – Problemem jest wejść…
- Gdzie można wyjść, można i wejść – uśmiechnął się Balimund. – Wyjście działa w obie strony. Tylko parę osób o nim wie, więc nie będzie strzeżone.
- Tylko po co? – westchnąłem. – Tego miecza już tam pewnie nie ma.
- Młot twierdzi, że jest – odrzekł. – Są bardzo pewni siebie. W domu roi się od najemników, więc są przekonani, że nie zdołasz dojść do piwnic. Musisz bardzo uważać. A to – i tu postawił przede mną dwie małe fiolki, wypełnione białym płynem – za sole ognia. W tym rozgardiaszu ci nie zapłaciłem. Ach i jeszcze to – położył na stole skrawek papieru, złożony we czworo. – Nasz przyjaciel prosił, żebyś nauczył się na pamięć i spalił. Źle byłoby dla niego, gdyby cię z tym złapali.
Pożegnał się, ale jeszcze w drzwiach odwrócił się i rzekł z uśmiechem.
- Co najmniej pół miasta trzyma za ciebie kciuki. Nawet nie domyślasz się, kto jest wśród nich…
I znikł równie szybko jak się zjawił.
Pęknina - posiadłość "Pękwald" |
- Eliksir długiej niewidzialności – przeczytała Lydia na fiolce. – Może ci się przydać na dzisiejszą noc.
Chwyciłem papier i zerknąłem na niego. Był to plan domu i opis, jak trafić do piwnic. Dalej Młot nie bywał i nie wiedział, jaki jest rozkład podziemi. Ale i tak była to spora pomoc. A w mojej głowie zaczął już rysować się pewien plan.
- Nie dzisiejszą – odparłem. – Dziś jeszcze stąd wyruszamy.
- Dokąd? – spytała zaskoczona.
- Do Ivarstead – uśmiechnąłem się.
- Ale po co?
Objąłem ją i przytuliłem.
- Im mniej wiesz, tym lepiej odegrasz swoją rolę – szepnąłem jej do ucha.
- Jaką rolę?...
Zamknąłem jej usta pocałunkiem.
* * *
Wyruszyliśmy południową bramą. Widziało nas pół miasta. Dwie postaci w thalmorskich zbrojach zwracają na siebie uwagę. Przez całą drogę nic się nie działo i po zmroku szczęśliwie dotarliśmy do gospody Wilhelma. Tam dopiero wyłuszczyłem Lydii swój plan.
- Ale przecież ledwo stoisz na nogach! – zaoponowała. – Musisz odpocząć!
- Mam na to cały dzień – szepnąłem jej do ucha.
A potem pozbyłem się zbroi, miecza, łuku i wszystkiego, co mogłoby mnie spowalniać. W razie czego magia musiała mi wystarczyć do obrony. Eliksiry zostały w domku w Pękninie, więc nie byłem niczym obładowany. Ostatni pocałunek i…
Skoczyłem w ciemną noc. Ruszyłem biegiem.
* * *
Niebo ledwo zaczęło jaśnieć na wschodzie, gdy zdyszany dotarłem do przystani w Pękninie. Nikt mnie nie widział i nie spotkała mnie po drodze żadna przygoda. Szept Aury i Wykrycie Życia pomogły mi ominąć szerokim łukiem kilka osób w pobliżu miasta. Cicho jak cień wspiąłem się na schodki do zewnętrznego wejścia i po chwili byłem już w domu.
Zrzuciłem ubranie i umyłem się dokładnie, dbając, by zachowywać się cicho. A potem położyłem się w łóżku i zmęczony długim biegiem, zasnąłem jak kamień. Miałem cały dzień na sen.
Obudziłem się pod wieczór. Słońce zaczynało już czerwienieć i chylić się ku zachodowi, a jego promienie liznęły moją twarz, wpadając przez okienko, wychodzące na jezioro. Poleżałem jeszcze chwilę, po czym, wciąż zachowując ciszę, wstałem i ubrałem się w wygodne, miękkie ciuchy, pilnując, by nie miały na sobie żadnych błyszczących ozdób. Na nogi wzułem skórzane, miękkie pantofle, pozwalające mi poruszać się bezszelestnie.
Żałowałem, że nie zabrałem z Akademii szaty Savosa, wspomagającej regenerację many znacznie skuteczniej niż zużyty już i wytarty płaszcz kultysty. Zresztą, ten ostatni był za długi i plątałby mi się między nogami. Musiał mi wystarczyć zwiększający manę amulet Savosa, schowany pod bluzą.
Aby uspokoić myśli, usiadłem pod ścianą i zatopiłem się w medytacji, jakiej nauczyli mnie Siwobrodzi. Trwałem tak dość długo. Gdy powstałem rozprostować nogi, na zewnątrz panowała już noc. Poczekałem jeszcze, aż ucichną wszelkie odgłosy i ostrożnie wysunąłem się na ulicę miasta.
Pęknina w nocy była ciemna i robiła raczej przygnębiające wrażenie. Nie było tu rozstawionych kagańców, oświetlających ulice, jak w Białej Grani. Ten jeden raz mnie to cieszyło, bowiem ulice miasta tonęły w głębokim mroku, a przechadzających się z rzadka strażników z pochodniami widać było z daleka.
Posuwając się sprawnie wzdłuż drewnianych ścian zabudowań, pilnując, by zawsze znajdować się w cieniu, zbliżyłem się do Mglistej Twierdzy. Tu strażników było więcej, więc musiałem bardzo uważać, by nie zostać dostrzeżonym. Za pałacem biegła wąska i rzadko uczęszczana dróżka pod samym murem, prowadząca na tyły północnych posiadłości. Jedną z nich była Pękwald.
Pęknina - ścieżka pod murami miasta |
Na widok przechodzącego strażnika, przylgnąłem do muru, chowając się pod grubym kożuchem bluszczu. Przeszedł mimo, nawet nie zerknąwszy w moją stronę. Cóż, lata łowieckiej praktyki miały teraz zaowocować…
Przelazłem przez żelazny, kuty płot i dotarłem na tyły budynku. Z tej strony również znajdowały się drzwi, ale zaryglowane od środka na potężną zasuwę. Nie było szans, by je otworzyć z zewnątrz. Nawet nie próbowałem, skupiając całą swoją uwagę na balkonie.
Był wysoko. Na tyle wysoko, że nie dałbym rady do niego doskoczyć. Przyzwyczajone do mroku oczy widziały wyraźnie mechanizm zapadni i samą zapadnię, ale już na pierwszy rzut oka odgadłem, że nie dam rady jej opuścić bez piekielnego hałasu. Musiałem znaleźć inny sposób. Mój wzrok padł na sąsiedni budynek. Gdyby udało się wspiąć na dach, z jego wysokości może dałbym radę przeskoczyć na balkon? Ale dach był stromy i znajdował się dość wysoko. Jak tu wejść?
Tyły posiadłości Pękwald |
Pomogła mi beczka na deszczówkę, stojąca pod ścianą. Ostrożnie wspiąłem się na nią i chwyciłem się wystającego gzymsu. Kilka ruchów tułowiem, jeden wysiłek dla ramion i udało mi się podciągnąć na tyle, żeby przerzucić na niego nogi. Byłem na dachu, ale wciąż za nisko i za daleko. Ostrożnie wspiąłem się po śliskim goncie nieco wyżej.
Nic z tego, nie dam rady doskoczyć. Za daleko. Był wszelako jeszcze jeden sposób, którego miałem nadzieję uniknąć. Skoro jednak się nie da…
Poczekałem, aż łuna od pochodni strażnika oddali się. Pomógł mi przypadek. Gdzieś, w okolicach bazaru rozległ się jakiś hałas. Strażnicy kogoś dorwali, pewnie jakiegoś złodzieja. Dość, że postanowiłem wykorzystać okazję.
- Wuld!
Krzyk zabrzmiał w nocy o wiele za głośno, niż bym chciał, ale efekt był. Trąba Powietrzna rzuciła mną prosto na balkon. Przywarłem do ściany budynku, pewien, że zaraz zbiegną się strażnicy. Trwałem tak kilkanaście minut, ale nic się nie wydarzyło. Nie usłyszeli mnie zapewne, zajęci przy bazarze. Następnego Krzyku nie usłyszał nikt prócz mnie.
- Laas!
W sąsiednich domach zamajaczyło mi kilka postaci, zwykle w pozycjach horyzontalnych. Na poddaszu posiadłości Pękwald zajarzyła się purpurą tylko jedna i to w przeciwległym pomieszczeniu. Zacząłem grzebać przy zamku. Nie był specjalnie wyrafinowany. To nie Markart, gdzie ludzie montowali sobie precyzyjne, dwemerskie mechanizmy. Puścił po kilku sekundach. Znalazłem się w małym, nieco zagraconym pomieszczeniu na poddaszu.
Wykrycie Życia poinformowało mnie, że istotnie przebywało tu kilka osób. Słyszałem mruczenie jakiegoś zbira, odgrażającego się, że nie da nawet septima na tego bachora i że na pewno nie jest on jego. Musiał trochę wypić, bo był swoim jedynym rozmówcą, o czym przekonałem się, gdy uchyliłem drzwi. Stał w kącie, zwrócony twarzą do ciemnego okienka i wciąż mruczał sam do siebie. Dla mnie ważne było jednak, że stał tyłem do mnie i do schodów.
Nie robiłem więcej hałasu niż pająk na ścianie. Ostrożnie podkradłem się do schodów i powoli, w rytm zagłuszających ewentualne skrzypnięcia słów najemnika, zacząłem schodzić coraz niżej i niżej.
Strażnik w międzyczasie zmienił temat.
- Kieszonkowcy – zamruczał z zachwytem. – To dopiero profesja…
Widać w tym mieście wszystko stało na głowie.
Schody prowadziły do rozległego holu. Naprzeciw nich stała szafa, z dużym, złotym lub pozłacanym, w każdym razie na pewno kosztownym posągiem Dibelli, bogini piękna, który bardziej pasował do jakiejś świątyni niż do mieszczańskiego domu. Na dole ujrzałem drugiego strażnika. Ten dla odmiany był czujny i wydawał się poważnie traktować swoje obowiązki. Stał w głębi korytarza, gdzie według planu znajdował się salon i miał również baczenie na drzwi wejściowe. Ale na szczęście nie musiałem obok niego przechodzić, bowiem zaraz ze schodów skręciłem do sypialni, znikając z jego pola widzenia. Drzwi do tego pomieszczenia otwierały się również baz skrzypnięć. Cała posiadłość była wzorowo utrzymana i widać było w każdym szczególe, że jest własnością człowieka bardzo zamożnego. Drogie meble, wygładzone deski podłogi, solidne deski, dodajmy, nie skrzypiące pod stopami, rozległe, jasne pomieszczenia i przede wszystkim wiele drogich sprzętów, stojących na regałach i w szafach – to wszystko musiało kosztować majątek. I gdy uzmysłowiłem sobie, że pochodził on ze złodziejskiego procederu, jakoś ulżyło mi na sumieniu. Czułem się bowiem bardzo źle w roli takiego samego rabusia, jaką przyszło mi teraz grać.
Starannie zamknąłem za sobą drzwi i rozejrzałem się po sypialni. Była większa niż oba pomieszczenia w moim domku. I stały tu dwie szafy. W jednej z nich miało znajdować się tajne przejście do piwnic. Ot, stara sztuczka z fałszywą ścianką, taka sama jak u Delphine.
Pierwsza była pełna drogich ubrań, wyszywanych złotymi nićmi i zdobionych klejnotami. Nawet jarlowie takich nie nosili. To była zwykła szafa. Natomiast druga była prawie pusta, zawierała jedynie parę niezłych butów. Położyłem dłonie na tylnej ściance. Wprawne ręce rzemieślnika wyczuły niewielki luz. Ścianka była przesuwna. Przycisnąłem dłonie mocniej i spróbowałem otworzyć, najpierw w prawo – nie dało się – potem w lewo, gdy ścianka bez zgrzytów ustąpiła na tyle, że zdołałem się przecisnąć.
Znalazłem się u wejścia do piwnic. Ściany wokół mnie, już nie drewniane lecz kamienne, świadczyły o tym, że to zewnętrzna podmurówka domu. Zszedłem schodami w dół, nie zapominając uprzednio zamknąć szafy i zasunąć jej tylnej ścianki.
Piwnica jak piwnica – wszystkie wyglądają podobnie. Wszystkie są zakurzone, zagracone, zimne i w rogach pokryte pajęczynami. Ta jednak miała połączenie z czymś, co nie wyglądało już na piwnicę. Raczej na kanał, albo burzowiec. Korytarz miał bowiem przekrój okrągły i widać było, że sklepienie jest wodoszczelne. Można to było poznać po niezwykle gładkiej zaprawie, jaką połączono kamienie. Słyszałem, że robi się ją z wulkanicznego pyłu.
Już na wstępie drogę przegrodziła mi krata z żelaznych, grubych prętów, pokrytych rdzą, wmurowana na stałe. Na szczęście w lewo odchodził drugi korytarz, prowadzący do prostokątnego pomieszczenia, którego dno wyłożono kamiennymi płytkami, z otworkami na grubość palca. Wiedziałem już, co to. Spotkałem takie coś w Ustengrav i w Niebiańskiej Świątyni. To były płyty naciskowe. Gdybym na taką wszedł, od dołu buchnąłby na mnie ogień. Którędy tu przejść?
Niestety, odstęp od ściany był zbyt mały, aby postawić tam stopę. Nie było rady, trzeba iść przez płyty. Najpierw zbadałem rękami ich twardość. Sprężyny miały mocne, a ja, bez zbroi i broni nie byłem specjalnie ciężki. Zaryzykować?
Przeszedłem na czworakach, ostrożnie, płynnymi ruchami bez żadnych wstrząsów, uważnie pilnując, by nigdy nie opierać całego ciężaru ciała na jednej płycie. Sporo ryzykowałem. Gdybym uruchomił mechanizm, płomień buchnąłby mi prosto w twarz, brzuch i ramiona. Przez cały czas próbowałem się pocieszać, że przecież takie mechanizmy nie mogą być za bardzo czułe, bo uruchomiłyby je nawet wszędobylskie szczury-ślizgacze. Przelazłem szczęśliwie i otarłem rękawem pot z czoła. Potem otarłem go po raz drugi, gdy dotarło do mnie, że ta pułapka być może właśnie po to została wykonana, aby owe ślizgacze eliminować. Musiałem użyć wszystkich swoich umiejętności koncentracji i uspakajania oddechu, by zwolnić tętno szalejącego z emocji serca. Na pewno nie będę wracał tą drogą!
Chyba, że nie znajdę innej… I znów otarłem pot z czoła. Minęła dłuższa chwila, zanim byłem w stanie iść dalej.
Dalej korytarz skręcał w prawo. Po kostki był zalany wodą, ale przy ścianie znalazłem suche miejsce. Woda zgromadziła się zresztą tylko na początku, potem można było już iść środkiem. Był dość długi, a na końcu skręcał w lewo. I tu czekała mnie niespodzianka. Nagły hałas, jaki rozległ się w podziemiach, przeraził mnie tak, że serce podskoczyło mi do gardła. Ze ścian wyskoczyły nagle wahadłowo poruszające się ostrza. Kołysały mi się przed oczami i to aż w ośmiu rzędach. Byłem pewien że mnie odkryto, ale, jak się później okazało, myliłem się. Powód włączenia się pułapki na zawsze miał dla mnie pozostać nieznany. Zapewne uruchamiała się sama, pod naciskiem nóg, a płyta naciskowa została ukryta i tak dokładnie dopasowana do reszty, że jej nie dostrzegłem.
Jak tu przejść? Omijałem już takie pułapki, choćby w świątyni Czarnygłaz, ale tu latających ostrzy było znacznie więcej, rozmieszczono je gęściej, a ja nie miałem na sobie zbroi. Każde trafienie mogło mnie zabić. Wolałem nie ryzykować. Nabrałem powietrza w płuca.
- Feim!
Poczułem, jak moje ciało staje się nieważkie i niewrażliwe na żadne ciosy. Eteryczność – tak nazywał się ten Krzyk. Czynił ze mnie postać, przypominającą ducha, niemal bezcielesną, której żadna fizyczna siła nie jest w stanie skrzywdzić, ale też i ja nie mogłem skrzywdzić nikogo wokół. Jakby w postać wyłączoną z tego świata. Ale tylko na chwilę. Ta chwila wystarczyła jednak, abym przebiegł na drugą stronę, gdzie korytarz skręcał w lewo i kończył się długimi schodami w dół, na końcu których widniały drewniane drzwi.
Musiałem poczekać, aż minie działanie Krzyku, po czym powoli uchyliłem drzwi. Już na wstępie poczułem nieregularny opór i odruchowo odskoczyłem, odgadując, że uruchamiam jakąś pułapkę. Nie omyliłem się. Z sufitu ku mnie pomknęły małe, zatrute strzałki. Rozbiły się na posadzce. Gdyby nie mój refleks, trafiłyby mnie prosto w pierś. Znów kilka głębokich oddechów, aby uspokoić serce.
Znalazłem się w skarbcu. Bez wątpienia był to skarbiec!, o czym przekonałem się, gdy przywołałem zaklęcie Płomień Świecy, rozjaśniające wnętrze. Po mojej lewej ręce stał regał, na którym ustawiono sporo kosztownych przedmiotów. Obok zamknięty sejf i szkatuła. Naprzeciwko stół, z jakimiś papierami, a po prawej stronie… Aż mi ręce zadrżały! Stała tam oszklona gablota, a w niej, na czerwonym aksamicie, leżał piękny, szklany miecz.
Jak już kiedyś wyjaśniałem, nazwa tego stopu była nieco myląca. Nie miał on nic wspólnego ze szkłem. Był to gatunek stali, uzyskiwany poprzez domieszkę rafinowanego malachitu. Stop ten był bardzo twardy i sprężysty jednocześnie. Trudno się go polerowało, ale gdy rzemieślnik włożył w to sporo wysiłku i serca, ostrze z tego metalu nie tępiło się prawie wcale. Nazwę swą zawdzięczał charakterystycznemu połyskowi, przypominającemu mętne, zielonkawe szkło, no i temu, że kuty w nieodpowiednim zakresie temperatur, łatwo pękał.
Ten miecz różnił się jednak od innych. Ze względu na charakterystykę stopu, wszystkie szklane miecze były do siebie podobne, aby zapewnić optymalne wykorzystanie jego właściwości. Nadawano im taki sam fason jak ostrzom z księżycowego kamienia. Wszystkie miały głownie w kształcie pióra, szersze ku końcowi, węższe przy rękojeści. I choć kształtem do złudzenia przypominał on mój Miecz Błyskawic, miał zupełnie niespotykaną barwę - błękitną. Zapewne, do jego wykonania użyto jakiegoś specjalnie modyfikowanego stopu. Gdy otworzyłem precyzyjny zamek i wyjąłem go z gabloty, zauważyłem, że jest nieznacznie cięższy niż mój. Ciężar jednak był rozłożony idealnie. Pulsująca poświata przekonała mnie, że jest zaklęty mrozem, ale jednocześnie nałożono na niego jakieś inne zaklęcie. Broń podwójnie zaklęta była w Tamriel rzadkością, bowiem umiejętność podwójnego zaklinania opanowali tylko najwytrawniejsi zaklinacze. Nawet Phinis Gestor z Akademii, prawdziwy mistrz tej profesji, nie potrafił nałożyć dwóch zaklęć na jeden przedmiot. To drugie połyskiwało jednak słabo i nie zdołałem odgadnąć jego mocy.
No, ale na to miałem czas później. Teraz trzeba było stąd zmykać. Hałas działającej pułapki w każdej chwili mógł mi ściągnąć na kark strażników. Ze skarbca prowadził kręty korytarz, kończący się schodami i drzwiami. Po sforsowaniu zamka znalazłem się w składowisku Szczurzych Nor.
No tak, mogłem przypuszczać, że dom przywódcy Gildii Złodziei będzie miał podziemne połączenie z Wyszczerbioną Banią. Drzwi do przybytku Gildii znajdowały się bowiem zaledwie o kilkadziesiąt kroków. Zanim nacisnąłem klamkę, przywołałem Wykrycie Życia. Za drzwiami zajarzyło się kilka postaci. Co ciekawe, błękitnym kolorem! Złodzieje wcale nie byli moimi wrogami! Czyżby mój postępek sprawił, że stałem się jednym z nich? A może i oni byli po mojej stronie? Czyżby nie ufali swemu przywódcy?
Uchyliłem drzwi. Ujrzałem zwalistą postać Elegii – brata Młota – siedzącego przy stole i żłopiącego piwo w towarzystwie innego złodzieja. Znałem jego imię - Glover Mallory. W oddali, w oświetlonym miejscu, zaczytana w jakimś liście, stała szczupła i całkiem ładna blondynka, w kostiumie z cienkiej skórki. Wiedziałem od Młota, że miała na imię Vex i była specjalistką od włamań. Gdybym wszedł, musiałaby mnie zauważyć. Pozostałych z tego miejsca nie widziałem.
Co tu robić? Wejść na bezczelnego, powiedzieć, „cześć, chłopaki” i wyjść drzwiami po przeciwnej stronie? Kiedy indziej może tak właśnie bym zrobił, ale teraz, jakby nie było, okradłem właśnie ich przywódcę, a miecza nie zdołam schować pod krótką bluzą. Nie ma co, trzeba skorzystać z eliksiru.
Cofnąłem się i otworzyłem fiolkę. Eliksir smakował jak zaprawa murarska, ale działał skutecznie. Moje dłonie znikły, pozostał jedynie ich niewyraźny zarys, który, jak wiedziałem z Akademii, widziałem tylko ja, nikt inny. Jeśli nie narobię hałasu, przejdę nie zauważony.
Powoli zamknąłem za sobą drzwi. Z daleka ominąłem Elegię i Mallory'ego i ostrożnie wszedłem na pomost nad zbiornikiem. Jeszcze kilka kroków i znalazłem się na kamiennym ocembrowaniu. Stąpając delikatnie, zdołałem dojść do widniejących w oddali drzwi do wyjścia. Tylko w jednym momencie zamarłem, gdy Vex zdziwiona podniosła głowę i pociągnęła kilka razy nosem. Musiała wyczuć mój zapach. Na szczęście przeszedłem wystarczająco daleko od niej, by nie miała pewności. Elegia i Glover Mallory z nosami w piwie, na pewno niczego nie wyczuli.
Wymknąłem się do przedsionka Szczurzych Nor, a stamtąd wyszedłem nad kanał w mieście. Delikatnie przebiegłem po drewnianym pomoście w kierunku schodów i wyszedłem na górę w okolicach mojego domu. W pobliżu nie było nikogo. Miasto spało. Ostrożnie otworzyłem drzwi i wsunąłem się do swej posiadłości. Z zadowoleniem położyłem miecz na stole. Wykonałem zadanie!
Rozdzieracz Chłodu prezentował się znakomicie. Równie piękny jak mój Miecz Błyskawic, równie poręczny, nawet bardzo podobnie zdobiony. Rękojeść i jelec wykonane były z księżycowego kamienia, podobnie jak wzmocnienia na zastawie. Widać było w nim rękę prawdziwego mistrza. Sztych był ostry jak brzytwa. Gdy rzuciłem na niego kawałek lekkiego płótna, pod własnym ciężarem rozpadł się na dwie części. Lekki nalot na ostrzu przekonał mnie, że można go naostrzyć jeszcze bardziej, przez misterne polerowanie. Ale tym niech martwi się właściciel.
Gdy około południa wszedłem do Mglistej Twierdzy, moja obecność wywołała niemałe poruszenie. Miecz, jaki niosłem w rękach, zewsząd przyciągał spojrzenia. Oczy Młota zajaśniały radością, natomiast Maven nie potrafiła ukryć zdumienia.
- Nie spodziewałam się ciebie dzisiaj – odezwała się do mnie, unosząc brwi.
Skłoniłem się.
- Oto dowód – powiedziałem, podchodząc z mieczem na wyciągniętych dłoniach. – Na pół legendarny Rozdzieracz Chłodu. Znajdował się w posiadłości Pękwald, w piwnicach.
Spojrzała na mnie z podziwem i pokręciła głową w niedowierzaniu.
- Udało ci się… Niesamowite.
- Czy taki dowód wystarcza, by wymierzyć sprawiedliwość? – spytałem z dumą.
Ale ku mojemu zdziwieniu, Maven potrząsnęła głową. Nie doceniłem jej sprytu.
- Nie zdołamy udowodnić, że miecz został znaleziony w posiadłości Pękwald – oznajmiła. – Właściciel może wyprzeć się wszystkiego i stwierdzić, że pierwszy raz widzi go na oczy.
Zdębiałem. Więc to wszystko na nic?
- To był dowód dla mnie – ciągnęła Maven, uśmiechając się tryumfalnie. – Dostarczyłeś go, co doceniam. I ja ci wierzę!
To już coś…
- Udowodniłeś, że jesteś człowiekiem prawdomównym i nie rzucasz oskarżeń na wiatr – skwitowała. – Miecz powinien trafić do prawowitego właściciela, ale wiemy, że on nie żyje. Zatem, uczynisz nam zaszczyt, jeśli go przyjmiesz. Masz opinię wytrawnego wojownika i nosisz stopień legata Cesarskiego Legionu. Zasługujesz na niego.
Nie wierzyłem własnym uszom.
- Noś go z dumą – oznajmiła Maven uroczystym tonem i dość głośno, aby wszyscy wokół to słyszeli. – Od tej chwili jesteś prawowitym właścicielem Rozdzieracza Chłodu!
Fala gorąca uderzyła mnie w policzki. Dotarło do mnie, że Maven, w swojej przenikliwości, przewidziała także, że może mi się udać. Z pewnością uzgodniła to już wcześniej z Mercerem Freyem i oboje doszli do wniosku, że w takim przypadku będzie to jedyne rozsądne wyjście. Sprzedać tego miecza i tak nie było komu – chyba tylko takiemu samemu złodziejowi jak on. Każdy obawiałby się nosić ostentacyjnie u boku tak charakterystyczną broń. Ale ja mogłem. Został mi podarowany oficjalnie i z honorami. Co mogłem zrobić innego? Przyjąłem go.
I przyjąłem go z radością.
Rozdzieracz Chłodu |
Odtąd miecz ten stał się moją ulubioną bronią. Łuki zdarzało mi się zmieniać, bywało, że walczyłem też mieczem dwuręcznym, albo brałem w ręce jakąś specjalną broń. Ale u mojego boku zawsze tkwił w ozdobnej pochwie Rozdzieracz Chłodu, stając się moim atrybutem i nierozłącznym towarzyszem wypraw. Był najdoskonalszą, najlepiej wyważoną, najostrzejszą i najporęczniejszą bronią, jaką kiedykolwiek przyszło mi dzierżyć. Nie tylko ciął, jakby ciała moich wrogów wykonane były z masła. On jeszcze raził ich potężnym ładunkiem magii mrozu. A drugie zaklęcie potrafiło sparaliżować przeciwnika na chwilę, co przecież w walce jest nie do przecenienia. Tyle tylko, że to drugie działało tak jak eksplozja, wywołana ciosem Przedświtu – losowo, czasami się pojawiała, czasami nie. Widać, nie da się nałożyć na broń dwóch zaklęć, działających równie sprawnie.
Nigdy nie dowiedziałem się, kto go wykuł. Ale zawsze, gdy po walce chowałem go do pochwy, mówiłem w myślach: „Chwała twórcy Rozdzieracza Chłodu!”. Myślę, że bogowie słyszeli te myśli i kowal ów cieszył się dużym poważaniem, nieważne, czy jeszcze żył, czy przebywał już w zaświatach.
A potem, no cóż, wróciliśmy najpierw do Białej Grani, a potem znów na kilka miesięcy do Zimowej Twierdzy. Aż pewnego dnia, uznałem, że nie mogę czekać dłużej.
Spojrzeliśmy po sobie i jednogłośnie westchnęliśmy.
- Już czas…
I wziąwszy się za ręce, ruszyliśmy do Wichrowego Tronu.
KONIEC CZĘŚCI II
Dotychczas, nakładem wydawnictwa Nitagerus Spółka z ogromną odpowiedzialnością, ukazały się:
Skyrim I - Pożeracz Światów
Skyrim II - Miecz i magia
Wulfhere powróci w III części, zatytułowanej:
Skyrim I - Pożeracz Światów
Skyrim II - Miecz i magia
Wulfhere powróci w III części, zatytułowanej:
Skyrim III - Miraak
A jeśli szlag mnie przedtem nie trafi, to stworzę jeszcze część czwartą: Obrońcy Świtu.
A na razie przerwa. Wyjechałem na wyspę Solstheim, aby zebrać materiały do następnej części.
A jeśli szlag mnie przedtem nie trafi, to stworzę jeszcze część czwartą: Obrońcy Świtu.
A na razie przerwa. Wyjechałem na wyspę Solstheim, aby zebrać materiały do następnej części.