Usiedliśmy na stopniach domniemanego ołtarza. Musieliśmy się trochę posilić i odpocząć. I to pomimo towarzystwa ciał Strażników, które leżały niedaleko nas. Cóż, na każdego wojownika przychodzi taki moment, gdy obojętnieje na te sprawy.
Gdy trochę odetchnęliśmy, łyknęliśmy także po łyku mikstury, przywracającej kondycję. Niewiele, bo to eliksir silnie uzależniający. Słodkawy płyn pobudził nas. Poczuliśmy przypływ energii i zmęczenie opuściło nas na razie.
- Szkoda, że pozwoliliśmy Florentiusowi odejść – westchnąłem. – Chodzi mi o tych Strażników. Zaatakowali nas wprawdzie, ale oni nie byli wtedy sobą. Chciałbym ich godnie pochować, a trudno o lepszą asystę niż kapłan Arkaya.
Arkay był bowiem opiekunem umarłych i zawsze podczas pogrzebu polecało się dusze zmarłych temu właśnie bóstwu.
- Ciekawe, czy byli wtedy świadomi – zastanawiała się Lydia. – Mam nadzieję, że nie wiedzieli, co robią. Bo zawsze możliwe, że byli świadomi, ale musieli słuchać głosu tej całej Minorne.
Obrzuciła z niesmakiem zwłoki elfki.
- Ale pogrzeb możemy im urządzić jedynie na twój sposób – dodała..
Mówiąc „twój sposób” miała na myśli cyrodiilijskie zwyczaje. Nordowie zwłoki albo balsamowali, albo kremowali i prochy zsypywali do urn. Zarówno zabalsamowane ciała, jak i urny z prochami zmarłych, składali potem w katakumbach, albo jaskiniach, przerobionych na krypty. W całym Skyrim było pełno takich miejsc. Na południu wyglądało to inaczej. Tam ciała umieszczano w trumnach, albo sarkofagach. Trumny potem składano w grobowcach, albo zakopywano głęboko w ziemi. Trumien nie mieliśmy z czego sklecić. Wprawdzie wokół drewna było sporo, ale nie nadawało się one do tego celu. Zresztą, zbicie trumny trwało bardzo długo, a aż tyle czasu nie mogliśmy im poświęcić. Postanowiliśmy więc zwlec po prostu zwłoki do jednego dołu i przysypać ziemią i kamieniami. Wybraliśmy wyczerpane wyrobisko w sąsiednim szybie. Pogrzeb, choć skromny, oddawał honor poległym w walce Strażnikom. Ich dusze poleciliśmy Arkayowi. W mogiłę wbiłem kołek, do której przybiłem poziomą deskę. Na niej, przy pomocy sadzy, pomieszanej z oliwą z jednej z lamp, napisałem słowa:
„Tu spoczywają Strażnicy Stendarra, zniewoleni przez czarownicę Minorne, uwolnieni dopiero przez śmierć w walce”
Nie zamierzałem ukrywać, że w walce z nami, ale zabrakło mi miejsca na desce. Machnąłem na to ręką. Byłem za bardzo zmęczony. Mieliśmy jeszcze tyle siły, aby wspiąć się na średni poziom kopalni i tam, w niszy, przerobionej na komnatę, zasnąć w szerokim, wypełnionym sianem łożu, jakie tam znaleźliśmy.
Nie wiem, jak długo spałem. Gdy otworzyłem oczy, Lydia już była na nogach. Siedziała na krześle przy dużym stole i uważnie studiowała mapę. Obok, na palenisku, kociołek pełen wody, zaczynał już bulgotać. Chętnie pospałbym jeszcze, ale zmusiłem się do powstania. Poczułem też głód, a zapach sucharów poczułem nawet z łóżka. Zwlokłem się z posłania i usiadłem obok żony. Przywitaliśmy się gorącym pocałunkiem.
Na śniadanie mieliśmy sporo przysmaków, odziedziczonych po Strażnikach. Wędzone mięso, trochę serów, podróżne suchary i kilka w miarę świeżych owoców. Gdy już najedliśmy się do syta, odchyliłem się na krześle, łyknąłem swojego ulubionego wywaru z palonego zboża i zagadnąłem Lydię.
- Cóż tam takiego ciekawego wyczytałaś na tej mapie?
Uśmiechnęła się zamyślona, po czym chwyciła kolorową kartę i podsunęła mi pod ją nos.
- Jesteśmy w pobliżu Mzulft – oznajmiła, stukając palcem w oznaczone miejsce na mapie. – To jeden z punktów, wspomnianych w notatkach Katrii. Zastanawiam się, gdzie tam może być ukryta kuźnia eterium.
Eterium! Zupełnie zapomniałem o Katrii i obiecanej jej pomocy. Ale w porównaniu z naszą misją, sprawa poszukiwań kuźni eterium wydała mi się błaha i nieistotna, choć niewątpliwie pasjonująca. Z drugiej strony, skoro byliśmy tak blisko, dlaczego nie zajrzeć w tamto miejsce? Zwłaszcza, że podziemne, krasnoludzkie miasto było zwyczajnie piękne, jak wszystko co stworzyli Dwemerowie setki, a może i tysiące lat temu. Poczułem ochotę, aby na chwilę zapomnieć o wampirach i Obrońcach Świtu. Myśl, że choć na krótki czas powrócę do penetrowania zagadkowych miejsc, w dodatku w towarzystwie ukochanej Lydii, sprawiła, że poczułem przypływ nagłej radości. Choć zaraz, jak to u mnie bywa, ogarnęła mnie masa wątpliwości.
- Byliśmy już w Mzulft – odrzekłem, zamyślony. – Pamiętasz? To było wtedy gdy szukaliśmy Laski Magnusa. Przeszliśmy je wzdłuż i wszerz. Nie było tam nigdzie niczego, co przypominałoby kuźnię eterium.
- Nie wiemy, jak wygląda ta kuźnia – odparła Lydia.
Musiałem przyznać jej rację.
- Mimo wszystko – podrapałem się po nosie – oprócz megaskopu, nie było tam niczego niezwykłego. A spenetrowaliśmy to miejsce dokładnie. Nie wiemy, jak wygląda kuźnia, ale sądzę, że gdybyśmy na nią natrafili, przynajmniej zauważylibyśmy, że to coś nie przypomina mieszkalnej komnaty, albo zbrojowni.
- Fakt – skwitowała Lydia. – Ale nie do końca spenetrowaliśmy tamto miejsce. Byliśmy tylko w jednym, głównym budynku, a przecież jest ich tam więcej. Pamiętasz tę niewielką budowlę, tę niedaleko szlaku? To właśnie ona mnie intryguje. Jakoś nie mieliśmy okazji jej zbadać, a ona wydaje mi się ważna.
Istotnie, pamiętałem niewielką, niemal sześcienną, kamienną budowlę, z solidną bramą, koloru przydymionego mosiądzu. Stała mniej więcej w połowie ścieżki, prowadzącej z cesarskiego szlaku do głównego budynku. Wyglądała skromnie, jak na dwemerskie dzieło, jak jakiś magazyn, albo inne pomieszczenie gospodarcze. Wiele razy obiecywałem sobie tam zajrzeć, ale jakoś nigdy nie było okazji. Zawsze mieliśmy coś ważniejszego i pilniejszego do zrobienia. Zgodziłem się, że warto sprawdzić, co tam jest. Nawet, jeśli nie było tam owej tajemniczej kuźni eterium, mogło znajdować się coś innego, równie cennego.
Postanowiliśmy to sprawdzić teraz. Zebraliśmy nasz ekwipunek i ruszyliśmy w stronę wyjścia. Gdy wyszliśmy na zewnątrz, okazało się, że właśnie świta. Mieliśmy więc przed sobą cały dzień. W dodatku, sadząc po bezchmurnym niebie, dzień pogodny i ciepły. Choć nie należało zapominać, że w Skyrim pogoda potrafiła zmieniać się niespodziewanie i nieraz bardzo szybko.
Ruszyliśmy na północny zachód, w kierunku Skały Shora, ale samą wieś ominęliśmy szerokim łukiem, wędrując po wąskiej, wydeptanej przez zwierzynę ścieżce, wzdłuż górskiego łańcucha. Nie było sensu schodzić na trakt, który sprowadziłby nas do samego podnóża góry, skąd musielibyśmy na powrót wspinać się stromą ścieżką, by dotrzeć do dwemerskiego kompleksu. Ta droga była całkiem wygodna i wędrówka nią kosztowała znacznie mniej czasu i wysiłku. Słońce ledwo wychynęło zza gór, oświetlając okolicę, a my już ujrzeliśmy stojący w cieniu góry, tajemniczy obiekt.
Nie wyglądał jakoś szczególnie, przynajmniej w porównaniu do budowli, jakie dotąd mieliśmy okazję zwiedzić. Był niski i przysadzisty. Przypominałby piwniczkę, gdyby nie był tak starannie wykonany, co wciąż można było dostrzec, mimo upływu lat, które wyraźnie odcisnęły na nim swoje piętno. Ściany, zapewne dawno temu śnieżnobiałe, albo przynajmniej jasnoszare, teraz pociemniały, porosły mchem i gdzieniegdzie poszczerbiły się, popękały i pokryły zaciekami.
Tajemnicza budowla w Mzulft |
- Czy to możliwe, że to grobowiec? – szepnęła Lydia. – Nie wiemy, jak Dwemerowie chowali swych zmarłych. Może właśnie dlatego stoi osobno?
Myśl wydawała się trafna, jednak w czasie swoich wędrówek, pomimo buszowania po wielu dwemerskich budowlach, nigdy nie udało nam się natrafić na żadne miejsce pochówku. To było zastanawiające, bowiem co jak co, ale śmierć jest czymś, przed czym żadne plemię, choćby nie wiem jak cywilizacyjnie zaawansowane, nie ucieknie. Chociaż…
- Jeśli chodzi o Dwemerów, nic nie wiadomo – burknąłem. – Może wynaleźli coś, co pozwalało im zatrzymać proces starzenia się? I stali się nieśmiertelni?
Lydia parsknęła śmiechem.
- Nawet gdyby im się to udało – odrzekła rozbawiona – to ci wynalazcy nie wzięli się znikąd. Mieli rodziców, dziadów, pradziadów. Musieli przedtem żyć jacyś inni Dwemerowie, którzy zmarli.
Urwała i na chwilę spoważniała.
- Chyba, że już urodzili się nieśmiertelni – dodała, ale zaraz potrząsnęła głową. – A wypadki? A walki? Nie da się ich uniknąć w dłuższym czasie. Niejeden Dwemer musiał pożegnać się z tym światem. Nie, nie da się uciec przed śmiercią.
Przyznałem jej rację.
- Ciekawe, dlaczego nigdy nie natrafiliśmy na ich szczątki – mruknąłem zamyślony.
- Może je jakoś, jak to mówił Neloth, anihilowali? – podsunęła Lydia. – Jeśli dobrze go zrozumiałam, to znaczy, że one znikały.
- Albo przerabiali na coś innego? – podsunąłem. – Słyszałem, że ludzkie prochy po kremacji mogą być użyte jako nawóz. Ciekawe, czy byliby zdolni do takiego czegoś… Podlewać tym rośliny, żeby cząstka czyjegoś dziadka nadal żyła… Straszne.
- I jedliby potem takie warzywa? – Lydia wzdrygnęła się. – Pomidor, nadziewany własnym dziadkiem? Chyba nawet to bezbożne plemię nie posunęłoby się tak daleko. Już prędzej dodawali prochów do zaprawy murarskiej. I wtedy cała budowla byłaby wielką nekropolią.
Widać, Lydia również zaczęła się rozkręcać i popuszczać wodze fantazji.
- A może stąd właśnie wziął się krasnoludzki metal? – podsunęła. – Nie umiemy go dzisiaj odtworzyć, bo nie znamy składników, a przecież niejeden alchemik próbował. Może właśnie dlatego się nie udało, bo nikt nie wpadł na to, że trzeba dodać szczątków zmarłych Dwemerów? I później przypominali sobie o nich, choćby jedząc zupę z metalowego talerza.
- Obrzydliwe – skrzywiłem się. – I to miałaby być najbardziej zaawansowana cywilizacja? Co to nawet swoich zmarłych nie potrafi uszanować? Nie dziw, że wymarła.
- Niekoniecznie – zaoponowała Lydia. – Może właśnie w ten sposób oddawali im cześć? Czy nie patrzyłbyś inaczej na dwemerski przedmiot, wiedząc, że jest w nim coś, co pochodzi z ciała kogoś bliskiego? Nie czułbyś z nim jakiejś, no nie wiem, bliskości? I on cały czas byłby blisko ciebie, uczestniczyłby w twoim codziennym życiu, jak dawniej…
- Mam nadzieję, że nie zgadłaś – burknąłem zniesmaczony. – Kielichy, talerze, sztućce, zrobione z własnych rodziców! Ale na wszelki wypadek, po powrocie do domu wymieniamy całą zastawę na zwykłą, drewnianą.
Lydia śmiała się już na całego.
- I to wszystko mówi przedstawiciel cywilizacji, w której dwaj idioci wyrzynają się wzajemnie na arenie, ku uciesze gawiedzi!
Prychnąłem tylko zniesmaczony. Do końca moich dni będzie mi to wypominać! Czy to ja wymyśliłem Arenę? Czy pojawiłem się na niej choćby raz?
Aby przerwać tę dyskusję, nieuchronnie zmierzającą w nieodpowiednim kierunku, zabrałem się za zamek. Skomplikowany był, muszę to przyznać. I bardzo precyzyjny. Połamałem na nim kilkanaście wytrychów i paskudnie skaleczyłem się w palec. Ale w końcu drzwi stanęły otworem.
- Więc to jednak magazyn! – uśmiechnęła się Lydia. – Albo warsztat.
Mogła mieć rację. Pomieszczenie pełne było sztab krasnoludzkiego metalu, starannie ułożonych w stosy. Na półkach walało się też sporo części do dwemerskich automatów. Ale najciekawsze było za gęstą i mocną kratą, odgradzającą najdalszą część pomieszczenia. Coś tam błyszczało, ale nie mogliśmy dojrzeć co. Zamka w kracie nie było, ale po prawej stronie znajdowały się krótkie schody, kończące się zamkniętymi, metalowymi drzwiami. Prawdopodobnie było to przejście do zagrodzonej części magazynu. Chcąc nie chcąc, znowu zabrałem się za manipulowanie przy zamku.
Powiedziałem, że ten wejściowy był skomplikowany? Ależ skąd, w porównaniu do tego, był całkiem prosty, a nawet prymitywny! Nie mogłem sobie z nim dać rady. Trzy razy rezygnowałem i trzy razy, wściekły na niepokorny zamek, rzucałem się na niego jak szablozębny tygrys na swoją ofiarę.
- Musi tam być coś cennego – mruknęła Lydia. – Skoro tak dobrze to zabezpieczyli.
Skaleczony palec wcale mi nie pomagał. Moja ręka utraciła część zwyczajnej zręczności. Musiałem zaleczyć tę rankę Magią Przywracania, żeby móc próbować dalej. Delikatnie, starając się nie używać zbyt wiele siły, która tylko przeszkadzała w takim przypadku, manipulowałem kilkoma wytrychami jednocześnie, grzebiąc w otworze zamka i naciskając kolejno na poszczególne zapadki.
Wreszcie zamek puścił! Wydałem okrzyk tryumfu i z ulgą pchnąłem skrzydło drzwi. Otworzyły się bez żadnego zgrzytu i zacięcia – jak potrafiły się otwierać wyłącznie drzwi, zbudowane przez krasnoludy, choćby i setki lat temu. Powoli weszliśmy do tajemniczego pomieszczenia. Święcącym przedmiotem okazała się być dwemerska lampa, która zimnym, jednostajnym blaskiem rozświetlała wnętrze budowli. Jednakże gdy tylko stanęliśmy po drugiej stronie kraty, coś jeszcze zajaśniało bladym, błękitnym światłem
- Tu jesteście! – rozległ się ucieszony, znajomy głos.
Błękitny duch sprawiał wrażenie uradowanego tym spotkaniem.
- Katria! – Lydia bezwiednie wyciągnęła ku niej ręce, ale zaraz zmiarkowała się, że to bezcelowe.
- Wybacz, że tak długo musiałaś czekać – odezwałem się zakłopotany. – Rozumiesz, służba…
Katria spojrzała na mnie i uśmiechnęła się ciepło.
- Czas nie ma dla mnie znaczenia – zapewniła. – Tu, w zaświatach czas płynie zupełnie inaczej, nie tak jak w Mundus.
- Przybyłaś tu z Sovngardu? – odważyłem się zapytać.
Potrząsnęła głową.
- Dopóki moje sprawy nie zostaną zakończone, nie mogę odejść z tego świata. Będę błąkać się po nim tak długo, dopóki kuźnia nie zostanie odnaleziona.
Dziwne. Wydawałoby się, że te słowa powinny brzmieć jak skarga. Tymczasem Katria wypowiedziała je głosem tak beztroskim, jakby nie miało to dla niej żadnego znaczenia.
Obiegła wzrokiem pomieszczenie.
- Chyba ogołocili to miejsce – stwierdziła. – Według mojej wiedzy, był tu bogato wyposażony magazyn. Przynajmniej odłamek wciąż tu jest.
Jej przezroczysta, jakby utkana z błękitnego światła ręka wskazała stojący pod ścianą stół, a na nim błękitny, błyszczący przedmiot. Podeszliśmy bliżej. Rzeczywiście, przypominał kawałek eterium, taki sam jak ten, który znaleźliśmy poprzednio.
Za tą kratą znajdował się kolejny odłamek eterium |
- Śmiało – zachęciła nas. – Weźcie go!
Lydia podniosła błyszczący odłamek. Jak poprzedni, miał kształt wycinka koła. Ciekawe, czy obie części pasowały do siebie…
- To jest konwektor – Katria wskazała na coś, co wyglądało jak sejf. – Do niego trzeba włożyć wszystkie kawałki, aby je scalić we właściwy klucz.
Westchnąłem cicho.
- A to bieda – rozłożyłem ręce. – Baliśmy się, że zgubimy tamten odłamek i zostawiliśmy go w Białej Grani.
Katria tylko się uśmiechnęła.
- I tak nie ma sensu tego robić, dopóki nie macie wszystkich części – zapewniła.
Spojrzałem na nią uważnie.
- Czyli jak już znajdziemy wszystkie – powiedziałem wolno, to musimy tu wrócić i umieścić je w tej skrzynce?
- W sumie, tak – skinęła głową. – Przypuszczam jednak, że konwektorów jest więcej. Pewnie znajduje się w każdym miejscu, które musimy przeszukać. Pytanie tylko, czy wszystkie działają. Ten wydaje się być dobrze zachowany.
A potem popatrzyła na nas błyszczącymi oczami, w których pojawiło się wzruszenie.
- No, to mamy drugi – oznajmiła. – Jesteśmy w połowie drogi. Jeszcze raz dziękuję wam za pomoc.
- Dla nas to też przyjemność – zapewniłem. – Uwielbiamy takie przygody.
- Czy jeśli znajdziemy następne miejsce, będziesz tam? – spytała Lydia.
- Będę – zapewniła. – Pojawię się w tej samej chwili, w której odnajdziecie kolejną cząstkę. Tak działają nici przeznaczenia, które uwięziły mnie w tym świecie. Ale – uśmiechnęła się znów – nie żałuję. Dzięki wam mogę mieć nadzieję, że kiedyś ta sprawa zostanie doprowadzona do końca. I wtedy pożegnamy się już na zawsze.
Spojrzała na nas jeszcze raz, ciepło i przyjaźnie.
- A na razie – szepnęła – do zobaczenia. Wkrótce…
Po czym rozwiała się, jakby nigdy jej tu nie było.
* * *
Do Pękniny dotarliśmy już po zmroku. Rano wstaliśmy późno, ale i tak w południe dotarliśmy do Twierdzy Świtu. Ale nie zdążyliśmy jeszcze wejść głębiej, do komnat mieszkalnych, gdy przechwycił nas Gunnmar.
- Świetna robota! – uściskał nas serdecznie. – Florentius wszystko mi opowiedział.
- Dotarł tu? – spytała Lydia kpiącym tonem. – Sprawiał wrażenie, jakby błądził w innym świecie.
Gunnmar roześmiał się.
- Tak, jest dziwny – pokiwał głową. – I bezpośrednio pożytku z niego pewnie nie będzie, ale dużo wie i ta wiedza może nam się przydać. Bardzo zmęczeni?
Zaprzeczyliśmy zgodnie z prawdą.
- O ile wiem – potarł brodę – kapłan jeszcze nie jest gotowy. A miałbym pilne zadanie dla wojowników o mocnych nogach.
- Gdzieś daleko? – spytałem.
Skinął głową.
- Trzeba dotrzeć do kogoś aż w Falkret – westchnął. – To długa podróż, a tu każdy jest czymś zajęty. Pomyślałem, czy wy nie moglibyście…
- Moglibyśmy – zapewniłem. – Pod warunkiem, że pójdziemy razem.
- Chyba Isran nie będzie miał nic przeciwko – mruknął. – Dam wam kontakt do pewnej osoby, która ma informacje o groźnym wampirze. Trzeba ją od niej wyciągnąć, no a potem, cóż, wampira zlikwidować.
- Wyciągnąć? – spytała Lydia. – Czyli ten ktoś nie ma ochoty dzielić się tą wiadomością?
- Współpracuje z wampirami? – dodałem.
Gunnmar potrząsnął głową.
- Raczej boi się czegoś – szepnął konfidencjonalnie. – Przypuszczam, że wampiry zastraszyły ją i groziły jej zemstą. Ale nic nie wiem, na pewno. To jak?
Zgodziliśmy się chętnie. Myśl, że będziemy razem jeszcze przez tych kilka dni, była bardzo kusząca. No i po drodze do Falkret mogliśmy zboczyć kawałek drogi, by odwiedzić Białą Grań!
Isran istotnie nie miał nic przeciwko naszej wyprawie. Burknął nawet coś o tym, żebyśmy się sobą nacieszyli, póki czas, bo wkrótce da nam inne zadania. Odwiedziłem też Seranę, w zasadzie tylko po to, żeby dowiedzieć się, czy wszystko z nią w porządku. Nie wyglądała na uszczęśliwioną nagłą bezczynnością i czekaniem w miejscu, w którym trudno było o przyjaciół. Mimo to zapewniła, że wszystko w porządku i zdobyła się nawet na słowa podziękowania za to, że obchodzi mnie jej los. No cóż, obchodził mnie. Uzmysłowiłem sobie bowiem, że lubię ją, tak zwyczajnie, po ludzku, i to nawet jeśli ona nie odwzajemnia tego uczucia.
A potem, nie czekając na nic, powróciliśmy do Pękniny, gdzie w gospodzie u Keeravy miło spędziliśmy popołudnie i wieczór, najpierw w towarzystwie Mjoll i Aerina, a potem jeszcze Balimunda, który tego dnia wcześniej uporał się z pracą i dosiadł się do naszego stolika.
Droga do Falkret zajęła nam trzy dni. Nie wydarzyło się nic godnego opisania. Pewnie, gładko nie było. Musieliśmy stoczyć pojedynek ze śnieżnym pająkiem, kilkoma wilkami i niedźwiedziem, ale to przecież Skyrim. Tutaj to normalne. Wbrew pozorom, najgorsze czekało nas dopiero u celu. I to wcale nie z powodu grożącego nam niebezpieczeństwa. Tam bowiem musieliśmy stoczyć walkę sami ze sobą.
Ale po kolei.
Osoba, z którą mieliśmy się skontaktować, pracowała w tamtejszej gospodzie. Miała na imię Narri. I od samego początku zachowywała się dziwnie. Najpierw zaprzeczała, że cokolwiek wie, ale jakoś nieprzekonująco. Widać było po niej – i to wyraźnie – że kłamie, choć kłamać wcale nie umie. Drżał jej głos i wyraźnie bała się nas. To musiało obudzić podejrzenia. Dlaczego bowiem miałaby przed nami odczuwać strach? Czyżby była służką wampira?
Musieliśmy skłonić ją do mówienia, ale nie wiedzieliśmy jak. Gdyby nam się stawiała, pewnie postąpilibyśmy mniej łagodnie. Ale ona w pewnym momencie wręcz się popłakała. Tak nie postępuje ktoś, kto jest pod wpływem wampira. Musiało chodzić o coś innego. W mojej głowie pojawiła się nagła myśl, że ów wampir był kiedyś kimś bardzo jej bliskim, zanim został przemieniony.
Rozmawialiśmy z nią bardzo długo. Zapewnialiśmy ją, że choć należymy do Obrońców Świtu, daleko nam do bezmyślnych zabójców. Aż żałowałem przez chwilę, że nie ma z nami Serany – jej obecność zapewne przekonałaby ją, że nie wszystkie wampiry uważamy za wcielone zło.
W pewnym momencie Narri skapitulowała. Chlipiąc, podała nam kartkę papieru. Był to list bez podpisu, ale nietrudno było domyślić się, że autorem jest wampir.
Narri,
Nie wiem, jak ci odpłacić za twoją dobroć. Mogę jedynie trzymać się dala, by nie sprowadzać na twój dom niepożądanej uwagi ni krzywdy.
Jeśli zechcesz się ze mną skontaktować, Jaskinia Kamiennego Potoku to miejsce, które należy odwiedzić.
- Ktoś bliski
Spojrzeliśmy po sobie. Potem na nią. Narri wpatrywała się w nas zaczerwienionymi oczami pełnymi niepokoju. Chrząknąłem zakłopotany, zanim odezwałem się przez ściśnięte gardło.
- To ktoś bardzo ci bliski, prawda?
Nie odpowiedziała. Tylko opuściła głowę.
- Z listu wynika, że ludzkie uczucia nie są mu obce – mruknąłem. – Nie stał się ślepym na ludzkie cierpienie, bezwzględnym zabójcą.
- Co zrobicie? – spytała szeptem.
- Pójdziemy tam – odrzekłem. – I porozmawiamy z nim. Jeśli… Jeśli zechce z nami rozmawiać. A potem osądzimy, co z nim zrobić.
Zapadła cisza, przerywana tylko jej nerwowym oddechem.
- On zginie, prawda? – odważyła się spytać.
- To już zależy tylko od niego – odparłem. – Jedyne, co mogę ci obiecać, to moją dobrą wolę. Na pewno spróbuję z nim porozmawiać. Jeśli okaże się, że nie zasługuje na śmierć, z mojej ręki jej nie poniesie.
Pożegnaliśmy ją i odeszliśmy z Falkret, kierując się w stronę Białej Grani.
- To mamy problem – mruknęła Lydia, gdy już oddaliliśmy się od bramy miasta. – Jaskinia Kamiennego Potoku cieszy się raczej złą sławą.
Spojrzałem na nią zaciekawiony.
- Wiesz, gdzie to jest? – spytałem.
Skinęła głową.
- Na granicy Rift i Wschodniej Marchii – odpowiedziała, po czym dodała kpiącym tonem. – Akurat tam, skąd przyszliśmy.
Pokręciłem głową. No pięknie, przebyć całe Skyrim tylko po to, żeby dowiedzieć się, że trzeba wrócić do punktu wyjścia.
- Ta jaskinia od lat była kryjówką bandytów – dodała Lydia. – Jest trudno dostępna i podobno bardzo łatwa do obrony. Dlatego ciągną tam różni przestępcy, uciekający przed prawem. Skoro ukrył się akurat tam, to może nie mieć czystego sumienia. Może trzeba będzie się z nim rozprawić tak czy tak. I to nie dlatego, że jest wampirem. Tylko tej dziewczyny żal. Pewnie zawrócił jej w głowie tak, że mu pomogła. Może go ukryła, może opatrzyła rany…
- Trzeba było spytać – westchnąłem.
- I tak by nic nie powiedziała – Lydia wydawała się być pewna. – Nie w tym stanie.
Zgodziłem się z nią. Ciężkie mieliśmy przed sobą zadanie. Ciężkie, bo obarczone wyrzutami sumienia. Widok rozpłakanej Narri zapewne będzie nas prześladował bardzo długo.
- Może nie będzie tak źle – mruknąłem. – Może da się z nim pogadać.
- Może – Lydia chyba też w to nie wierzyła.
To wszystko sprawiło, że wizyta w naszym domu nie była wcale tak radosna, jak to sobie obiecywaliśmy. Oboje byliśmy zbyt przygnębieni.
* * *
Sama jaskinia leżała nad niewielkim jeziorkiem. Aby do niej wejść, trzeba było najpierw skąpać się po pachy w lodowatej wodzie. To zapewne jedna z przyczyn, dla których strażnicy niechętnie się tu wybierali. A dalej wcale nie było lepiej. W rozległym przedsionku wody było po kolana. Dalej trzeba było wspiąć się wąskim chodnikiem, nadal brnąc w wodzie, która zimnym strumieniem spływała z góry. Na górze chodnik skręcał gwałtownie w lewo.
Z całej wyprawy zapamiętałem głównie przejmujące zimno. Lodowaty strumień rozlewał się po całym dnie chodnika, a jego wartki prąd utrudniał chodzenie. Już w korytarzu natknęliśmy na dwóch zbójów, którzy ruszyli na nas z podniesioną bronią. Oczywiście, takim starym wygom jak my, musieli ulec i to niemal od pierwszego starcia. Ale hałas zaalarmował trójkę pozostałych. Nie było rady, trzeba było się bronić.
I dopiero gdy wszyscy już leżeli martwi, zorientowaliśmy się, że jeden z nich nie był człowiekiem. A raczej był – dawniej, zanim jeszcze przemieniono go w wampira.
Zakląłem siarczyście. I tyle wyszło z naszej obietnicy! Tak, na pewno z nim porozmawiamy… Na pewno nie zrobimy mu krzywdy, jeśli nie będzie zły do szpiku kości… Ech, czasem lepiej ugryźć się w język.
Dlatego niemiło wspominam tę przygodę. Sami widzicie, że opisałem ją w skrócie, bo nie chciałem się nad nią rozwodzić. Z nosami na kwintę powłóczyliśmy się do Pękniny, do której dotarliśmy dopiero po północy.
Do Twierdzy Świtu ruszyliśmy dopiero około południa. Dotarliśmy szybko, bo było blisko. Tam jednak czekała nas następna porcja dziegciu. Koniec wspólnej wędrówki z Lydią. Znów dostaliśmy oddzielne zadania.
Sorine dalej poszukiwała planów dwemerskiej kuszy. Odkryła, że mogą znajdować się w Nchuand-Zel, mieście odkrytym przez Calcelmo i już kiedyś przez nas spenetrowanym. To zadanie dostała Lydia. Przynajmniej będzie działała na znanym sobie terenie. W dodatku w miarę bezpiecznym, bo swego czasu większość zalegających tam Falmerów udało nam się wytępić.
A ja? No cóż, Kapłan Ćmy przekazał mi w końcu dane, jakich potrzebowałem, wraz z dokładnym opisem rytuału, jakiego miałem dokonać. Cóż nam pozostało? Gorący, pożegnalny pocałunek, obietnica, że będziemy na siebie uważać – i mój tęskny wzrok, gdy widziałem ukochaną figurkę mojej żony, znikającą za bramą. Westchnąłem tak, że zapewne nawet mury twierdzy poczuły wzruszenie, aczkolwiek nijak tego nie okazały. I ruszyłem po schodach w górę, by spotkać się z Seraną, z którą miałem wyruszyć na wyprawę do tajemniczego miejsca, znanego dotąd tylko Kapłanom Ćmy.