piątek, 25 października 2024

Rozdział XXXI – Spotkanie

     Usiedliśmy na stopniach domniemanego ołtarza. Musieliśmy się trochę posilić i odpocząć. I to pomimo towarzystwa ciał Strażników, które leżały niedaleko nas. Cóż, na każdego wojownika przychodzi taki moment, gdy obojętnieje na te sprawy.

     Gdy trochę odetchnęliśmy, łyknęliśmy także po łyku mikstury, przywracającej kondycję. Niewiele, bo to eliksir silnie uzależniający. Słodkawy płyn pobudził nas. Poczuliśmy przypływ energii i zmęczenie opuściło nas na razie.

     - Szkoda, że pozwoliliśmy Florentiusowi odejść – westchnąłem. – Chodzi mi o tych Strażników. Zaatakowali nas wprawdzie, ale oni nie byli wtedy sobą. Chciałbym ich godnie pochować, a trudno o lepszą asystę niż kapłan Arkaya. 

     Arkay był bowiem opiekunem umarłych i zawsze podczas pogrzebu polecało się dusze zmarłych temu właśnie bóstwu.

     - Ciekawe, czy byli wtedy świadomi – zastanawiała się Lydia. – Mam nadzieję, że nie wiedzieli, co robią. Bo zawsze możliwe, że byli świadomi, ale musieli słuchać głosu tej całej Minorne.

     Obrzuciła z niesmakiem zwłoki elfki.

     - Ale pogrzeb możemy im urządzić jedynie na twój sposób – dodała..

     Mówiąc „twój sposób” miała na myśli cyrodiilijskie zwyczaje. Nordowie zwłoki albo balsamowali, albo kremowali i prochy zsypywali do urn. Zarówno zabalsamowane ciała, jak i urny z prochami zmarłych, składali potem w katakumbach, albo jaskiniach, przerobionych na krypty. W całym Skyrim było pełno takich miejsc. Na południu wyglądało to inaczej. Tam ciała umieszczano w trumnach, albo sarkofagach. Trumny potem składano w grobowcach, albo zakopywano głęboko w ziemi. Trumien nie mieliśmy z czego sklecić. Wprawdzie wokół drewna było sporo, ale nie nadawało się one do tego celu. Zresztą, zbicie trumny trwało bardzo długo, a aż tyle czasu nie mogliśmy im poświęcić. Postanowiliśmy więc zwlec po prostu zwłoki do jednego dołu i przysypać ziemią i kamieniami. Wybraliśmy wyczerpane wyrobisko w sąsiednim szybie. Pogrzeb, choć skromny, oddawał honor poległym w walce Strażnikom. Ich dusze poleciliśmy Arkayowi. W mogiłę wbiłem kołek, do której przybiłem poziomą deskę. Na niej, przy pomocy sadzy, pomieszanej z oliwą z jednej z lamp, napisałem słowa:


„Tu spoczywają Strażnicy Stendarra, zniewoleni przez czarownicę Minorne, uwolnieni dopiero przez śmierć w walce”


     Nie zamierzałem ukrywać, że w walce z nami, ale zabrakło mi miejsca na desce. Machnąłem na to ręką. Byłem za bardzo zmęczony. Mieliśmy jeszcze tyle siły, aby wspiąć się na średni poziom kopalni i tam, w niszy, przerobionej na komnatę, zasnąć w szerokim, wypełnionym sianem łożu, jakie tam znaleźliśmy.

     Nie wiem, jak długo spałem. Gdy otworzyłem oczy, Lydia już była na nogach. Siedziała na krześle przy dużym stole i uważnie studiowała mapę. Obok, na palenisku, kociołek pełen wody, zaczynał już bulgotać. Chętnie pospałbym jeszcze, ale zmusiłem się do powstania. Poczułem też głód, a zapach sucharów poczułem nawet z łóżka. Zwlokłem się z posłania i usiadłem obok żony. Przywitaliśmy się gorącym pocałunkiem.

      Na śniadanie mieliśmy sporo przysmaków, odziedziczonych po Strażnikach. Wędzone mięso, trochę serów, podróżne suchary i kilka w miarę świeżych owoców. Gdy już najedliśmy się do syta, odchyliłem się na krześle, łyknąłem swojego ulubionego wywaru z palonego zboża i zagadnąłem Lydię.

     - Cóż tam takiego ciekawego wyczytałaś na tej mapie?

     Uśmiechnęła się zamyślona, po czym chwyciła kolorową kartę i podsunęła mi pod ją nos.

     - Jesteśmy w pobliżu Mzulft – oznajmiła, stukając palcem w oznaczone miejsce na mapie. – To jeden z punktów, wspomnianych w notatkach Katrii. Zastanawiam się, gdzie tam może być ukryta kuźnia eterium.

     Eterium! Zupełnie zapomniałem o Katrii i obiecanej jej pomocy. Ale w porównaniu z naszą misją, sprawa poszukiwań kuźni eterium wydała mi się błaha i nieistotna, choć niewątpliwie pasjonująca. Z drugiej strony, skoro byliśmy tak blisko, dlaczego nie zajrzeć w tamto miejsce? Zwłaszcza, że podziemne, krasnoludzkie miasto było zwyczajnie piękne, jak wszystko co stworzyli Dwemerowie setki, a może i tysiące lat temu. Poczułem ochotę, aby na chwilę zapomnieć o wampirach i Obrońcach Świtu. Myśl, że choć na krótki czas powrócę do penetrowania zagadkowych miejsc, w dodatku w towarzystwie ukochanej Lydii, sprawiła, że poczułem przypływ nagłej radości. Choć zaraz, jak to u mnie bywa, ogarnęła mnie masa wątpliwości.

     - Byliśmy już w Mzulft – odrzekłem, zamyślony. – Pamiętasz? To było wtedy gdy szukaliśmy Laski Magnusa. Przeszliśmy je wzdłuż i wszerz. Nie było tam nigdzie niczego, co przypominałoby kuźnię eterium.

     - Nie wiemy, jak wygląda ta kuźnia – odparła Lydia.

     Musiałem przyznać jej rację.

     - Mimo wszystko – podrapałem się po nosie – oprócz megaskopu, nie było tam niczego niezwykłego. A spenetrowaliśmy to miejsce dokładnie. Nie wiemy, jak wygląda kuźnia, ale sądzę, że gdybyśmy na nią natrafili, przynajmniej zauważylibyśmy, że to coś nie przypomina mieszkalnej komnaty, albo zbrojowni.

     - Fakt – skwitowała Lydia. – Ale nie do końca spenetrowaliśmy tamto miejsce. Byliśmy tylko w jednym, głównym budynku, a przecież jest ich tam więcej. Pamiętasz tę niewielką budowlę, tę niedaleko szlaku? To właśnie ona mnie intryguje. Jakoś nie mieliśmy okazji jej zbadać, a ona wydaje mi się ważna.

     Istotnie, pamiętałem niewielką, niemal sześcienną, kamienną budowlę, z solidną bramą, koloru przydymionego mosiądzu. Stała mniej więcej w połowie ścieżki, prowadzącej z cesarskiego szlaku do głównego budynku. Wyglądała skromnie, jak na dwemerskie dzieło, jak jakiś magazyn, albo inne pomieszczenie gospodarcze. Wiele razy obiecywałem sobie tam zajrzeć, ale jakoś nigdy nie było okazji. Zawsze mieliśmy coś ważniejszego i pilniejszego do zrobienia. Zgodziłem się, że warto sprawdzić, co tam jest. Nawet, jeśli nie było tam owej tajemniczej kuźni eterium, mogło znajdować się coś innego, równie cennego.

     Postanowiliśmy to sprawdzić teraz. Zebraliśmy nasz ekwipunek i ruszyliśmy w stronę wyjścia. Gdy wyszliśmy na zewnątrz, okazało się, że właśnie świta. Mieliśmy więc przed sobą cały dzień. W dodatku, sadząc po bezchmurnym niebie, dzień pogodny i ciepły. Choć nie należało zapominać, że w Skyrim pogoda potrafiła zmieniać się niespodziewanie i nieraz bardzo szybko.

     Ruszyliśmy na północny zachód, w kierunku Skały Shora, ale samą wieś ominęliśmy szerokim łukiem, wędrując po wąskiej, wydeptanej przez zwierzynę ścieżce, wzdłuż górskiego łańcucha. Nie było sensu schodzić na trakt, który sprowadziłby nas do samego podnóża góry, skąd musielibyśmy na powrót wspinać się stromą ścieżką, by dotrzeć do dwemerskiego kompleksu. Ta droga była całkiem wygodna i wędrówka nią kosztowała znacznie mniej czasu i wysiłku. Słońce ledwo wychynęło zza gór, oświetlając okolicę, a my już ujrzeliśmy stojący w cieniu góry, tajemniczy obiekt.

     Nie wyglądał jakoś szczególnie, przynajmniej w porównaniu do budowli, jakie dotąd mieliśmy okazję zwiedzić. Był niski i przysadzisty. Przypominałby piwniczkę, gdyby nie był tak starannie wykonany, co wciąż można było dostrzec, mimo upływu lat, które wyraźnie odcisnęły na nim swoje piętno. Ściany, zapewne dawno temu śnieżnobiałe, albo przynajmniej jasnoszare, teraz pociemniały, porosły mchem i gdzieniegdzie poszczerbiły się, popękały i pokryły zaciekami.

Tajemnicza budowla w Mzulft

     - Czy to możliwe, że to grobowiec? – szepnęła Lydia. – Nie wiemy, jak Dwemerowie chowali swych zmarłych. Może właśnie dlatego stoi osobno?

     Myśl wydawała się trafna, jednak w czasie swoich wędrówek, pomimo buszowania po wielu dwemerskich budowlach, nigdy nie udało nam się natrafić na żadne miejsce pochówku. To było zastanawiające, bowiem co jak co, ale śmierć jest czymś, przed czym żadne plemię, choćby nie wiem jak cywilizacyjnie zaawansowane, nie ucieknie. Chociaż…

     - Jeśli chodzi o Dwemerów, nic nie wiadomo – burknąłem. – Może wynaleźli coś, co pozwalało im zatrzymać proces starzenia się? I stali się nieśmiertelni?

     Lydia parsknęła śmiechem.

     - Nawet gdyby im się to udało – odrzekła rozbawiona – to ci wynalazcy nie wzięli się znikąd. Mieli rodziców, dziadów, pradziadów. Musieli przedtem żyć jacyś inni Dwemerowie, którzy zmarli.

     Urwała i na chwilę spoważniała.

     - Chyba, że już urodzili się nieśmiertelni – dodała, ale zaraz potrząsnęła głową. – A wypadki? A walki? Nie da się ich uniknąć w dłuższym czasie. Niejeden Dwemer musiał pożegnać się z tym światem. Nie, nie da się uciec przed śmiercią.

     Przyznałem jej rację.

     - Ciekawe, dlaczego nigdy nie natrafiliśmy na ich szczątki – mruknąłem zamyślony.

     - Może je jakoś, jak to mówił Neloth, anihilowali? – podsunęła Lydia. – Jeśli dobrze go zrozumiałam, to znaczy, że one znikały.

     - Albo przerabiali na coś innego? – podsunąłem. – Słyszałem, że ludzkie prochy po kremacji mogą być użyte jako nawóz. Ciekawe, czy byliby zdolni do takiego czegoś… Podlewać tym rośliny, żeby cząstka czyjegoś dziadka nadal żyła… Straszne.

     - I jedliby potem takie warzywa? – Lydia wzdrygnęła się. – Pomidor, nadziewany własnym dziadkiem? Chyba nawet to bezbożne plemię nie posunęłoby się tak daleko. Już prędzej dodawali prochów do zaprawy murarskiej. I wtedy cała budowla byłaby wielką nekropolią.

     Widać, Lydia również zaczęła się rozkręcać i popuszczać wodze fantazji.

     - A może stąd właśnie wziął się krasnoludzki metal? – podsunęła. – Nie umiemy go dzisiaj odtworzyć, bo nie znamy składników, a przecież niejeden alchemik próbował. Może właśnie dlatego się nie udało, bo nikt nie wpadł na to, że trzeba dodać szczątków zmarłych Dwemerów? I później przypominali sobie o nich, choćby jedząc zupę z metalowego talerza.

     - Obrzydliwe – skrzywiłem się. – I to miałaby być najbardziej zaawansowana cywilizacja? Co to nawet swoich zmarłych nie potrafi uszanować? Nie dziw, że wymarła.

     - Niekoniecznie – zaoponowała Lydia. – Może właśnie w ten sposób oddawali im cześć? Czy nie patrzyłbyś inaczej na dwemerski przedmiot, wiedząc, że jest w nim coś, co pochodzi z ciała kogoś bliskiego? Nie czułbyś z nim jakiejś, no nie wiem, bliskości? I on cały czas byłby blisko ciebie, uczestniczyłby w twoim codziennym życiu, jak dawniej…

     - Mam nadzieję, że nie zgadłaś – burknąłem zniesmaczony. – Kielichy, talerze, sztućce, zrobione z własnych rodziców! Ale na wszelki wypadek, po powrocie do domu wymieniamy całą zastawę na zwykłą, drewnianą.

     Lydia śmiała się już na całego.

     - I to wszystko mówi przedstawiciel cywilizacji, w której dwaj idioci wyrzynają się wzajemnie na arenie, ku uciesze gawiedzi!

     Prychnąłem tylko zniesmaczony. Do końca moich dni będzie mi to wypominać! Czy to ja wymyśliłem Arenę? Czy pojawiłem się na niej choćby raz?

     Aby przerwać tę dyskusję, nieuchronnie zmierzającą w nieodpowiednim kierunku, zabrałem się za zamek. Skomplikowany był, muszę to przyznać. I bardzo precyzyjny. Połamałem na nim kilkanaście wytrychów i paskudnie skaleczyłem się w palec. Ale w końcu drzwi stanęły otworem.

     - Więc to jednak magazyn! – uśmiechnęła się Lydia. – Albo warsztat.

     Mogła mieć rację. Pomieszczenie pełne było sztab krasnoludzkiego metalu, starannie ułożonych w stosy. Na półkach walało się też sporo części do dwemerskich automatów. Ale najciekawsze było za gęstą i mocną kratą, odgradzającą najdalszą część pomieszczenia. Coś tam błyszczało, ale nie mogliśmy dojrzeć co. Zamka w kracie nie było, ale po prawej stronie znajdowały się krótkie schody, kończące się zamkniętymi, metalowymi drzwiami. Prawdopodobnie było to przejście do zagrodzonej części magazynu. Chcąc nie chcąc, znowu zabrałem się za manipulowanie przy zamku.

     Powiedziałem, że ten wejściowy był skomplikowany? Ależ skąd, w porównaniu do tego, był całkiem prosty, a nawet prymitywny! Nie mogłem sobie z nim dać rady. Trzy razy rezygnowałem i trzy razy, wściekły na niepokorny zamek, rzucałem się na niego jak szablozębny tygrys na swoją ofiarę.

     - Musi tam być coś cennego – mruknęła Lydia. – Skoro tak dobrze to zabezpieczyli.

     Skaleczony palec wcale mi nie pomagał. Moja ręka utraciła część zwyczajnej zręczności. Musiałem zaleczyć tę rankę Magią Przywracania, żeby móc próbować dalej. Delikatnie, starając się nie używać zbyt wiele siły, która tylko przeszkadzała w takim przypadku, manipulowałem kilkoma wytrychami jednocześnie, grzebiąc w otworze zamka i naciskając kolejno na poszczególne zapadki.

     Wreszcie zamek puścił! Wydałem okrzyk tryumfu i z ulgą pchnąłem skrzydło drzwi. Otworzyły się bez żadnego zgrzytu i zacięcia – jak potrafiły się otwierać wyłącznie drzwi, zbudowane przez krasnoludy, choćby i setki lat temu. Powoli weszliśmy do tajemniczego pomieszczenia. Święcącym przedmiotem okazała się być dwemerska lampa, która zimnym, jednostajnym blaskiem rozświetlała wnętrze budowli. Jednakże gdy tylko stanęliśmy po drugiej stronie kraty, coś jeszcze zajaśniało bladym, błękitnym światłem

     - Tu jesteście! – rozległ się ucieszony, znajomy głos.

     Błękitny duch sprawiał wrażenie uradowanego tym spotkaniem.

     - Katria! – Lydia bezwiednie wyciągnęła ku niej ręce, ale zaraz zmiarkowała się, że to bezcelowe.

     - Wybacz, że tak długo musiałaś czekać – odezwałem się zakłopotany. – Rozumiesz, służba…

     Katria spojrzała na mnie i uśmiechnęła się ciepło.

     - Czas nie ma dla mnie znaczenia – zapewniła. – Tu, w zaświatach czas płynie zupełnie inaczej, nie tak jak w Mundus.

     - Przybyłaś tu z Sovngardu? – odważyłem się zapytać.

     Potrząsnęła głową.

     - Dopóki moje sprawy nie zostaną zakończone, nie mogę odejść z tego świata. Będę błąkać się po nim tak długo, dopóki kuźnia nie zostanie odnaleziona.

     Dziwne. Wydawałoby się, że te słowa powinny brzmieć jak skarga. Tymczasem Katria wypowiedziała je głosem tak beztroskim, jakby nie miało to dla niej żadnego znaczenia.

     Obiegła wzrokiem pomieszczenie.

     - Chyba ogołocili to miejsce – stwierdziła. – Według mojej wiedzy, był tu bogato wyposażony magazyn. Przynajmniej odłamek wciąż tu jest.

     Jej przezroczysta, jakby utkana z błękitnego światła ręka wskazała stojący pod ścianą stół, a na nim błękitny, błyszczący przedmiot. Podeszliśmy bliżej. Rzeczywiście, przypominał kawałek eterium, taki sam jak ten, który znaleźliśmy poprzednio.

Za tą kratą znajdował się kolejny odłamek eterium

     - Śmiało – zachęciła nas. – Weźcie go!

     Lydia podniosła błyszczący odłamek. Jak poprzedni, miał kształt wycinka koła. Ciekawe, czy obie części pasowały do siebie…

     - To jest konwektor – Katria wskazała na coś, co wyglądało jak sejf. – Do niego trzeba włożyć wszystkie kawałki, aby je scalić we właściwy klucz.

     Westchnąłem cicho.

     - A to bieda – rozłożyłem ręce. – Baliśmy się, że zgubimy tamten odłamek i zostawiliśmy go w Białej Grani.

     Katria tylko się uśmiechnęła.

     - I tak nie ma sensu tego robić, dopóki nie macie wszystkich części – zapewniła.

     Spojrzałem na nią uważnie.

     - Czyli jak już znajdziemy wszystkie – powiedziałem wolno, to musimy tu wrócić i umieścić je w tej skrzynce?

     - W sumie, tak – skinęła głową. – Przypuszczam jednak, że konwektorów jest więcej. Pewnie znajduje się w każdym miejscu, które musimy przeszukać. Pytanie tylko, czy wszystkie działają. Ten wydaje się być dobrze zachowany.

     A potem popatrzyła na nas błyszczącymi oczami, w których pojawiło się wzruszenie.

     - No, to mamy drugi – oznajmiła. – Jesteśmy w połowie drogi. Jeszcze raz dziękuję wam za pomoc.

     - Dla nas to też przyjemność – zapewniłem. – Uwielbiamy takie przygody.

     - Czy jeśli znajdziemy następne miejsce, będziesz tam? – spytała Lydia.

     - Będę – zapewniła. – Pojawię się w tej samej chwili, w której odnajdziecie kolejną cząstkę. Tak działają nici przeznaczenia, które uwięziły mnie w tym świecie. Ale – uśmiechnęła się znów – nie żałuję. Dzięki wam mogę mieć nadzieję, że kiedyś ta sprawa zostanie doprowadzona do końca. I wtedy pożegnamy się już na zawsze.

     Spojrzała na nas jeszcze raz, ciepło i przyjaźnie.

     - A na razie – szepnęła – do zobaczenia. Wkrótce…

     Po czym rozwiała się, jakby nigdy jej tu nie było.

*          *          *

     Do Pękniny dotarliśmy już po zmroku. Rano wstaliśmy późno, ale i tak w południe dotarliśmy do Twierdzy Świtu. Ale nie zdążyliśmy jeszcze wejść głębiej, do komnat mieszkalnych, gdy przechwycił nas Gunnmar.

     - Świetna robota! – uściskał nas serdecznie. – Florentius wszystko mi opowiedział.

     - Dotarł tu? – spytała Lydia kpiącym tonem. – Sprawiał wrażenie, jakby błądził w innym świecie.

     Gunnmar roześmiał się.

     - Tak, jest dziwny – pokiwał głową. – I bezpośrednio pożytku z niego pewnie nie będzie, ale dużo wie i ta wiedza może nam się przydać. Bardzo zmęczeni?

     Zaprzeczyliśmy zgodnie z prawdą.

     - O ile wiem – potarł brodę – kapłan jeszcze nie jest gotowy. A miałbym pilne zadanie dla wojowników o mocnych nogach.

     - Gdzieś daleko? – spytałem.

     Skinął głową.

     - Trzeba dotrzeć do kogoś aż w Falkret – westchnął. – To długa podróż, a tu każdy jest czymś zajęty. Pomyślałem, czy wy nie moglibyście…

     - Moglibyśmy – zapewniłem. – Pod warunkiem, że pójdziemy razem.

     - Chyba Isran nie będzie miał nic przeciwko – mruknął. – Dam wam kontakt do pewnej osoby, która ma informacje o groźnym wampirze. Trzeba ją od niej wyciągnąć, no a potem, cóż, wampira zlikwidować.

     - Wyciągnąć? – spytała Lydia. – Czyli ten ktoś nie ma ochoty dzielić się tą wiadomością?

     - Współpracuje z wampirami? – dodałem.

     Gunnmar potrząsnął głową.

     - Raczej boi się czegoś – szepnął konfidencjonalnie. – Przypuszczam, że wampiry zastraszyły ją i groziły jej zemstą. Ale nic nie wiem, na pewno. To jak?

     Zgodziliśmy się chętnie. Myśl, że będziemy razem jeszcze przez tych kilka dni, była bardzo kusząca. No i po drodze do Falkret mogliśmy zboczyć kawałek drogi, by odwiedzić Białą Grań!

     Isran istotnie nie miał nic przeciwko naszej wyprawie. Burknął nawet coś o tym, żebyśmy się sobą nacieszyli, póki czas, bo wkrótce da nam inne zadania. Odwiedziłem też Seranę, w zasadzie tylko po to, żeby dowiedzieć się, czy wszystko z nią w porządku. Nie wyglądała na uszczęśliwioną nagłą bezczynnością i czekaniem w miejscu, w którym trudno było o przyjaciół. Mimo to zapewniła, że wszystko w porządku i zdobyła się nawet na słowa podziękowania za to, że obchodzi mnie jej los. No cóż, obchodził mnie. Uzmysłowiłem sobie bowiem, że lubię ją, tak zwyczajnie, po ludzku, i to nawet jeśli ona nie odwzajemnia tego uczucia.

     A potem, nie czekając na nic, powróciliśmy do Pękniny, gdzie w gospodzie u Keeravy miło spędziliśmy popołudnie i wieczór, najpierw w towarzystwie Mjoll i Aerina, a potem jeszcze Balimunda, który tego dnia wcześniej uporał się z pracą i dosiadł się do naszego stolika.

     Droga do Falkret zajęła nam trzy dni. Nie wydarzyło się nic godnego opisania. Pewnie, gładko nie było. Musieliśmy stoczyć pojedynek ze śnieżnym pająkiem, kilkoma wilkami i niedźwiedziem, ale to przecież Skyrim. Tutaj to normalne. Wbrew pozorom, najgorsze czekało nas dopiero u celu. I to wcale nie z powodu grożącego nam niebezpieczeństwa. Tam bowiem musieliśmy stoczyć walkę sami ze sobą.

     Ale po kolei.

     Osoba, z którą mieliśmy się skontaktować, pracowała w tamtejszej gospodzie. Miała na imię Narri. I od samego początku zachowywała się dziwnie. Najpierw zaprzeczała, że cokolwiek wie, ale jakoś nieprzekonująco. Widać było po niej – i to wyraźnie – że kłamie, choć kłamać wcale nie umie. Drżał jej głos i wyraźnie bała się nas. To musiało obudzić podejrzenia. Dlaczego bowiem miałaby przed nami odczuwać strach? Czyżby była służką wampira?

     Musieliśmy skłonić ją do mówienia, ale nie wiedzieliśmy jak. Gdyby nam się stawiała, pewnie postąpilibyśmy mniej łagodnie. Ale ona w pewnym momencie wręcz się popłakała. Tak nie postępuje ktoś, kto jest pod wpływem wampira. Musiało chodzić o coś innego. W mojej głowie pojawiła się nagła myśl, że ów wampir był kiedyś kimś bardzo jej bliskim, zanim został przemieniony.

     Rozmawialiśmy z nią bardzo długo. Zapewnialiśmy ją, że choć należymy do Obrońców Świtu, daleko nam do bezmyślnych zabójców. Aż żałowałem przez chwilę, że nie ma z nami Serany – jej obecność zapewne przekonałaby ją, że nie wszystkie wampiry uważamy za wcielone zło.

     W pewnym momencie Narri skapitulowała. Chlipiąc, podała nam kartkę papieru. Był to list bez podpisu, ale nietrudno było domyślić się, że autorem jest wampir.


     Narri,

     Nie wiem, jak ci odpłacić za twoją dobroć. Mogę jedynie trzymać się dala, by nie sprowadzać na twój dom niepożądanej uwagi ni krzywdy.

     Jeśli zechcesz się ze mną skontaktować, Jaskinia Kamiennego Potoku to miejsce, które należy odwiedzić.

     - Ktoś bliski


     Spojrzeliśmy po sobie. Potem na nią. Narri wpatrywała się w nas zaczerwienionymi oczami pełnymi niepokoju. Chrząknąłem zakłopotany, zanim odezwałem się przez ściśnięte gardło.

     - To ktoś bardzo ci bliski, prawda?

     Nie odpowiedziała. Tylko opuściła głowę.

     - Z listu wynika, że ludzkie uczucia nie są mu obce – mruknąłem. – Nie stał się ślepym na ludzkie cierpienie, bezwzględnym zabójcą.

     - Co zrobicie? – spytała szeptem.

     - Pójdziemy tam – odrzekłem. – I porozmawiamy z nim. Jeśli… Jeśli zechce z nami rozmawiać. A potem osądzimy, co z nim zrobić.

     Zapadła cisza, przerywana tylko jej nerwowym oddechem.

     - On zginie, prawda? – odważyła się spytać.

     - To już zależy tylko od niego – odparłem. – Jedyne, co mogę ci obiecać, to moją dobrą wolę. Na pewno spróbuję z nim porozmawiać. Jeśli okaże się, że nie zasługuje na śmierć, z mojej ręki jej nie poniesie.

     Pożegnaliśmy ją i odeszliśmy z Falkret, kierując się w stronę Białej Grani.

     - To mamy problem – mruknęła Lydia, gdy już oddaliliśmy się od bramy miasta. – Jaskinia Kamiennego Potoku cieszy się raczej złą sławą.

     Spojrzałem na nią zaciekawiony.

     - Wiesz, gdzie to jest? – spytałem.

     Skinęła głową.

     - Na granicy Rift i Wschodniej Marchii – odpowiedziała, po czym dodała kpiącym tonem. – Akurat tam, skąd przyszliśmy.

     Pokręciłem głową. No pięknie, przebyć całe Skyrim tylko po to, żeby dowiedzieć się, że trzeba wrócić do punktu wyjścia.

     - Ta jaskinia od lat była kryjówką bandytów – dodała Lydia. – Jest trudno dostępna i podobno bardzo łatwa do obrony. Dlatego ciągną tam różni przestępcy, uciekający przed prawem. Skoro ukrył się akurat tam, to może nie mieć czystego sumienia. Może trzeba będzie się z nim rozprawić tak czy tak. I to nie dlatego, że jest wampirem. Tylko tej dziewczyny żal. Pewnie zawrócił jej w głowie tak, że mu pomogła. Może go ukryła, może opatrzyła rany…

     - Trzeba było spytać – westchnąłem.

     - I tak by nic nie powiedziała – Lydia wydawała się być pewna. – Nie w tym stanie.

     Zgodziłem się z nią. Ciężkie mieliśmy przed sobą zadanie. Ciężkie, bo obarczone wyrzutami sumienia. Widok rozpłakanej Narri zapewne będzie nas prześladował bardzo długo.

     - Może nie będzie tak źle – mruknąłem. – Może da się z nim pogadać.

     - Może – Lydia chyba też w to nie wierzyła.

     To wszystko sprawiło, że wizyta w naszym domu nie była wcale tak radosna, jak to sobie obiecywaliśmy. Oboje byliśmy zbyt przygnębieni.

*          *          *

     Sama jaskinia leżała nad niewielkim jeziorkiem. Aby do niej wejść, trzeba było najpierw skąpać się po pachy w lodowatej wodzie. To zapewne jedna z przyczyn, dla których strażnicy niechętnie się tu wybierali. A dalej wcale nie było lepiej. W rozległym przedsionku wody było po kolana. Dalej trzeba było wspiąć się wąskim chodnikiem, nadal brnąc w wodzie, która zimnym strumieniem spływała z góry. Na górze chodnik skręcał gwałtownie w lewo.

     Z całej wyprawy zapamiętałem głównie przejmujące zimno. Lodowaty strumień rozlewał się po całym dnie chodnika, a jego wartki prąd utrudniał chodzenie. Już w korytarzu natknęliśmy na dwóch zbójów, którzy ruszyli na nas z podniesioną bronią. Oczywiście, takim starym wygom jak my, musieli ulec i to niemal od pierwszego starcia. Ale hałas zaalarmował trójkę pozostałych. Nie było rady, trzeba było się bronić.

     I dopiero gdy wszyscy już leżeli martwi, zorientowaliśmy się, że jeden z nich nie był człowiekiem. A raczej był – dawniej, zanim jeszcze przemieniono go w wampira.

     Zakląłem siarczyście. I tyle wyszło z naszej obietnicy! Tak, na pewno z nim porozmawiamy… Na pewno nie zrobimy mu krzywdy, jeśli nie będzie zły do szpiku kości… Ech, czasem lepiej ugryźć się w język.

     Dlatego niemiło wspominam tę przygodę. Sami widzicie, że opisałem ją w skrócie, bo nie chciałem się nad nią rozwodzić. Z nosami na kwintę powłóczyliśmy się do Pękniny, do której dotarliśmy dopiero po północy.

     Do Twierdzy Świtu ruszyliśmy dopiero około południa. Dotarliśmy szybko, bo było blisko. Tam jednak czekała nas następna porcja dziegciu. Koniec wspólnej wędrówki z Lydią. Znów dostaliśmy oddzielne zadania.

     Sorine dalej poszukiwała planów dwemerskiej kuszy. Odkryła, że mogą znajdować się w Nchuand-Zel, mieście odkrytym przez Calcelmo i już kiedyś przez nas spenetrowanym. To zadanie dostała Lydia. Przynajmniej będzie działała na znanym sobie terenie. W dodatku w miarę bezpiecznym, bo swego czasu większość zalegających tam Falmerów udało nam się wytępić.

     A ja? No cóż, Kapłan Ćmy przekazał mi w końcu dane, jakich potrzebowałem, wraz z dokładnym opisem rytuału, jakiego miałem dokonać. Cóż nam pozostało? Gorący, pożegnalny pocałunek, obietnica, że będziemy na siebie uważać – i mój tęskny wzrok, gdy widziałem ukochaną figurkę mojej żony, znikającą za bramą. Westchnąłem tak, że zapewne nawet mury twierdzy poczuły wzruszenie, aczkolwiek nijak tego nie okazały. I ruszyłem po schodach w górę, by spotkać się z Seraną, z którą miałem wyruszyć na wyprawę do tajemniczego miejsca, znanego dotąd tylko Kapłanom Ćmy.


niedziela, 6 października 2024

Rozdział XXX – Obłąkani Strażnicy

     Tak jak uprzedzała nas Sorine, Isran nie był zachwycony pomysłem zwerbowania Florentiusa.

     - Kto się ośmielił was w to angażować? – Podniósł oczy znad sterty dokumentów i wbił w nas zimne spojrzenie. – Sorine, czy Gunnmar?

     Nie odpowiedzieliśmy, ale Isran wcale nie oczekiwał odpowiedzi. Znał ją.

     - A wydawało mi się, że dostali wystarczającą nauczkę – burknął, gestem zapraszając nas, żebyśmy się przysiedli.

     - Nauczkę? – przysunąłem sobie taboret i klapnąłem naprzeciwko niego.

     - Stare dzieje – mruknął niechętnie.

     Nie ciągnęliśmy go za język.

     - Sorine uprzedziła nas, że pewnie nie będziesz zachwycony – odrzekła Lydia. – Ale czy to nie czas, żeby zapomnieć o dawnych niesnaskach? Każdy może się przydać.

     - Ponoć jest dziwaczny, ale tak po prawdzie, kto tu jest normalny? – spróbowałem zażartować, ale nie udało mi się go rozśmieszyć.

     - Dziwaczny? – prychnął z niezadowoleniem. – Dziwaczny to jestem ja ze swoją obsesją. Ty jesteś dziwaczny, ze swoimi smoczymi zdolnościami, albo Gunnmar ze swoim zwariowanym projektem bojowych trolli. Florentius to zupełnie inna kategoria. To kompletny świr! Nie ufam temu człowiekowi i nie chcę go tutaj.

     - Sorine twierdzi, że jego pomoc może nam się przydać – odrzekłem zamyślony. – Gunnmar twierdzi tak samo. Coś w tym musi być. Kiedyś, dawno temu, daleko na północy, znaleźliśmy kryjówkę zupełnego szaleńca. A nawet on potrafił nam pomóc. Gdyby nie on, nigdy nie udałoby nam się zdobyć Prastarego Zwoju.

     Mówiłem o Septimusie Signusie, dawnym magu z Akademii, który zaszył się w lodowej jaskini, daleko na zamarzniętej części Morza Duchów. Obcowanie z daedrycznymi artefaktami zupełnie odebrało mu rozum. A jednak udało nam się wyciągnąć od niego informację o Prastarym Zwoju, ukrytym w wieży Mzark, w Czarnej Przystani, pradawnym mieście Dwemerów.

     Isran westchnął ciężko. Chwycił kubek z wodą, stojący obok i przełknął odrobinę, jakby zaschło mu w ustach. Milczał przez dłuższą chwilę, po czym spojrzał mi w oczy, tym razem z rezygnacją.

     - Pewnie mają rację – westchnął – Znają go lepiej niż ja. Cóż, nawet wariat może wiedzieć coś, co może nam się przydać. Ale jak pomyślę, że będzie mi się tu szwendał i opowiadał swoje farmazony…

     Znowu westchnął tak, że papiery na stole poruszyły się.

     - No dobra, sprawa jest ważniejsza, niż moje osobiste odczucia. Ale sam nie wiem zbyt dobrze, gdzie go szukać. Jeszcze niedawno pomagał w jakiejś sprawie Straży Stendarra w Ruunvaldzie. Może wciąż tam jest, albo przynajmniej któryś ze Strażników będzie coś wiedział.

     - Ruunvald? – nazwa wydała mi się znajoma. – Gdzieś już słyszałem…

     - Stara kopalnia orichalcum – odrzekła Lydia. – Jeśli się nie mylę, zdawała się być już wyeksploatowana. Ale ponoć niedawno wznowiono wydobycie.

Kopalnia Ruunvald

     - Ta sama – skinął głową Isran. – Na południowy wschód od Skały Shora. Jest tam wydeptana ścieżka. Jakby co, mieszkańcy Skały Shora znają to miejsce.

     - Znajdziemy – odrzekłem, wstając.

     - Jeszcze jedno – Isran spojrzał na nas z rezygnacją. – Jeśli odnajdziecie Florentiusa… Dajcie mu do zrozumienia, że może tu zostać, jeśli zachowa choćby pozory normalności.

     Uśmiechnąłem się lekko.

     - A na ile jest nienormalny? – spytałem.

     Pokiwał głową.

     - Sam zobaczysz – mruknął. – I to od razu. Tego nie da się ukryć.

*          *          *

     Istotnie, ze Skały Shora do Ruunvald nie było daleko. Wąską dróżką trzeba było wspiąć się na niezbyt wysoką górę, gdzie niewiele pod szczytem znajdowało się wejście. Otworzyłem drewniane drzwi, którym je zabezpieczono i zajrzałem do środka. Kopalnia wyglądała na opuszczoną, ale moje ucho wychwyciło odległe postukiwania, jakby ktoś kilofem drążył skałę. Choć było tu ciemno, dostrzegłem kilka skrzyń, narzędzi i nawet górniczych latarni. Znak, że jednak ktoś tu bywał.

Wnętrze kopalni

     Ruszyliśmy wydrążonym korytarzem w dół. Skręcał kilkakrotnie i gdzieniegdzie odchodziły od niego krótkie odgałęzienia, prowadzące do wyeksploatowanych już złóż. Im dalej, tym więcej było kagańców, w tym niektóre zapalone. I tym wyraźniej było słychać stuk kilofów. W pewnym miejscu korytarz doprowadził nas do rozległego szybu, otoczonego drewnianymi platformami. I tam ujrzeliśmy dwóch górników, pracowicie kujących twardą skałę. Mieli przy sobie latarnie, jak to górnicy, oni sami więc i ich najbliższe otoczenie byli dobrze oświetleni. Stąd zorientowaliśmy się, że mają na sobie krótkie habity, charakterystyczne dla zakonu Strażników Stendarra.

     - Witajcie! – zawołałem, wchodząc na platformę, która miała mnie sprowadzić na dół. – Niech was ogarnie miłosierdzie Stendarra – dodałem formułkę ich zwyczajowego pozdrowienia.

     Ruszyłem w ich stronę. Strażnicy przerwali pracę i spojrzeli na mnie. I wtedy zorientowałem się, że coś jest nie tak. Ich wzrok wydawał się pusty i nieobecny. Niewątpliwie nas zauważyli, ale na ich twarzach nie było widać żadnej reakcji. Trochę mnie to zdziwiło, ale bardzo szybko zdumienie ustąpiło miejsca przerażeniu. Strażnicy nas zaatakowali!

     Podniosłem w górę obie ręce.

     - Stójcie! – zawołałem. – Jesteśmy przyjaciółmi! Jesteśmy Obrońcami Świtu!

     Ale na nich nie zrobiło to wrażenia. Wydawało mi się, że w ogóle nic nie wywołuje w nich żadnego wrażenia! Wzrok mieli nieobecny i pusty. Wydało mi się, że ich głowy otacza czerwonawa mgiełka, ale mogło to być złudzenie. Na wszelki wypadek wyciągnąłem miecz. Odruchowo zasłoniłem się tarczą. Kilof osunął się po niej i Strażnik przez chwilę był zupełnie odsłonięty. Nie wykorzystałem jednak tej okazji, wciąż próbując przemówić mu do rozumu.

     Lydia nie miała takich oporów. Na wszelkie zagrożenie mojego życia zawsze reagowała z wściekłością. Rozprawiła się szybko ze swoim przeciwnikiem i ciosem miecza w kark zabiła tego, który próbował zabić mnie. Padł u moich stóp, obryzgując mnie lepką krwią i nie wydając nawet westchnienia. To ostatnie wydałem ja.

Szyb w kopalni Ruunvald

     - Co tu się dzieje? – spytałem z szeroko otwartymi oczami. – Dlaczego oni nas zaatakowali? Przecież nie jesteśmy ani wampirami, ani…

     Urwałem i rozłożyłem ręce w bezradnym geście.

     - To jakaś magia – mruknęła Lydia. – Widziałeś tę mgiełkę, która ich otaczała?

     Skinąłem głową.

     - Niewyraźnie, ale ją zauważyłem – sapnąłem. – Chociaż nie byłem pewny.

     Milczeliśmy przez chwilę, przyglądając się Strażnikom. Sprawiali wrażenie wychudzonych i wyczerpanych. Ich habity były zniszczone i brudne. Bardziej wyglądali na więźniów, skazanych na przymusową pracę w kopalni, niż na członków szanowanego zakonu.

     - Raczej nie ruszyli na nas z własnej woli – mruknąłem. – Sprawiali wrażenie zniewolonych.

     - Byli jak draugry – stwierdziła Lydia. – Atakowali na oślep, bez żadnej taktyki. U Strażników Stendarra to dość niezwykłe.

     Miała rację. Strażnicy Stendarra, choć słynęli jako uzdrowiciele, byli w rzeczywistości zakonem wojowników, zwalczających daedry, daedryczne kulty i wszelkie objawy nekromancji. Szkolono ich do walki i uczono taktyki. Ich zachowanie było najlepszym dowodem na to, że w rzeczywistości ruszył na nas ktoś inny, przy pomocy rąk – nie głów – zniewolonych Strażników. Nasuwało się naturalne pytanie, kto. I dlaczego?

     Jedno było pewne – nie wejdziemy głębiej tak jak się spodziewaliśmy, swobodnie, jak do habitatu przyjaciół. Trzeba będzie skradać się jak w norskich kryptach, eliminując ich jako zagrożenie. Pokręciłem głową.

     - Może nie powinniśmy? – westchnąłem. – Może należałoby dać sobie spokój z tą misją? Nie chcę ich zabijać.

     - Ja też – szepnęła Lydia. – Ale nie chcę też tego tak zostawić. Ewidentnie ktoś lub coś ich zniewoliło. I chcę ich uwolnić. Nie w ten, to w inny sposób. Może znajdziemy to coś, co ich opętało?

     Zerknąłem w głąb szybu.

     - Sądzisz, że to coś znajdziemy? – spytałem. – To może być równie dobrze ktoś w kopalni, jak i coś z innego wymiaru.

     - Nie dowiemy się, dopóki nie sprawdzimy – wzruszyła ramionami. – Jeśli nie będzie konieczności, nie musimy przecież zabijać. Jedynie w ostateczności.

     Schowała miecz do pochwy, zarzuciła sobie tarczę na plecy i sięgnęła po łuk. Zrobiłem to samo. Skinęliśmy sobie głowami i ruszyliśmy cicho po drewnianej platformie. Ja po lewej stronie, ona dwa kroki z tyłu, po prawej – tak jak robiliśmy to zawsze. I starannie zwracając uwagę na otoczenie, z którego zawsze można wiele wyczytać.

     Tym razem, wyczytać dosłownie. Znalazłem bowiem oprawiony w skórę dziennik. Leżał w wyeksponowanym miejscu, jakby ktoś chciał, abym go znalazł. Zapewne w zamierzeniu miał on być rękopisem większego dzieła, bowiem zatytułowano go właśnie jak naukową księgę: „Odkrycie Ruunvaldu. Tom I”. Poniżej notka: „pióra Morica Sidreya”. Nazwisko nic mi nie mówiło, więc zajrzałem na pierwszą stronę.


     Postanowiłem dokumentować w swoich dziennikach wydarzenia z naszej ekspedycji, której celem jest Ruunvald, z nadzieją, że jeśli nam się nie uda, przyniosą one oświecenie tym, którzy przyjdą po nas. Ja sam stałem na ramionach akademickich gigantów i tylko dzięki temu dotarłem tu, gdzie jesteśmy teraz – kosztowało mnie to niezliczone godziny, spędzone w bibliotekach i prywatnych księgozbiorach. Jestem pewien, że w tych ruinach znajduje się jakiś artefakt o wielkiej mocy, który przyda się Strażnikom w ich misji.


     - Artefakt – mruknęła Lydia. – Coś mi mówi, że go znaleźli. Jestem gotowa założyć się, że to właśnie on zawładnął tymi Strażnikami. Jest tam coś jeszcze?

     - Niewiele – przerzuciłem kilka kartek.


     Nie chcę brzmieć pompatycznie, ale czuję się, jakby misja ta pozwalała mi stanąć u wrót mego przeznaczenia. Jestem pewien, że kopiemy w odpowiednim miejscu. Czuję to w kościach i śnię nocami o odkryciu Ruunvaldu. Nawet gdy nie śpię, niemal słyszę głos, zapewniający mnie o tym, że poruszamy się w dobrym kierunku.


     - Taaa, nie chce brzmieć pompatycznie – mruknąłem, uśmiechając się lekko. – Nie bardzo mu wyszło. Nawet jakby się nie podpisał, zgadłbym, że pisał to Cyrodiilijczyk.


     Ekspedycja przebiega jak dotąd bardzo pomyślnie. Po zaledwie kilku tygodniach pierwszy tunel otworzył się na duży szyb, prowadzący w dół, tam gdzie spodziewam się znaleźć Ruunvald. Wykonawszy kilka zaledwie prac stolarskich, założyliśmy nasz pierwszy obóz w górach. Jeśli nadal będzie sprzyjać nam takie szczęście, osiągniemy nasz cel w rekordowym czasie!


     Dalej widniał tylko podpis: M.Sidrey.

     Zabrałem ten dziennik ze sobą. Postanowiłem dostarczyć go pierwszym normalnym Strażnikom jakich spotkam. Może potrafią zrobić z niego pożytek? Tymczasem schodziliśmy w dół. Staraliśmy się to robić bezgłośnie, ale drewniana platforma nie została wykonana szczególnie starannie. Chwiała się i skrzypiała pod naszymi stopami. Na szczęście, nie było tu nikogo, kto mógłby to usłyszeć.

     Na samym dole przecisnęliśmy się przez wąskie przejście do kolejnego tunelu. Tam znów zostaliśmy zaatakowani i znów dwóch Strażników pożegnało się z życiem. Tym razem nie dali nam nawet szansy na odezwanie się. Zaatakowali znienacka, z ciemnej, bocznej nawy. Działaliśmy odruchowo. Ledwo zdążyliśmy odrzucić łuki i sięgnąć po miecze.

     Nawę urządzono jako miejsce odpoczynku. Stało tu kilka łóżek, stół i kilka krzeseł. Również kilka regałów z naczyniami i prowiantem. I z drugim tomem dziennika tajemniczego Sidreya. Oczywiście, zajrzałem do niego.


     Szczęście nadal nam dopisuje! Nie tylko coraz bardziej zagłębiamy się w jaskinie i szyby, które pozwalają nam przemieszczać się szybciej, ale znaleźliśmy też kilka żył drogocennej rudy. Teraz, gdy wykopaliska okazały się sukcesem finansowym, Strażnicy przysłali więcej zapasów, surowców i robotników do dalszej pracy.

     Czasem nie mogę powstrzymać swojej radości i zaczynam wybuchać nią prze swoimi ludźmi. Ktoś może pomyśleć, ze to bardzo dla mnie nietypowe, lecz ludzie zdają się podzielać mój entuzjazm. Nigdy wcześniej nie pracowałem z grupą tak bardzo nastawioną na realizacje swojego celu. Tylu ludzi pracuje dla jednej sprawy, na chwile nawet nie rozpraszając się niczym innym – to wspaniałe błogosławieństwo! Chwała Stendaroowi!


     Przerwałem i spojrzałem na Lydię. Pokiwała głową.

     - Zaczyna ich zniewalać – stwierdziła. – Tak to się zwykle objawia. Pamiętasz Ralisa i kurhan Kolbjorn na Solstheim? Było tak samo.

     - Też mi się tak wydaje – przerzuciłem kilka kartek, zawierających niewiele znaczące opisy jaskini. – Przekonajmy się. Zobaczmy, co było dalej.


     Wszystko idzie tak dobrze, że aż waham się, czy opisać rzeczy, które w porównaniu z sukcesami wydają się być tylko drobnymi problemami. To pewne z powodu ciągłej ciasnoty ciągle boli mnie głowa. Choć te bóle nie wpływają na moje możliwości dowodzenia, czasem jednak mnie rozpraszają. Podczas kilku rozmów z robotnikami odpływałem i musieli szarpaniem przywracać mnie do rzeczywistości. Czasem gubię kilka minut czasu i nie pamiętam, co robiłem. Mam nadzieję, że to tylko efekt mojej ekscytacji, spowodowanej zbliżaniem się do celu, ale w miarę jak będziemy schodzić głębiej, będę to dokumentować. Może pół kufla rumu przed snem mi pomoże.


     - Przez chwilę myślałam, że to może być wpływ jakiegoś gazu, który się tu ulatnia – odezwała się Lydia. – Ale wtedy inni górnicy też mieliby takie same objawy.

     - Mają – puknąłem palcem w dziennik. – Tylko nie aż w tak dużym stopniu. To by świadczyło, że to magia ukierunkowana. Wyczuła przywódcę i skupia się głównie na nim. A to zwykle oznacza…

     - Osobę – dokończyła Lydia za mnie. – Ktoś tym świadomie kieruje. Jakiś konkretny byt, z tego, albo innego świata.

     - Lepiej bym tego nie ujął – uśmiechnąłem się do żony. – Tak, to właśnie przyszło mi do głowy. To nienajlepsza wiadomość…

     - Uhm – Lydia westchnęła ciężko. – Raczej nie ma co liczyć na to, że następni, jakich spotkamy, będą w innym stanie. Żal ich zabijać. Możesz ich paraliżować Krzykiem?

     Uśmiechnąłem się sam do siebie. Czasami zapominałem o swoich niezwykłych umiejętnościach.

     - Mogę – wzruszyłem ramionami. – Ale na krótko. Niewiele nam to da.

     Lydia bez słowa schyliła się po łuk, wciąż leżący na ziemi. Powoli, uważnie się rozglądając, ruszyliśmy dalej. I niestety, ani razu nie udało nam się uniknąć walki. Raz użyłem Krzyku Pokój Kyne. Pomogło, ale na krótko. Więcej razy nie próbowałem, bo Strażnicy wprawdzie zaniechali agresji i wrócili spokojnie do pracy, ale gdy tylko działanie Krzyku ustało, rzucili się na nas od tyłu. Było niebezpiecznie.

     W międzyczasie znaleźliśmy trzeci tom zapisków. Leżał na skrzyni, na samym dnie szybu. Oczywiście, zapoznaliśmy się z nim, w nadziei, że rzuci trochę światła na tę niejasną sytuację.


     Przeklęte bóle głowy! Na litość Minorne, nie mogę się ich pozbyć. Robotnicy też zaczęli się skarżyć, ale choć cierpi na tym ich koncentracja w czasie rozmowy i kultura osobista, ani trochę nie spadła wydajność ich pracy. Wręcz przeciwnie, starają się jeszcze bardziej. Ja sam tez nie mogę się skupić na niczym poza kopaniem. Siedzę tu teraz, badając jakieś odkopane nordyckie artefakty, ale czuję ciągłą potrzebę sprawdzania, jak idą prace. Ostatnio bezmyślnie podniosłem łopatę i sam zacząłem kopać. Na szczęście, nikt nie uznał tego za dziwne, chwała opatrzności. Nie chciałbym, żeby Strażnicy Minorne pomyśleli, że straciłem rozum!


     - Strażnicy Minorne? – Lydia uniosła brwi.

     Zerknąłem jeszcze raz w dziennik.

     - No tak, tak tu jest napisane – potwierdziłem. – Ciekawe, czy to tylko przejęzyczenie, czy naprawdę coś mu się pomieszało. Mam nadzieję, że to nieprawda i że owa tajemnicza Minorne, kimkolwiek jest, nie zawładnęła umysłami strażników.

     - Masz jeszcze nadzieję? – westchnęła Lydia. – Spójrz na siebie. Twoja zbroja jest obryzgana krwią Strażników. Chyba musimy uznać to za pewnik. Strażnicy Stendarra stali się Strażnikami Minorne.

     - A najgorsze, że nie wiemy, kim ona jest.

     - Nie wiemy nawet, czy to naprawdę ona – przytaknęła Lydia. – Chociaż imię jest żeńskie, jakby elfie. Czytaj dalej.


     W miarę jak kopiemy, odkrywamy coraz to nowe nordyckie ruiny i architekturę, nadal jednak szukamy głównej komnaty. Codziennie marzę o tym, że wreszcie odkryjemy Ruunvald i nie mogę przestać myśleć o tym, jak wpłynie to na moją reputację! Rodzina będzie ze mnie tak dumna! Zwłaszcza mój ojciec, Minorne. On i matka zawsze interesowali się moimi badaniami, mimo że moja siostra, Minorne, je lekceważyła. Ale najbardziej nie mogę się doczekać, aż podzielę się swymi odkryciami z kolegami, Minorne i Minorne. I może z moim mentorem, Minorne. Czyż nie będą zadowoleni?


     Spojrzałem zdziwiony na Lydię. Ona też wydawała się być zaskoczona.

     - Wszystko mu się pomieszało – stwierdziłem. – Owa Minorne tak nim zawładnęła, że w ogóle nie dostrzega innych bytów, nawet jeśli pozornie o nich myśli.

     - Kim ona może być? – Lydia zmarszczyła nos. – Musi to być ktoś niesamowicie potężny. Ciekawe, czy to jakaś magiczka, czy byt z Otchłani.

     Ruszyliśmy dalej, tylko po to, by tuż przy masywnych, zagradzających przejście drzwiach natknąć się na czwarty, jak się okazało, już ostatni tom dzienników. Tu wpis był krótki, ale niezwykle sugestywny.


     Odkryłem swą muzę, a imię jej Minorne. Czytając stare dzienniki, zdają sobie sprawę, że wołała do mnie z głębi Ruunvaldu. Jest głosem, który słyszałem, tym, który wzywał mnie ciągle w głąb góry. Strażnicy, robotnicy, oni też ją słyszą! Cóż za radość wiedzieć, że nie jestem osamotniony w jej miłości! Och, Minorne, jakżeż odkrylibyśmy to miejsce bez twojej pomocy? Podczas gdy to piszę, usuwamy z naszej drogi ostatnie kamienie. Ci, którzy nie mają narzędzi, kopią gołymi rękami! Nie mogę już pisać, muszę wracać do pracy. Ruunvald czeka!


     - Sądziłem, że tak nazywa się ta kopalnia – mruknąłem, zamykając dziennik. – A on pisze, że oni tu wciąż szukają tego Ruunvaldu. Czyżby to było coś innego?

     - Tak nazywa się góra – odrzekła Lydia. – Teraz wiemy, dlaczego. Widać kiedyś było tu coś szczególnego, co tak się właśnie nazywało. Pewnie jakaś świątynia, miejsce kultu, czy coś w tym rodzaju.

     Zerknąłem na bramę. Czy to możliwe, że za nimi znajdowała się świątynia? Miejsce wyglądało na świeżo odkopane.

     - Ciekawi mnie, jak to się stało, że to miejsce było zasypane – zastanawiała się Lydia. – Jakieś wstrząsy? A może dawni górnicy przypadkiem odkryli tu coś okropnego i celowo to zasypali?

     - Pozostaje sprawdzić – dźwignąłem się na nogi i chwyciłem łuk. – Z dzienników wynika, że ten obłęd nie zadziałał od razu. Myślę, że skoro przebywamy tu krótko, nic nam nie grozi.

     Masywne drzwi zaskrzypiały złowieszczo. Rzeczywiście, jaskinia za nimi jako żywo przypominała starożytne norskie miejsca kultu. Już po kilkunastu krokach natknęliśmy się na coś, co mogłoby być ołtarzem. Leżała na niej podobna, ręcznie napisana księga w skórzanej, zapinanej na zatrzask okładce. Ta jednak nosiła inny tytuł.

Świątynia w kopalni Ruunvald

     „Święta księga Minorne” – wykaligrafowano starannie u góry strony tytułowej. Pod nią znajdowało się nazwisko autora – oczywiście, Morica Sidreya. Na ołtarzu płonął kaganiec, więc czym prędzej rozchyliłem okładki i przy jego świetle zagłębiłem się w lekturę.


     Chwała ci, Minorne!

     Chwała pani wszystkiego!

     Moje życie należy do ciebie, o piękna zbawicielko! Choć niegdyś moje zapiski zdawały się tak wspaniałe, teraz widzę, że są li tylko niegodnymi ciebie kulfonami. Och gdybym mógł godnie cię opisać, poświęciłbym ci tysiąc świadectw! Przeklęte niech będą moje małe myśli, gdybym tylko był mądrzejszy!

     Minorne prosi, żeby przysłać jej tu więcej ludzi, by ją chwalili i jej służyli! Wysłałem prośbę do Komnaty Strażników, niech przybywają. Napisałem proste kłamstwo, inaczej by nie zrozumieli. Przynajmniej dopóki nie ujrzą jej – wspaniałej Minorne!

     Lecz ona tez się boi! Są na świecie głupcy, którzy nie słuchają jej pięknego głosu. Strażnik Florentius, przysłany z Latarni, nadal modli się do Arkaya, nieobecnego bóstwa, które blednie przy Minorne! Będę modlił się do bogini, którą widzę! A on niech gnije w swej klatce!

     O słodka, słodka Minorne…


     Tu zapiski urywały się. Ale i tak potwierdziły nasze przypuszczenia. Owa Minorne, kimkolwiek była, wpłynęła na umysły Strażników i uczyniła z nich swoich niewolników. Nie ma co liczyć na polubowne załatwienie sprawy. Trzeba było spodziewać się walki.

     Była tam jednak również pocieszająca informacja: Florentius rzeczywiście odwiedził to miejsce. I skoro został uwięziony, mógł wciąż tam być.

     - Nie wiadomo, kiedy te zapiski powstały – burknęła Lydia, szykując broń. – Możemy znaleźć zasuszoną mumię, albo goły szkielet.

     Tak czy inaczej, należało to sprawdzić. Ruszyłem więc dalej, dość dobrze oświetlonym chodnikiem. Szept Aury pokazał mi kilka postaci w oddali. Ostrożnie zagłębiliśmy się w szeroki chodnik i dotarliśmy do sporej jaskini, czy może raczej komnaty, jak że wykuły ją ludzkie dłonie.

Komnata w świątyni

     Niewiele pamiętam z tego, co wydarzyło się później. Walka – i tyle. Rzuciło się na nas kilkoro Strażników i musieliśmy się bronić. Żaden nam nie odpuścił, toteż żadnego nie dało się oszczędzić.

     W jaskini było coś w rodzaju ołtarza, a także metalowa klatka, w której tkwił jakiś zabiedzony mnich. On jeden nie miał wokół głowy czerwonawej mgiełki. Gdy tylko się do niej zbliżyliśmy, powstał i uśmiechnął się. Był to szczupły Cyrodiilijczyk, w wieku około czterdziestu lat. Twarz na swój sposób przystojna, pomimo niechlujnego zarostu, promieniała radością.

     - Wiedziałem – powiedział z tryumfem w głosie. – Wiedziałem, że Arkay mnie uratuje! Prosiłem o pomoc, a on przysłał was! Jak dobrze was widzieć w tym ponurym miejscu.

     - Ty jesteś Florentius Baenius? – spytałem, przyglądając mu się uważnie.

     - To ja – skinął głową. – Słyszałeś o mnie?

     - Opowiadali mi o tobie twoi przyjaciele – odparłem wymijająco. – Jak otworzyć tę klatkę? Zamek wygląda na solidny.

     - Jedno z nich musi mieć przy sobie klucz – odparł, wskazując na nieżywych Strażników. – Najprawdopodobniej Moric, albo Minorne.

     - Minorne? – Lydia uniosła brwi. – Ta, o której mówiły te księgi?

     - Ta sama – potwierdził więzień. – Spętała magią wszystkich Strażników i zrobiła z nich swoich niewolników. To ta pod filarem. Nie wiem, kim jest naprawdę. Moric był jej najwierniejszym sługą. To tamten przy wejściu. Tylko ja oparłem się jej mocy, dzięki Arkayowi.

     Podeszliśmy do tej, która okazała się być sprawczynią całego nieszczęścia. Była to wysoka Altmerka, zapewne za życia bardzo potężna, ale teraz, po śmierci, jej zwłoki nie różniły się od ciał innych Strażników. Tajemnice swej mocy zabrała ze sobą do grobu.

     Odpiąłem od jej pasa pęk kluczy. Jeden z nich pasował do klatki. Zaskrzypiały drzwiczki i Florentius z uśmiechem wyszedł na wolność.

     - Wiele zawdzięczam wam i Arkayowi – skłonił głowę. – Co mogę dla was zrobić, w ramach podziękowań?

     Jak na razie wcale nie zachowywał się jak ktoś niespełna rozumu. Mówił jasno, z sensem i zachowywał się zupełnie normalnie.

Florentius Baenius

     - Jest coś, co możesz zrobić – pokiwałem głową. – Możesz udać się do Twierdzy Świtu?

     - Chyba tak – odparł zaskoczony. – Mówisz o starej twierdzy pod Pękniną?

     Potwierdziłem.

     - Wiem, gdzie to jest, ale… Nie wiem, co tam jest. Dlaczego właśnie tam?

     - Isran – odparłem. – Isran i Obrońcy Świtu potrzebują twojej pomocy.

     Aż znieruchomiał ze zdziwienia.

     - Isran? – powtórzył zdumiony. – Mojej pomocy? To jakiś żart?

     Pokręciłem głową.

     - Wiem, że za sobą nie przepadacie, ale sprawa jest poważna – zapewniłem. – Na tyle poważna, że nawet Isran postanowił zapomnieć o przeszłości.

     Na twarzy Florentiusa pojawił się grymas.

     - Isran – mruknął, nie starając się nawet ukryć pogardy. – Ten człowiek nigdy nie uczynił nic, poza naigrywaniem się ze mnie. Nigdy nie okazał mi należnego szacunku. Dlaczego miałbym mu pomagać?

     - Pomóż więc sobie – odrzekła Lydia. – Sprawa dotyczy równie dobrze jego, jak i ciebie. Niebezpieczeństwo zagraża nam wszystkim. Wszyscy próbujemy z tym walczyć, a twoja pomoc jest nam potrzebna.

     Oczy kapłana zwęziły się.

     - Posłuchaj – zwrócił się do mnie, ignorując Lydię. – W razie gdyby to nie było jasne, właśnie udało mi się wybrnąć z niemałych kłopotów i chociaż doceniam twoją pomoc, to…

     Urwał nagle, a na jego twarzy ukazało się zdumienie. Aż obejrzałem się za siebie, w obawie, że ujrzał za mną coś dziwnego. Nic tam jednak nie było. A wyraz twarzy Florentuisa znów się zmienił i miejsce zdumienia zajął lęk, pomieszany z uwielbieniem.

     - Słucham? – szepnął, nie wiadomo do kogo. – Nie, to nie o to – dodał głośniej. – Tak, ale… Naprawdę?

     Przypominało to rozmowę, jaką słyszałem dawno temu na statku, gdy oficer mówił do długiej, mosiężnej rury, której wylot znajdował się w zupełnie innym miejscu. Tak działała komunikacja na „Dreughu”, który zabrał nas z Kruczej Skały do Leyaviin. Zabawnie się tego słuchało, bo słychać było tylko to, co mówi jedna osoba. Odpowiedzi już nie – tę słyszał tylko rozmawiający, przykładając ucho do rozszerzonego na kształt lejka wylotu rury.

     - W porządku – zwrócił się w końcu do nas. – Arkay twierdzi, że dobrze będzie, jeśli pójdę. Nie zgadzam się z nim, ale nie jest to typ, którego można ignorować. Spotkamy się w Twierdzy Świtu. Nie martw się, nie zabłądzę. Arkay wskaże mi drogę.

     I wolnym krokiem skierował się w stronę korytarza, by wkrótce zniknął w mroku.

     Spojrzeliśmy z Lydią na siebie. Oboje musieliśmy mieć głupie miny.

     - Nareszcie wiem, co Isran miał na myśli, mówiąc o nim świr – mruknęła Lydia. – Szykuje się niezła zabawa.


środa, 4 września 2024

Rozdział XXIX – Błękitna poświata

     Położyłem się na łóżku z rękami pod głową i oddałem się rozmyślaniom. Najpierw radosnym marzeniom o rychłym spotkaniu. Potem moje myśli zeszły na inny tor. Nie umiałem zrozumieć niechęci Serany do Lydii. Niedawne wspólne przygody sprawiły, że niemal wyzbyłem się swojej rezerwy w stosunku do wampirzycy, teraz jednak moje obawy powróciły. Dlaczego Serana upierała się, by wędrować tylko we dwoje? Coś ukrywała przede mną. Z jakiegoś powodu nie chciała, by towarzyszyła nam Lydia, a przecież w jej towarzystwie każde zadanie byłoby i łatwiejsze, i bezpieczniejsze. Dobrze jest mieć ze sobą doświadczonego łucznika i wytrawnego szermierza, w dodatku takiego, z którym można porozumieć się bez słów. Lydia była bardziej spostrzegawcza niż ja, a jej intuicja potrafiła nieraz zadziwić nawet mnie, który znałem ją tak dobrze. Przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, czy Lydia przypadkiem nie miała racji, twierdząc że Serana będzie chciała urobić mnie na swoją modłę i zrobić ze mnie swojego sługę. Tyle tylko, że dotąd nic na to nie wskazywało. Przeciwnie, w czasie tej wyprawy okazała się być lojalna i pomocna. Dlaczego więc?

     Na tych rozmyślaniach spędziłem połowę nocy. Potem zasnąłem, sam nie wiedząc kiedy. Gdy się obudziłem, był już dzień.

     Zwlokłem się z łóżka zaspany i na pół przytomny. Mój zegar biologiczny rozchwiał się zupełnie przez te nocne wędrówki. Szumiało mi w głowie. Przemyłem twarz zimną wodą – trochę pomogło. Po czym udałem się na górę do Israna, aby zdać mu relację z naszych przygód.

     - Wiem, słyszałem – skinął głową. – Twoja towarzyszka już mi zdała relację.

     Zaskoczył mnie tym stwierdzeniem. Więc jednak rozmawiał z Seraną. I, co dziwniejsze, uwierzył jej, nie żądając ode mnie potwierdzenia.

     - Gunnmar prosił mnie o pomoc w pozbyciu się wampirów – zacząłem, ale on znów machnął ręką.

     - To też wiem – skinął głową. – Zatwierdzam. Coś jeszcze?

     Zawahałem się.

     - Ci ludzie tam na zewnątrz – zacząłem niepewnie. – Podobno nie chcesz ich tu wpuścić.

     - A po co? – warknął. – Jeszcze mi tu brakuje, żeby ktoś niepowołany wałęsał mi się po zamku! Lepiej niech zostaną tam gdzie są. Zadbałem, żeby im nic nie brakowało – a widząc moją nieprzekonaną minę, dodał. – Obiecuję, że w razie niebezpieczeństwa ewakuuję ich do środka. Na razie nic im nie grozi. Palisada jest mocna, a wampiry, wbrew legendom, nie potrafią zamieniać się w nietoperze i przelatywać ponad nią.

     Nie ciągnąłem tematu, bowiem właśnie w tej chwili do zamku wpadła smuga światła. Zerknąłem w kierunku drzwi i gdy tylko ujrzałem znajomą, tak drogą mi postać, natychmiast zapomniałem o obozowiczach, wampirach i całym świecie. Isran uśmiechnął się tylko i odprawił mnie ruchem ręki. Zbiegłem na dół i… Stanąłem jak wryty.

     - Co ty masz na sobie?

     Lydia roześmiała się serdecznie i objęła mnie ramionami. Gorący pocałunek miał mi zastąpić odpowiedź, ale ja, zbyt zaskoczony jej widokiem, nie ustępowałem. Miała bowiem na sobie ciemną, lekką zbroję, z jakiegoś nieznanego mi metalu, tyle tylko, że owa zbroja nie zakrywała nawet brzucha, ani pleców. W ogóle była bardzo skąpa, przypominając bardziej strój bajadery niż coś, co w zamyśle ma chronić ciało. Składała się z krótkiej spódniczki z metalowych pasków i czegoś w rodzaju skorupowego stanika, który jedynie na ramionach miał coś w rodzaju kolców, zastępujących galerusy. Przed cięciem miecza mogło to chronić, przed strzałą w ogóle. Długie rękawice i opancerzone buty dopełniały niecodziennego stroju.

Lydia w daedrycznej zbroi Mrocznych Uwodzicieli

     - Nie podoba ci się? – spytała, mrużąc zalotnie oczy.

     - Nie o to chodzi – bąknąłem. – Przecież ty jesteś prawie naga!

     - Zazdrosny? – pociągnęła mnie w głąb zamku.

     Westchnąłem głęboko.

     - Nie o to chodzi – odrzekłem. – Ale ta zbroja… Jak ona ma cię niby chronić? Przecież masz odsłonięte prawie całe ciało.

     Roześmiała się i znów mnie pocałowała.

     - Ta zbroja jest niesamowita – szepnęła mi do ucha. – Zaraz ci wytłumaczę, tylko porozmawiam z Sorine.

     Zostawiła mnie całkiem ogłupiałego. Po co ktokolwiek miałby wkładać na siebie zbroję, która w ogóle nie osłania ciała? Gdyby ktoś wypuścił strzałę w jej kierunku, łatwiej byłoby mu trafić w nią, niż w jej zbroję. Żeby trafić w to skąpe wdzianko, trzeba by przycelować naprawdę precyzyjnie. Ta zbroja miała tylko jedną zaletę – Lydia wyglądała w niej naprawdę uwodzicielsko.

     Nie czekałem długo. Po chwili przyszła do mnie i znów mnie objęła. Otoczyłem ją ramionami, dotykając jej gołych pleców.

     - A więc? – spytałem. – Jakiż to sekret skrywa twój nowy strój? I skąd go w ogóle masz?

     - To zbroja daedryczna – oznajmiła z tajemniczą miną. – Pochodzi od daedrycznych strażniczek, zwanych Mazkenami, albo Mrocznymi Uwodzicielkami. Gdzieś z domeny Sheorogatha. I nie bój się, ta zbroja jest magiczna. Chroni lepiej niż elfia, a zapewnia całkowitą swobodę ruchów.

     - Jak ona może chronić, na przykład tutaj?

     I położyłem dłoń na jej nagim brzuchu. Poczułem ciepło jej ciała i przeszył mnie nagły dreszcz pożądania. Dostrzegła to i posłała mi uśmiech, jakiego nie powstydziłaby się zapewne żadna Mroczna Uwodzicielka, kimkolwiek ona jest.

     - Tutaj chroni mnie magia – szepnęła mi do ucha. – Możesz mnie tam dotykać, ale spróbuj wbić sztylet, albo miecz, a zbroja natychmiast to odbije.

     - A skąd ją masz? – nie ustawałem.

     - Natknęłam się na grupkę zbójów, niedaleko fortu Kastav. Mieli to pośród swoich łupów. Pasowała jak ulał, więc mnie zaciekawiła. Zabrałam ją i zaraz po zlikwidowaniu wampira – bardzo szkaradny typ, nawiasem mówiąc – poszłam do Akademii. Tam nasi kochani magowie  wszystko mi wytłumaczyli. Faralda nawet chciała ja odkupić, ale na szczęście nie pasowała na nią. I wiesz co? Ona chroni też przed magią!

     Nie ciągnąłem tej dyskusji, zwłaszcza że wyglądała w niej naprawdę nieziemsko. Tymczasem one pochwaliła się czymś jeszcze.

     - To też stamtąd – zademonstrowała mi ciężką szablę o fantazyjnym kształcie i niezwykle ostrej klindze. – To też daedryczna broń. Zaklęta wampirzą magią, taką samą jak miecz od Tuliusa, tylko mocniejszą. Tnie jak brzytwa i w ogóle się nie tępi.

     Wziąłem broń do ręki. Miała zakrzywioną, jednosieczną i dość szeroką klingę choć nie tak szeroką jak bułat wojowników z Hamerfell. Była trochę ciężka, ale znakomicie wyważona. Niby jednoręczna, ale długa rękojeść pozwalała także na zadawanie ciosów z obu rąk. W rękach biegłego szermierza była to niezwykle groźna broń.

     - To idziemy? – spytała Lydia.

     - Dokąd?

     - Jak to, dokąd, masz jakąś misję we Wschodniej Marchii – odparła, uśmiechając się tajemniczo. – A po drodze może odwiedzimy Pękninę?

     Dalej nie słuchałem. Ze śmiechem chwyciłem ją za rękę i pociągnąłem w kierunku bramy. Gdy wychodziliśmy z zamku, cała męska cześć załogi oglądała się za Lydią. Nie dziwię się!

     Do Pękniny doszliśmy wczesnym popołudniem, po szybkim marszu. Bez słów zrzuciliśmy z siebie ubrania i wpiliśmy się w siebie, jak dwa wygłodniałe  wampiry. Bogowie, jak ja za nią tęskniłem! To musiało znaleźć jakieś ujście.

     Gdy było już po wszystkim i leżeliśmy na łóżku, spleceni ramionami, przyszedł czas na opowieści. Lydia opowiedziała mi o swojej misji na Solstheim. Nie była specjalnie skomplikowana. Tak jak przypuszczałem, pomógł jej Neloth, który udzielił jej dokładnych wskazówek, gdzie ma szukać planów kuszy, a także zaopatrzył ją w rezonujący kamień, który otwierał dwemerskie drzwi.

     - A ty? – położyła mi dłoń na piersi. – Jak tam nasza znajoma? Mocno cię uwodziła?

     Parsknąłem śmiechem i zaprzeczyłem.

     - Ani nie uwodziła, ani nie zwodziła – zapewniłem. – Przez cały ten czas zachowywała się bardzo przyzwoicie. Chyba naprawdę zależy jej na tym, aby nam pomóc.

     A potem zrelacjonowałem jej swoje ostatnie przygody. Gdy opowiadałem o Kopcu Dusz, aż palnąłem się w czoło.

     - Na śmierć zapomniałem – mruknąłem. – Miałem przecież wezwać Durnehviira. Obiecałem mu to. I mam zamiar dotrzymać tej obietnicy.

     - Na pewno trafi się okazja – szepnęła mi Lydia do ucha. – A teraz możesz dotrzymać innej obietnicy.

     - Jakiej?

     - Tej, którą złożyłeś mi w świątyni Mary – szepnęła. – Że będziesz mnie kochał zawsze…

     A potem oplotła mnie ramionami i przycisnęła do siebie tak mocno, że przez chwilę straciłem dech. Ale nie opierałem jej się ani trochę.

*          *          *

     Lydia wiedziała, gdzie leży Oko Mary. Zamierzałem początkowo pójść przez Skałę Shora, ale namówiła mnie żeby pójść drugą stroną, przez Ivarstead.

     - I tak musimy przejść koło Fortu Amol – stwierdziła. – Przez Ivarstead będzie bliżej. I zaprzyjaźniona gospoda po drodze…

     Ostatni argument przeważył. W Ivarstead gospoda Wilhelma, a w gospodzie smaczna strawa, wygodne łóżko i pełno przyjaciół.

     Szliśmy przez cały czas trzymając się za ręce, niby dwoje zakochanych nastolatków. Jakże cudownie było iść przed siebie, czując przy sobie jej obecność! Wystarczała mi sama świadomość, że ona tu jest. Chociaż muszę przyznać, że gdy spoglądałem na nią i jej nagie ciało, widoczne spod nowej zbroi, chwilami świadomość przestawała mi wystarczać i wtedy bardzo pragnąłem bliskości. Śmiała się i żartobliwie strofowała, gdy obejmowałem ją w pasie, kładąc dłoń na jej biodrze.

     - Twoje blachy mnie kłują – marszczyła żartobliwie nos. – Poczekaj do wieczora.

     - Nie dam rady – uśmiechnąłem się. – Wiesz, stara zbroja jednak była lepsza. Nie kusiłaś mnie w niej aż tak nieustannie. Teraz wiem, dlaczego te daedryczne strażniczki tak się nazywały.

     Zakręciła zalotnie biodrami, posyłając mi długie spojrzenie spod rzęs. Nie poznawałem własnej żony – nagle przybyło jej mnóstwo uroku. Stała się uwodzicielska i jakaś taka tajemnicza. Pociągała mnie jeszcze bardziej niż kiedyś, choć wydawało mi się to niemożliwe. Czułem się, jakbym nagle, oprócz tej romantycznej miłości, jaką stale do niej czułem, odkrył jej drugą stronę, cielesną i pełną pożądania. Czy to magia tej zbroi tak na nią działała? Przecież skądś musiała się wziąć nazwa tej formacji, która ich używała. Mroczne Uwodzicielki to była, o ile się nie mylę, straż przyboczna Sheorogatha, daedrycznego Księcia Szaleństwa, ale nie wiedziałem o nich zbyt wiele.

     Do gospody dotarliśmy bez żadnych przygód. Wykąpaliśmy się w rzece, przebraliśmy w luźne, podróżne ciuchy i zasiedliśmy do wybornej kolacji, przygotowanej przez Wilhelma. Towarzyszyli nam Gwilin i Temba, właścicielka tartaku. Miło było spędzić ten wieczór z przyjaciółmi, chociaż wciąż nie mogłem się doczekać, kiedy wreszcie będę mógł posiąść to gorące, kształtne udo mojej żony, którego dotyk co chwilę wzbudzał we mnie kolejną falę namiętności.

     Rankiem, po upojnej nocy, ruszyliśmy w dół, w stronę Fortu Amol. Szło się dziarsko i swobodnie. Do samego traktu nie napotkaliśmy żadnego drapieżnika, ani zbója. Również później, gdy maszerowaliśmy traktem na północ, nie napotkaliśmy żadnego niebezpieczeństwa, o ile nie liczyć mroźnego wiatru, wiejącego od północy, który przenikał do kości.

     - Nie jest ci zimno w tej zbroi? – spytałem prze zaciśnięte zęby, aby jak najmniej otwierać usta na wietrze. – Masz goły brzuch i plecy.

     Lydia zaprzeczyła.

     - Pewnie ta sama magia, która chroni przed ciosem – wzruszyła ramionami. – Widać, chroni też przed zimnem.

     - Zapewne – skinąłem głową.

     Nie bez znaczenia był też pewnie fakt, że była ona odporną na zimno Nordką. Ja zapewne zmarzłbym na kość w takim skąpym wdzianku.

     Poza tym, nic nie wchodziło nam w drogę. Dopiero u samego celu, gdy doszliśmy do malowniczego, górskiego jeziorka, zaczęły się do nas dobierać kraby błotne. Tym, które uciekły, daliśmy spokój. Na tych, które zaatakowały, poćwiczyłem Lodowy Kolec.

     Niestety, aby trafić do kryjówki przemytników, trzeba było najpierw dotrzeć na wysepkę, która tkwiła akurat pośrodku tego stawu. A woda była w nim lodowata! Jezioro nie było duże, ale wystarczająco głębokie, żeby zanurzyć się aż po pachy. A ja zmarzłem już uprzednio, więc teraz marzłem podwójnie. Brrr! Dreszcz przeszedł mnie, gdy zimna woda zaczęła wlewać mi się w spodnie. Powinienem się skradać, ale nie mogłem się opanować i zacząłem skakać w kierunku wysepki, aby jak najszybciej wydostać się z wody i wylać tę lodowatą ciecz ze swoich butów.

Jeziorko we Wschodniej Marchii

     Lydia postąpiła mądrzej. Znacznie mądrzej! Jej nowa zbroja miała bez porównania prostszą uprząż niż moja. Można było z łatwością wkładać ją i zdejmować bez niczyjej pomocy. Lydia po prostu ją z siebie zdjęła i przeszła po dnie nago, trzymając cały swój ekwipunek w wyciągniętych w górę rękach. Gdy stanęła na brzegu, otrząsnęła się, niemal jak pies i zaczęła się ubierać. A ja stałem obok, drżąc trochę z zimna, trochę z emocji, oglądając, jak krople spływają po jej jędrnym i gładkim ciele. Gapiłem się na nią, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Zauważyła to i posłała mi kolejny uwodzicielski uśmiech.

     - Brakowało mi tego – oświadczyła.

     - Spojrzeń pełnych pożądania? – spytałem.

     - A, tego to akurat miałam w nadmiarze – odparła z przekąsem. – Mówię o lodowatej kąpieli.

     Sapnąłem, nieco zawiedziony, ale gorący pocałunek wynagrodził mi to rozczarowanie. A potem przyszło otrzeźwienie i przypomniałem sobie, po co tu jesteśmy. Rozejrzałem się po malutkiej wysepce i ujrzałem drewnianą, zamykaną klapę z dębowego drewna.

     - To pewnie wejście – mruknąłem, łapiąc za metalowy uchwyt.

     Poczekałem, aż Lydia przygotuje łuk do strzału. Gdy tylko grot skierował się w stronę klapy, uniosłem ją, zresztą nie bez wysiłku. Zajrzałem do środka. Było tam ciemno, ale widać było lekkie migotanie jakiejś łuny, jakby od kaganka. Do ramy wejścia przybita była solidna drabina, długa na jakieś dwie i pół wysokości człowieka.

     - Laas!

     Krzyk pokazał mi dwa purpurowe światełka w głębi pomieszczenia. Wykrycie Życia nie pokazało nic…

     Nie, to nie była prawda! Wykrycie Życia pokazało mi coś, czego nie widziałem już od dawna, a za czym tęskniłem niemiłosiernie. W chwili rzucania zaklęcia, kątem oka ujrzałem bowiem błękitną poświatę stojącej obok mnie Lydii. Zupełnie jak dawniej! Tę poświatę, która zawsze dodawała mi otuchy i zapewniała mnie, że nie jestem sam, że w razie niebezpieczeństwa, ktoś bardzo mi bliski pospieszy na ratunek.

     Nie mogłem o Seranie powiedzieć złego słowa. Wspierała mnie w walce nie gorzej niż Lydia, ale ona była nieumarła. Zaklęcie nie wzbudzało w moich oczach żadnego światła, nachodzącego na jej postać – zupełnie jakby za mną nikogo nie było. Jej ciało nie rezonowało z tym rodzajem magii, przez co boleśnie uzmysławiałem sobie, że Lydia jest gdzieś daleko i nie mogę liczyć na jej pomoc.

     Teraz miła dla mego oka, błękitna poświata zajarzyła się, w radosny sposób przypominając mi, że moja żona jest tutaj ze mną i że wesprze mnie zawsze, jeśli tylko będę tego potrzebował.

     W przeciwieństwie do podziemi, gdzie nie pokazało się żadne światło. Zatem przed nami dwoje nieumarłych, co pokazałem Lydii na palcach. Skinęła głową. Ja tymczasem opuściłem się po drabinie na samo dno i czym prędzej dobyłem miecza. Lydia zsunęła się za mną i sięgnęła po łuk. Schowałem Przedświt do pochwy i również chwyciłem za łęczysko.

     Jaskinia była obszerna i urządzona jak magazyn. Wszędzie walały się jakieś skrzynie i worki. Po lewej stronie stało kilka mebli, tworząc część mieszkalną. Tam właśnie, siedząc na krześle, zatopiona w lekturze jakiegoś rulonu, siedziała pierwsza wampirzyca.

     Z początku nas nie zauważyła. Spływająca po jednej ze ścian woda zagłuszała wszelkie odgłosy. Ale gdy tylko ruszyliśmy ku niej, zerwała się ze swego miejsca i zorientowawszy się, że nie jest sama, natychmiast zaatakowała. W milczeniu, jakby nie chciała tracić sił na nic więcej. Między nią i mną pojawiła się czerwona mgiełka.

     Poczułem jak kręci mi się w głowie. Efekt Magii Wysączania! Bezwiednie wypuściłem strzałę. Trafiłem ją w ramię. Jednocześnie Lydia strzeliła jej prosto w pierś. Czerwona mgiełka zgasła. Wampirzyca bezgłośnie osunęła się na ziemię.

     Drugą znaleźliśmy nieco dalej, w miejscu, w którym zbierała się ściekająca ze ściany woda, tworząc małą sadzawkę, aby wąskim otworem ponad jej lustrem, opuścić jaskinię, pędząc stromym zboczem wprost ku Białej Rzece. Nie od razu nas zauważyła. Gdy jej się to udało, było dla niej już za późno.

     Obie wampirzyce były młodymi kobietami, Altmerkami. Nie miałem pojęcia, czy należą do wampirów czystej krwi, jak Serana, czy też są pospolitymi krwiopijcami, które mogą nas zarazić. Dlatego nie zbliżaliśmy się do nich, jedynie przejrzeliśmy zawartość zgromadzonych tu kufrów i szuflad. Wiele nie znaleźliśmy, choć w szufladzie komody ukryto trochę kosztowności. Zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa, czym prędzej opuściliśmy to miejsce, wspinając się po drabinie. Znów znaleźliśmy się na wysepce. Chłodny, północny wiatr owiał mnie, przyprawiając o kolejny dreszcz. Nie miałem jednak innego wyjścia, wszedłem w lodowatą wodę i z wysiłkiem przebrnąłem na brzeg. Lydia postąpiła identycznie, jak poprzednio, ale we mnie nie wywołało to już żadnych emocji. Trząsłem się jak galareta i było jasne, że za bardzo wychłodziłem swoje ciało. Przekroczyłem tę granicę, poza którą organizm nie daje już rady z tym walczyć sam. Koniecznie musiałem się rozgrzać, najlepiej w balii z ciepłą wodą. A do najbliższej ludzkiej osady, czyli do Wichrowego Tronu, trzeba było iść na północ, pod mroźny wiatr i było to na tyle daleko, że mógłbym stracić przytomność po drodze. Musimy natychmiast rozpalić ognisko!

     Ale mój skarb, moja nieocenione Lydia szybko znalazła inne, znacznie lepsze rozwiązanie.

     - Musimy tylko przebrnąć na drugą stronę rzeki i wejść na to wzgórze – wskazała ramieniem. – Wytrzymasz?

     - Wy-wy-wytrzymam – zapewniłem, trzęsącymi się rękami próbując wyciągnąć korek z buteleczki, zawierającej miksturę przywracania kondycji.

     Lydia wzięła ją ode mnie i zręcznie zdjęła zamknięcie. Wychyliłem ją duszkiem i poczułem się nieco lepiej, ale daleko było do pełnej sprawności. Mogłem jednak iść. Nie wiedziałem, po co Lydia chciała iść na drugą stronę rzeki. Odgadłem to dopiero, gdy stanęliśmy na wysokim, skalistym brzegu i gdy omiotłem wzrokiem unoszącą się w oddali mgłę.

     - Gorące źródła!

     No tak, teraz wydało mi się to oczywiste, ale jakoś nie wpadłem na ten pomysł. Nie musiała mnie teraz popędzać. Szedłem wprawdzie niezdarnie, ale uparcie, aż dotarliśmy do miejsca, w którym kiedyś, przed wiekami, znajdowało się kąpielisko, o czym świadczyły kamienne cembrowiny i niski taras z resztkami zdobień. Troje myśliwych, dwie kobiety i jeden mężczyzna, wygrzewało się właśnie w bulgoczącej, lekko cuchnącą siarką wodzie. Leżeli w płytkim, na pół naturalnym basenie, na płaskich, sporej wielkości kamieniach i oddawali się błogiemu lenistwu. Na nasz widok podnieśli głowy, ale uspokoiliśmy ich przyjaznym gestem i pozdrowieniem.

     - Można do was dołączyć? – spytała Lydia. – Mój mąż trochę przemarzł.

     Myśliwy uczynił zachęcający ruch dłonią. Czym prędzej zrzuciliśmy z siebie skorupy i ubrania i powoli zanurzyliśmy się w gorącej wodzie, dbając jedynie o to, by broń położyć w zasięgu ręki. To jednak było Skyrim, tu w każdej chwili mogło nadejść jakieś niebezpieczeństwo, pod postacią zbója, niedźwiedzia, czy smoka.

Dawne kąpielisko w gorących źródłach

     To była błoga chwila. Ciepłe rozleniwienie zaczęło rozlewać się po moim ciele. Oparłem głowę o kamień i zamknąłem oczy. Czułem jak krew znów zaczyna mi krążyć w żyłach, poczułem lekki ból w palcach u nóg, który po chwili przeszedł w przyjemne mrowienie. Wziąłem głęboki oddech i powoli wypuściłem powietrze.

     - Uważaj – ostrzegła mnie Lydia. – Te opary siarki nie wyglądają na bardzo zdrowe. Posiedzimy tu, aż się rozgrzejesz i zmykamy stąd.

     - Spokojnie! – roześmiał się myśliwy. – Stężenie siarki jest tak małe, że leczy, a nie szkodzi. Przychodzę tu regularnie i za każdym razem czuję się świetnie.

     - Dobrze robi na skórę – dodała jedna z łowczyń, ładna blondynka o jasnoniebieskich oczach.

     - Zwłaszcza tłustą, jak moja – roześmiała się druga, która z kolei miała włosy ciemne, upięte teraz w kok na środku głowy, aby nie zamoczyły się w wodzie. – A po takiej kąpieli dobrze jest zanurzyć się w zimnej wodzie, najlepiej w tamtym strumieniu – wskazał głową na szemrzący niedaleko, miniaturowy wodospad.

     - O, nie! – westchnąłem, wzbudzając śmiech u obu łowczyń. – Żadnej zimnej wody! Przynajmniej tym razem.

     Ciepła kąpiel i towarzyszące jej rozluźnienie sprzyjało zwieraniu znajomości, nawet u Nordów, zwykle do obcych podchodzących z dystansem. Po chwili wspólnie gawędziliśmy o różnych sprawach, co chwilę zmieniając temat. Co chwilę ktoś rzucał jakąś żartobliwą uwagę. Poczułem się swobodnie, zupełnie jak w Cyrodiil. Trwało to może godzinę, może półtorej, ale wkrótce przyszło otrzeźwienie, gdy spojrzałem w niebo.

     - Późno już – stwierdziłem. – Trzeba się będzie zbierać i poszukać miejsca na nocleg.

     - Stąd najbliżej jest Gajkyne – odezwała się Lydia. – Spokojnie, zdążymy przed zmierzchem.

     Wciąganie niezbyt dobrze wysuszonej zbroi na mokrą skórę nie było łatwe. W dodatku ziębiło jak wszystkie demony. Po przyjemnym cieple gorących źródeł, było jak kubeł zimnej wody, wylany na rozgrzaną głowę. Dało się jednak wytrzymać. Pożegnaliśmy myśliwych i ruszyliśmy najpierw na wschód, potem na północ, w kierunku wzgórz, gdzie położona była wioska. Gospodę znaliśmy już z wcześniejszych wizyt, więc wiedzieliśmy, że z wynajęciem pokoiku raczej nie będzie problemu. Bliskość Wichrowego Tronu sprawiała, że niewielu podróżnych się tu zatrzymywało, a głównymi klientami byli mieszkańcy owej górniczej wioski. Ci jednak rzadko wynajmowali pokoje, a bardziej interesowały ich kuchnia i piwniczka.

     Rankiem, przy śniadaniu, Lydia rzuciła pomysł.

     - Może kupimy tę posiadłość po Rzeźniku?

     Przesądni Nordowie z Wichrowego Tronu nie pałali chęcią zakupu domu, cieszącego się tak złą sławą. W domu tym szaleniec zamordował bowiem wiele młodych kobiet, próbując z pozyskanych szczątków odtworzyć swoją zmarłą ukochaną. Wskutek tego, obszerna posiadłość w drogiej dzielnicy wciąż ponoć stała pusta, pomimo niewygórowanej ceny.

     - Wciąż czuję smród tych ciał – parsknąłem z obrzydzeniem. – Nawet jeśli tam wszystko odnowić, złe emocje na pewno tam zostały. Na spokojny sen nie ma co liczyć.

     Roześmiała się w głos.

     - Jesteś już bardziej Nordem niż ja – stwierdziła. – Tak samo przesądny jak Gromowładni. To tylko ściany, sufit i podłoga. Wszystko inne już stamtąd usunięto.

     Wiedziałem, że ma rację. I wiedziałem, że się zgodzę. Pieniędzy mieliśmy dość, nie musieliśmy się o nie martwić. A nieraz bywało, że nie chcieliśmy za bardzo rzucać się w oczy. W Gospodzie pod Knotem nie dało się uniknąć ciekawskich spojrzeń. Przypomniałem sobie swoją ostatnią tam wizytę, w towarzystwie Serany. Co my się nakombinowaliśmy, żeby nikt nie odgadł, kim ona jest!

     - Ty to masz dar przekonywania – pokiwałem głową. – Tylko czy on jeszcze jest na sprzedaż?

     Był, o czym przekonaliśmy się wkrótce, już w zamkowej komnacie, podczas rozmowy z zarządcą. Ucieszył się, że wreszcie znalazł kupca. Niezwłocznie udaliśmy się do nowego domu. Rzeczywiście, wysprzątano go, okadzono należycie i odmalowano. Po makabrycznych szczątkach nie było śladu. Wprawdzie nazbierało się trochę kurzu i pajęczyn, ale nie było to nic, z czym nie dałyby sobie rady miotła, szmata i kubeł wody.

     Dom był spory, piętrowy. Na piętrze znajdowała się miedzy innymi sypialnia, jednak łóżko było nieco zdezelowane. Zleciliśmy więc zarządcy, aby zajął się umeblowaniem. Wybraliśmy je z magazynu-graciarni, jaki znajduje się w każdym zamku w Skyrim. Pełen był używanych mebli, ale w bardzo dobrym stanie. Ich transport i ustawianie trwało aż do wieczora, ale noc spędziliśmy już w swojej nowej sypialni. I nie, nie było wcale tak złowieszczo, jak mi się wydawało. Przeciwnie – było upojnie i rozkosznie. Byliśmy razem i tylko dla siebie.

*          *          *

     Powrót do twierdzy Świtu zajął nam dwa dni. Najpierw trafiliśmy do Pękniny, do której dotarliśmy późną nocą i to pomimo, że z Wichrowego Tronu wyruszyliśmy na długo przed świtem. To jednak kawał drogi, w dodatku wciąż pod górę. Od Skały Shora szliśmy już nocą. Idąc, uważnie badałem okolicę zaklęciem. Trochę z ostrożności, ale  głównym powodem był fakt, że za każdym razem na sylwetce Lydii pokazywała mi się błękitna poświata, za którą do niedawna tak bardzo tęskniłem. Jej widok nieodmiennie sprawiał mi ogromną radość.

     Ponieważ do naszego domku dotarliśmy późno, z łóżka podnieśliśmy się dopiero przed południem, ale nie był to żaden problem. Z Pękniny do Twierdzy Świtu było blisko – zaledwie dwie godziny niezbyt forsownego marszu. Sprzedałem u Madesiego, argoniańskiego jubilera, tych kilka drobiazgów, znalezionych w kryjówce wampirów, jeszcze bardziej zasilając swoją sakiewkę. A potem, po smacznym obiedzie u Keeravy, ruszyliśmy, nie spiesząc się specjalnie, na wschód, ku Wiosennemu Kanionowi.

     Zaraz po wejściu do twierdzy udaliśmy się do Gunnmara. Wysłuchał naszego lakonicznego raportu i pokiwał głową.

     - Dwie poczwary mniej – mruknął. – Chociaż jestem pewien, że przyjdą następne. Nie wiem, skąd one się biorą, ale jest ich coraz więcej.

     Potem poszukaliśmy Dexiona. Kapłan jednak nie zdołał jeszcze przygotować się do przekazania mi potrzebnej wiedzy.

     - Ślepota nie pomaga – uśmiechnął się przepraszająco. – Nasza wampirzyca powiedziała mi jednak, że pozamykaliście wszystkie portale i przejścia, więc nie martwiłbym się, że Harkon szybko to odkryje. Nie odkrył przez tak długi czas…

     Uspokojony nieco, poszedłem na górę, do Serany, ale spała tak głęboko, że nie miałem sumienia jej budzić. Zszedłem więc na dół, gdzie Lydia dyskutowała o czymś z Sorine. Na mój widok, obie przywołały mnie gestem.

     - Masz chwilę?

     - Oczywiście – uśmiechnąłem się.

     Lubiłem Sorine. Zawsze była pełna energii i dokładnie wiedziała, czego chce. Nieustępliwa, jeśli tylko przekonana była do swoich racji. Ona jedna nie podporządkowywała się Isranowi w każdej sprawie, a jedynie w tych, w których była skłonna przyznać mu rację. Miała jednak w Twierdzy bardzo silną pozycję – w końcu, nie prosiła się do tego towarzystwa. To Isranowi zależało na tym, aby mieć ją po swojej stronie.

     - Rozmawiałam przed chwilą z Gunnmarem – zaczęła. – Oboje nieco się niepokoimy. Oboje zdajemy sobie sprawę, że skoro Isran wpuścił nas tutaj, to naprawdę musimy się martwić.

     - Sytuacja jest poważna – mruknąłem. – Wszyscy to wiemy.

     - Właśnie – weszła mi w słowo Sorine. – Skoro tak się martwi, sprawa musi być bardzo poważna. Zgadza się.

     - Martwi cię coś konkretnego? – spytała Lydia. – Czy ogólna sytuacja?

     - Jedno i drugie – prychnęła Sorine. – Te wampiry są nowym zagrożeniem. Zupełnie nowym. To nie jest banda krwiopijców, tylko dobrze zorganizowana grupa. Nigdy wcześniej nie wydarzyło się nic takiego. Gunnmar i ja pomyśleliśmy, że przyda się każda pomoc.

     - Zapewne – skinąłem głową.

     - Chcielibyśmy skaptować jednego naszego… znajomego. I będzie nam potrzebna twoja pomoc.

     Spojrzałem na nią pytająco.

     - Niech zgadnę – uśmiechnąłem się. – Nie wiecie, gdzie go szukać.

     Skinęła głową.

     - Ma na imię Florentius. – Jest kapłanem Arkaya… To znaczy, był – zająknęła się, po czym z westchnieniem dodała. – To skomplikowane. Jest nieco dziwaczny, ale ufamy mu, a jego zdolności bardzo by nam się przydały. A wy…

     Uśmiechnęła się przepraszająco.

     - Nie widzieliśmy go od lat. Nie wiemy gdzie jest. A wy już zdążyliście sobie zapracować na opinię najlepszych tropicieli i poszukiwaczy. „Nasze psy gończe” – tak was tu nazywają – i zapewniam was, że to przezwisko pełne podziwu.

     Lydia spojrzała na mnie i uniosła brwi.

     - Pierwszy raz ktoś, kto nazwał mnie suką, sprawił mi tym przyjemność – odezwała się z ironią. – Ale nawet gończe psy potrzebują wskazówek.

     - Chyba był w kontakcie ze Strażnikami Stendarra – potarła brodę. – Porozrzucało ich po zniszczeniu ich siedziby, ale zdaje się, że Isran może coś wiedzieć. Regularnie się z nimi spotyka.

     - Zakopali topór wojenny?

     Sorine wykonała gest który mógł oznaczać „A któż to może wiedzieć?”.

     - Spytajmy go – skwitowałem. – Skoro może coś wiedzieć.

     Sorine westchnęła głęboko i zniżyła głos.

     - Tylko, jak wam to powiedzieć – zmarszczyła nos. – Ten pomysł może mu się nie spodobać.

     Spojrzeliśmy na nią pytająco.

     - Znacie Israna – westchnęła. – Jest uparty jak górska koza. A on i Florentius… No wiecie…

     - Nie we wszystkim się zgadzali – dokończyła Lydia. – Czy tak?

     Sorine pokiwała głową.

     - Właśnie tak – odrzekła, po czym roześmiała się lekko. – Czyli już wiecie, jaka czeka was przeprawa.