poniedziałek, 9 czerwca 2025

Epilog

     Polecę banałem: wszystko kiedyś się kończy. Ta powieść, zainspirowana grą „Skyrim” i moimi w niej przygodami, towarzyszyła mi przez prawie dziesięć lat. To sporo. Skyrim – mówię o krainie – przewędrowałem wielokrotnie wzdłuż i wszerz. Nie sądzę, by zachowało się tam jeszcze jakieś nieodkryte miejsce, nie dotknięte moją, obutą w elfi but stopą. Przeszedłem chyba wszystkie możliwe wątki – i naprawdę, nie mam już o czym pisać. Dlatego dziś definitywnie ją kończę.

     Jeszcze tylko obiecane portrety.

     Poprosiłem AI o wygenerowanie portretów moich bohaterów – Wulfhere’a i Lydii. Z Lydią nie było problemu, jako że AI doskonale wie, jak ona wygląda. Jest przecież postacią w grze, stworzoną przez programistów. Ja jedynie poprosiłem, aby sztuczna inteligencja nieco ją ożywiła i pokazała jej głębię. Aby, zamiast epizodyczną i schematyczną postać z gry, pokazał prawdziwą Lydię, taką, jak ją sobie wyobrażałem. Chat GPT wykonał zadanie perfekcyjnie. Postać z portretu, to naprawdę Lydia. Ale nie z gry, a z mojej powieści, w której rozbudowałem znacznie tę postać i uczyniłem jedną z głównych bohaterek.

     Gorzej było z Wulfhere’em, bowiem ChatGPT wiedział o nim tylko tyle, ile mu powiedziałem. Nie mógł w żaden sposób tej postaci zobaczyć, ponieważ to ja ją stworzyłem i występuje ona wyłącznie w mojej grze. To ja zdecydowałem, że będzie młodym mężczyzną, Cesarskim, synem kowala, zawołanym myśliwym i niezrównanym łucznikiem. Musiałem opisać jego wygląd: młody, dość muskularny – ale nie napakowany jak kulturysta, tylko jak ktoś, kto od dziecka pracuje fizycznie w kuźni – nieco zadumany, i raczej zamknięty w sobie. Nie czuje dumy z daru, jakim obdarzyli go bogowie i rzadko z niego korzysta, czując wiążącą się z tym odpowiedzialność. Czatysław Drzepecki pięknie wywiązał się z tego zadania i jedyne, co mogłem mu zarzucić, to fakt, że Wulfhere wygląda na portrecie o wiele za poważnie jak na swój wiek. Poprosiłem o drugi, na którym ma on nie więcej niż siedemnaście lat. 

     Potem poprosiłem o jeszcze jeden, ale tu już Czatysław trochę się rozleniwił i zamiast Wulfhere’a, sportretował mi Charlesa Leclerca* z łukiem, co trochę mi nie pasowało i tego portretu postanowiłem nie zamieszczać.

     A swoim Czytelnikom (głównie Czytelniczkom!) gorąco dziękuję za to, że towarzyszyły mi w tej historii przez tyle lat. Przyznam, że każdy rozdział pisałem z myślą o nich. Gdyby nie Wy, nie wytrwałbym w tym zadaniu przez tyle lat.

     Anabell, Radiomuzykantka – zasługujecie, aby Was wymienić z imienia – wielkie DZIĘKUJĘ! Za to, że byłyście tu cały czas, za to, że dzięki Wam czułem potrzebę pisania tej historii.

*          *          *

     A teraz, obejrzyjmy sobie grafiki.


     Tutaj Lydia, dokładnie taka, jak ją sobie wyobrażałem. Poważna, ponad wiek dorosła.



     A tutaj po wysłuchaniu kolejnego, idiotycznego pomysłu Wulfhere’a. Patrzy na niego z pobłażaniem, a jednocześnie z miłością, której nie potrafi ukryć.



     To Wulfhere, ale umówmy się, że ten portret namalowano kawał czasu po opisanych przygodach, gdy miał już prawie trzydzieści lat.



     A to młody Wulfhere, dosłownie na kilka dni przed ucieczką z rodzinnego domu, kiedy liczył sobie lat zaledwie siedemnaście.



I to już naprawdę

KONIEC


___________

*Charles Leclerc – monakijski kierowca Formuły 1, od wielu sezonów w drużynie Ferrari.


poniedziałek, 2 czerwca 2025

Rozdział XLII - Kuźnia Eterium

     Lydia podeszła do Katrii i uczyniła ruch, jakby chciała ją przytulić, ale zaraz, zrezygnowana pokręciła głową. Katria była przecież duchem i żaden fizyczny kontakt z nią nie był możliwy.

     - Nie jest tak źle, jak to wygląda – mruknąłem. – Zamek zadziałał. Tylko potem widocznie coś się zacięło.

     Katria dyskretnie otarła łzy i wzięła głęboki oddech.

     - Wybaczcie tę chwilę słabości – szepnęła. – Ale tu kończą się moje pomysły. Nie wiem, co robić dalej.

     - Może poszukać w okolicy – podpowiedziałem niepewnie. – Może gdzieś tu coś się jednak otworzyło?

     - A co robisz, jak zamek nie chce się otworzyć? – odezwała się Lydia. – Wyjmujesz klucz i próbujesz jeszcze raz. Spróbuj, zanim zaczniemy poszukiwania.

     - Racja – przytaknęła Katria. – Może spróbuj to wyciągnąć i włożyć jeszcze raz? Może po prostu trzeba oczyścić dokładniej, albo lepiej dopasować…

     Urwała, bowiem sięgnąłem do zamka i ku swemu zdumieniu wyciągnąłem z niego nie kawałki eterium, ale cały tryb, wypełniony błękitnym tworzywem. Zerknąłem na niego zdumiony. Kawałki eterium zlały się w jedną całość!

     Ale nie zdążyłem nawet tego skomentować, bowiem nagle rozległ się przytłumiony grzmot i ziemia zatrzęsła nam się pod nogami.

     - Cofnijcie się, szybko! – zawołała Katria. 

     Wszyscy troje odskoczyliśmy o kilka kroków i przypadliśmy do ziemi, która drżała, jakby zaraz miał nam pod nogami wybuchnąć wulkan. Zewsząd podniosły się obłoki pyłu. Okoliczne drzewa zadrżały i zaczęły się z nich sypać liście i suche gałązki. Pasące się w pobliżu zające, umknęły w popłochu.

     Nagle rozległ się głośny zgrzyt, który przyprawił nas o gęsią skórkę. Piedestał obrócił się dookoła własnej osi i … Spod ziemi wolno wysunęła się kamienna wieża.

Wieża w Bthalft

     Miała średnicę pięciu, może sześciu kroków, wysoka na jakieś sześć wysokości człowieka. Z trzech stron miała grube, kamienne ściany. Czwarta, niby brama, zionęła ciemnym otworem.

     Zerknąłem na Katrię. Klęczała na trawie z szeroko otwartymi oczami,

     - Rety! – zdołała wyszeptać. – To… To prawda! To wszystko prawda!...

     - Miałaś rację – odparłem. – Całkowitą! Wejście było doskonale ukryte.

     - I dobrze zabezpieczone – dodała Lydia. – Tylko czterej właściciele czterech kluczy, jednocześnie mogli otworzyć to wejście. O ile to rzeczywiście wejście…

     - A cóżby to miało być innego? – bąknąłem.

     - Chodźcie! – odparła Katria, wstając. – Przyjrzyjmy się temu. Przecież po to tu jesteśmy.

     Ostrożnie, z wyciągniętą bronią podeszliśmy do tajemniczej wieży. Była pusta. Pusta? O, nie! Wewnątrz znajdował się stosunkowo mały, ale istotny przedmiot. Wystawał z samego środka posadzki. Była to dźwignia.

     - To winda – bąknąłem. – Winda do dwemerskich podziemi.

     Gdyby nie fakt, że cała budowla nagle wyłoniła się spod ziemi, byłaby to zupełnie zwyczajna winda, jakich wiele już widzieliśmy i jakimi wielokrotnie podróżowaliśmy. Weszliśmy do środka. Upewniłem się, czy wszyscy weszli już na ruchomą platformę i przerzuciłem złocisty lewar na drugą stronę. Rozległ się cichy zgrzyt i winda ruszyła w dół.

     - Niesamowite – szepnęła Lydia. – Po tylu wiekach to wszystko chodzi tak lekko, jakby wykonano to wczoraj.

     - Dwemerowie wciąż nas zadziwiają – uśmiechnęła się Katria. – Nikt nie wie, kiedy i jak zniknęli, ale to co po sobie pozostawili, budzi podziw po dziś dzień. Zwłaszcza, że ludzkość nie potrafi im dorównać nawet dziś. Nikt nie umiałby dzisiaj wykonać takiej windy.

     A winda wciąż jechała w dół. Długo. Bardzo długo. O wiele dłużej niż najwyższa, znana nam winda w wieży Mzark. I zmieniła się temperatura powietrza. Najpierw  zrobiło się chłodniej, jak to zwykle w podziemiach, ale potem poczuliśmy ciepło.  Coś jeszcze, jakiś dziwny zapach.

     Wreszcie platforma znieruchomiała. Katria niepewnym wzrokiem spojrzał na Lydię, potem na mnie.

     - To zajęło dłużej niż zwykle – szepnęła. – Jak głęboko jesteśmy?

     - Nie wiem – odrzekłem. – Ale na pewno o wiele głębiej, niż byłem kiedykolwiek w życiu. Nie wiem, czego się spodziewać…

     Znajdowaliśmy się naprzeciw krótkiego korytarza, zamkniętego złocistą kratą. Powietrze wokół było ciepłe i wilgotne. Podeszliśmy wolno do kraty, zagradzającej przejście. Sięgnąłem po pęk wytrychów, ale zaraz poniechałem tego zamiaru, bowiem ze ściany wystawała dźwignia.

Podziemia Bthalft

     Przygotowaliśmy broń, na wypadek, gdyby po drugiej stronie pojawiło się coś groźnego.

     - Mam nadzieję, że nie zazgrzyta za głośno – mruknąłem, przesuwając dźwignię w dół.

     Nie zazgrzytała. Wrota również otworzyły się bezszelestnie. Stało się coś znacznie gorszego. Otóż, jednocześnie z otwarciem bramy, w pobliżu rozległ się cichy, zduszony huk i jasnym, jaskrawym światłem zapłonął znicz, stojący na podwyższeniu za kratą.

     Lydia prychnęła tylko z dezaprobatą, mrużąc oczy. Ja też zakląłem pod nosem. Czyli nic nie będzie z naszej starej, wypróbowanej taktyki, bezszelestnego skradania, z przygotowaną do użycia bronią. Znicz nie tylko wyraźnie zaanonsował naszą obecność. Przede wszystkim, oślepił nas i jednocześnie oświetlił. Sami będąc doskonale widoczni, niewiele widzieliśmy, czyli stało się dokładnie odwrotnie niż zamierzaliśmy. W dodatku droga przed nami okazała się równa i wybrukowana jasnym, żółtawym kamieniem, co w świetle znicza oślepiało nas jeszcze bardziej.

Za złotą bramą. Widoczny znicz i wybrukowana ścieżka

     - Jak w Czarnej Przystani – szepnęła Lydia. – Tam były takie same ścieżki.

     Krótki odcinek drogi kończył się równie krótkimi schodami, prowadzącymi w dół. Dalej ścieżka skręcała w lewo, po czym pojawiły się kolejne schody. Za każdym razem, gdy wchodziliśmy w strefę cienia, zapalał się kolejny znicz. Nie mam pojęcia, w jaki sposób dwemerskie mechanizmy wyczuwały naszą obecność, ale jakoś musiały to robić, bowiem światło zapalało się dokładnie tam, gdzie było potrzebne, aby oświetlić nam drogę.

     Drogę, która doprowadziła nas do wielkiej jaskini. Na jej dnie falowała woda, spływająca kaskadami ze ścian. A my szliśmy dalej, przez cały system mostów, wybrukowanych ścieżek i schodów. I cały czas w świetle.


Podziemia Bthalft

     - I pomyśleć, że nikt tu nie był od czterech tysięcy lat – szepnęła Katria.

     Nie znałem historii Dwemerów i przyznam, że ta liczba trochę mnie zaskoczyła. Byłem skłonny przypuszczać, że czas od ich zniknięcia liczy się w setkach lat, a nie w tysiącach. Ale nie zamierzałem podważać opinii kogoś, kto historię przestudiował bardzo dokładnie.

     - Dziwi mnie, że używają zniczy – mruknąłem. – Wszędzie, gdzie byliśmy do tej pory, używano dwemerskich lamp.

     - Tak, to niespotykane – przytaknęła Katria. – Ale przypuszczam, że ta droga do kuźni to było jakieś szczególne wydarzenie, wymagające specjalnej oprawy. Może religijne…

     Droga doprowadziła nas do wysokiej budowli, przypominającej kamienicę, ze złotą kratą, zamykającą bramę pośrodku. Tylko zamiast okien, na piętrze znajdowały się znane nam już zamki toniczne. Przygotowałem łuk i dwemerskie strzały.

Wspomniana budowla. Na górze widoczne zamki toniczne

     Tym razem nie było pudła. Oba groty trafiły bezbłędnie i krata rozwarła się na oścież, ukazując schody, prowadzące w dół.

     - Tutejsze powietrze – szepnęła Katria. – Jest inne. Zupełnie jakby…

     Nie dokończyła, potrząsając głową. Ale miała rację. Powietrze było bardzo wilgotne, ciepłe i ciężkie. Trudno się oddychało. Czułem, jak po plecach leci mi strużka potu. A dalej było jeszcze gorzej. Po otworzeniu kolejnej bramy, powietrze wręcz zasnuło się parą. Znów schody w dół, które doprowadziły nas do obszernej komnaty, wypełnionej gorącym powietrzem. Na samym środku stał jakiś błyszczący mechanizm, nieznanego mi przeznaczenia. Dookoła biegły skomplikowane systemy rur, a jeszcze dalej…

     - Teraz rozumiem to gorąco – mruknęła Lydia. – To wygląda jak Otchłań.

Domniemana Kuźnia Eterium

     Za tajemniczym mechanizmem znajdowała się bowiem otwarta jaskinia. I nie ciemna, lecz oświetlona jeziorem lawy! Rozpalone jezioro płynnej skały! Nigdy nie widziałem niczego podobnego. Natomiast niemal natychmiast oblałem się potem.

     - Czy to kuźnia? – niepewnie spytała Katria. – Wyjdźmy z tego obłoku pary i spójrzmy…

     Zeszliśmy niżej. Po obu bokach znajdowały się kamienne tarasy, natomiast przed nami stał ów błyszczący, tajemniczy mechanizm, który prawdopodobnie był celem naszej wyprawy. Podeszliśmy całkiem blisko. Urządzenie miało pulpit, przypominający trochę misterny warsztat, pokryty tajemniczymi znakami i przyciskami, z dwemerskimi ideogramami.

     - Czy to na pewno Kuźnia Eterium? – spytała Lydia.

     - Nie wiem – przyznała Katria. – Wszystko na to wskazuje. Ale nie dowiemy się, jeśli jej nie wypróbujemy.

     - Ale jak to uruchomić? – spytałem.

     Na próbę dotknąłem kilku przycisków. Nic się nie działo. Zupełnie, jakby urządzenie było wyłączone. Żadnej dźwigni, ani uchwytu nie było.

     - Może po prostu odcięto zasilanie? – mruknąłem, rozglądając się po bokach. – Dwemerowie powszechnie stosowali parę…

     - Prawda – przytaknęła Katria. – Ich urządzenia zasilane były maszynami parowymi. Wykorzystywali w tym celu wewnętrzne ciepło ziemi. Takie jak tutaj – wskazała dłonią na jezioro lawy. – Ogrzewali tym rury z wodą, wytwarzając parę i wykorzystując jej ciśnienie.

     Nie do końca rozumiałam zasadę działania parowych urządzeń, ale wiedziałem, że trzeba ją doprowadzać rurami. A na rurach często znajdowały się zawory, które trzeba było odkręcić. Przeszukaliśmy więc oba tarasy – i rzeczywiście, znaleźliśmy tam duże, czerwone pokrętła, wielkości obiadowych talerzy. Chwyciłem jedno z nich. Zrazu nie chciało się poruszyć, ale po kilku próbach przekręcenia w lewo o w prawo, zaśniedziały nieco mechanizm puścił. Pokrętło obróciło się. Rozległ się przytłumiony dźwięk, nie przypominający niczego znajomego. Ale na kuźni coś się poruszyło. Zupełnie, jakby ożyła.

Za kuźnią znajdowało się jezioro lawy

     Niestety, przyciski nadal wydawały się martwe. Kuźnia syczała wprawdzie, tu i ówdzie wypuszczając obłoczki pary, ale nadal nie działała tak, jak mogliśmy tego oczekiwać. Chyba potrzebne było coś jeszcze. I to coś znalazła Lydia, udając się na przeciwległy taras. Tam znajdowało się bowiem drugie pokrętło.

     - W prawo, czy w lewo? – dobiegł mnie jej głos.

     Wzruszyłem ramionami.

     - Nie mam pojęcia! – odkrzyknąłem. – Spróbuj w obie strony.

     Mocowała się z nim przez dłuższą chwilę, ale w końcu zawór puścił. Przytłumiony szum rozległ się w prawej rurze, dochodzącej do kuźni – znak, że para dopłynęła. Teraz trzeba było jedynie poczekać, aż pary zbierze się wystarczająco dużo, aby uruchomić całe urządzenie. Jednocześnie powietrze jakby nieco się osuszyło, bowiem poczułem na twarzy świeży powiew, w którym oddychało się znacznie łatwiej. Zapewne para, skierowana do tłoków, przestała zasnuwać pomieszczenie.

     I nagle ziemia się zatrzęsła. Lekko, nie tak, żeby strop zawalił nam się na głowy, ale jakby nagle została uruchomiona jakaś potężna maszyna.

     - Cholera, co do…! – Katria z niepokojem zerknęła w górę.

     Trudno się dziwić jej przerażeniu, skoro poprzednio podobne wstrząsy pozbawiły ją życia. Ale jednocześnie w komnacie pojawiło się coś jeszcze?

     - Pająki! – zawołała.

     Rzeczywiście, z ukrytych w ścianach schowków wylazły mechaniczne pająki. Było ich aż sześć i szybko oblazły nas ze wszystkich stron. Za blisko na łuk. Przewiesiłem go przez ramię i dobyłem miecza.

     Pająk-strażnik to nie jest groźny przeciwnik, o ile potraktować go strzałą z daleka. Ale z bliska razi błyskawicami i potrafi człowieka sparaliżować, jak najprawdziwszy pająk. Pilnowałem jedynie, aby nie dostać błyskawicą w oczy, bowiem zasłonić się przed nią nie dało. Przyjmowałem je na tarczę, po której się częściowo rozchodziły, ale ramię i tak od nich drętwiało.

     Udało mi się rozbić dwa. Lydia miała na rozkładzie trzy, Katria jednego. Tak, nawet Katrii się to udało, choć była przecież postacią eteryczną. Jednakże jej skoncentrowana wola zadziałała niemal jak materialne ciało, gdy końcem miecza udało jej się zaczepić o złocistą kopułkę, w której znajdował się napęd strażnika.

     Odetchnęliśmy z ulgą, ale przedwcześnie, jak się zaraz okazało. Wprawdzie pająki rozbiliśmy, ale na ich miejsce pojawiły się znacznie silniejsze, szybsze i bardziej uniwersalne automaty.

     - Sfery! – krzyknęła Katria. – Na wyższy poziom!

     Nie było co dyskutować, tylko trzeba było posłuchać dobrej rady. Na tarasy wchodziło się po schodach, na których nie było żadnego podjazdu. Taras był więc dla sfer miejscem niedostępnym, ponieważ automat ten nie potrafił wchodzić po schodach. Tutaj już przydał się łuk.

     - Uważajcie, one potrafią strzelać – zawołałem ostrzegawczo.

     Przycelowałem w pierwszą z nich, która już wysunęła ramię, aby porazić Lydię bełtem. Grot mojej strzały trafił w miejsce, w którym korpus łączył się z osią. Wystarczyło – jedna mniej. Druga dostała strzałę od Lydii. Pozostały dwie, które rozbiliśmy również strzałami.

     Ale to nie był koniec kłopotów. Oto rozległ się dźwięk, który brzmiał, jakby dyszało jakieś ogromne zwierzę. Komnata zasnuła się parą i w tej mgle dostrzegłem kroczącego ku nam jeszcze groźniejszego strażnika.

     - Centurion! – krzyknęła Katria z paniką w głosie.

     Istotnie, centurion był niezwykle groźnym przeciwnikiem. Ale na szczęście dobrze już przez nas poznanym. Przez myśl przeleciało mi uczucie wdzięczności do mistrza Nelotha, który swego czasu, na Solstheim, w dwemerskim mieście Nchardak, objaśnił mi zasadę działania tego automatu. Znajdował się tam warsztat, w którym je zapewne montowano, więc eksponatów mieliśmy aż za wiele. Dzięki temu, wiedziałem gdzie celować, aby powalić takiego kolosa. Jego przedni pancerz był bardzo gruby i odporny na przebicie. Ale nie w każdym miejscu i nie dla strzały z ebonowym grotem, wyrzuconej z doskonałego łuku, wykonanego z kości smoka. Mój łuk wyrzucał bowiem pociski z niesamowitą siłą i prędkością, przewyższając nawet siłą przebicia nawet kusze Obrońców Świtu. Wystarczyła jedna strzała. Jedna! Trafiłem bowiem dokładnie w miejsce, w którym znajdował się rdzeń energetyczny, sterujący całą maszyną. Strażnik tylko zachrobotał i przewrócił się na plecy, momentalnie nieruchomiejąc.

     Katria spojrzała na mnie ze zdumieniem, podczas gdy Lydia roześmiała się i pokiwała głową.

     - Ty… Ty powaliłeś centuriona – wybąkała. – Strzałą…

     - Jedną – dodała Lydia. – Dwie to dla niego wstyd.

     Katria potrząsnęła głową z niedowierzaniem.

     - Jak to w ogóle możliwe? – spytała. – Przecież jedyną obroną przed centurionem jest ucieczka.

     - Chyba,  że się wie, gdzie celować – odrzekła Lydia. I ma się taki łuk – wskazała na moją broń. – A teraz zajmijmy się kuźnią, o ile to ona.

     - Raczej tak – Katria przesunęła wzrok na tajemniczą maszynę pośrodku komnaty. – Cóż by to mogło być innego? Na pewno. Mnie… ciężko w to uwierzyć. Udało się nam! Na pewno się udało!

     Podeszła do domniemanej kuźni i zaczęła studiować znaki na pulpicie. Kilka z nich dało się poznać, były to bowiem obrazkowe przedstawienia różnych przedmiotów. Tarcza, miecz, jakiś kostur, jakiś diadem, czy napierśnik – to były znajome kształty. Obok każdego z nich znajdowały się jednak inne znaki, których już nie rozumiałem.

     - Pozostała nam ostatnia rzecz do zrobienia – szepnęła Katria, wzruszonym głosem. – Musimy udowodnić, że to działa. Że to prawdziwa Kuźnia Eterium.

     - Jak? – spytałem. – Nie mam pojęcia, jak tego używać.

     - Musimy coś wykuć – oznajmiła.

     Pokręciłem głową.

     - Ani nie wiemy jak, ani nie mamy z czego – odparłem.

     Katria rozejrzała się wokół. Pomieszczenie wyglądało trochę jak mała fabryka i domniemana kuźnia nie była tu jedynym warsztatem. Stały tam jeszcze dwa, nieco mniejsze, za to zawalone różnymi materiałami.

     - Na pewno coś tu znajdziemy – odrzekła, podchodząc do jednego z nich. – Powinno tu być wszystko, co potrzeba. To w końcu kuźnia, prawda?

     - Sądzisz, że znajdziemy tu więcej eterium? – spytałem, idąc za nią.

     - Nie wiem – odrzekła. – Naprawdę nie wiem. Ale w miejscu, w którym było powszechnie używane, powinno być go więcej, prawda?

     Miała rację, ale tylko częściowo. Rzeczywiście, znaleźliśmy tam sporo różnych materiałów. Były sztabki złota, srebra, ebonu, rafinowanego malachitu i krasnoludzkiego metalu. Było kilka drogich kamieni, oszlifowanych w specjalny sposób, jakby miały być częścią jakiegoś układu. Eterium jednak nie było.

     - Mamy tylko to – zademonstrowałem klucz, dzięki któremu się tu dostaliśmy. – To czyste eterium, ale jest go mało.

     - Może wystarczy chociaż na coś niewielkiego – odparła Lydia, przyglądając się znakom na głównym pulpicie. – Popatrzcie, to wygląda jak lista składników.

     Spojrzałem tam, gdzie wskazywała. Istotnie, przy każdym znajomym kształcie widniały inne znaki, niezrozumiałe, ale też niektóre się powtarzały. Przy jednych pozycjach było ich więcej, przy innych mniej.

     - One pewnie informują, co i ile trzeba tu włożyć, żeby wykonać dany przedmiot – mruknęła Katria. – Popatrz, to wygląda jak sejf.

     Istotnie, na warsztacie widać było masywną, podłużną pokrywę, z dwemerskim zamkiem, często używanym w sejfach. Dała się unieść bez trudu, jednak komora pod nią była pusta. Za to znacznie większa niż w sejfach. Z łatwością pomieściłaby całą zbroję.

     - Włóżmy tu te materiały – wskazałem na warsztat. – Zobaczymy, co się stanie.

     Tak też zrobiliśmy. Załadowaliśmy komorę sztabkami różnorodnych metali i drogimi kamieniami. Na koniec umieściłem w niej pieczęć z eterium. Zamknąłem pokrywę. Gdy tylko szczęknął zamek, trzy znaki rozbłysły bladym światłem. Były to obrazki wyobrażające kolejno: tarczę, koronę i kostur. Pozostałe znaki wciąż pozostawały ciemne.

     - Wiesz, na co mi to wygląda? – Katria spojrzała na mnie z uśmiechem.

     - To chyba pokazuje, na co mamy wystarczająco dużo składników – skinąłem głową. – Nie zrobimy hełmu, zbroi ani miecza, ale możemy zrobić jakąś koronę, tarczę i kostur.

     - Albo kostur – poprawiła mnie Katria. – Możemy wykonać tylko jedną z tych rzeczy.

     - To na co się decydujemy?

     Katria uśmiechnęła się.

     - Wy wybierzcie – poprosiła. – Mnie przecież żaden z tych przedmiotów się nie przyda. A dla was będzie użyteczny i będzie stanowił niezbity dowód odnalezienia kuźni eterium.

     Uśmiechnąłem się lekko.

     - Lydio, chcesz diadem z eterium? – spytałem, siląc się na powagę. – Czy może wolisz tarczę?

     - Tarczę mam od samego Peryite – burknęła Lydia. – Na nic je nie zamienię. A diadem… Tylko jeśli zaklęty i użyteczny.

     - Tego nie wiemy – odparłem. – Właściwości odkryjemy dopiero po wykonaniu. Głosuję na kostur, cokolwiek będzie robił. Tarcza z krasnoludzkiego metalu nie dla mnie, za ciężka. A diademów nie noszę.

     Zamiast odpowiedzi, Lydia bezceremonialnie nacisnęła znaczek kostura. Znaczek rozjaśnił się jeszcze bardziej, podczas gdy pozostałe zgasły. Szczeknął zamek pokrywy. Zaszumiało, zadrżało i przez chwilę maszyna wydawała z siebie dźwięki, przypominające stłumione, rytmiczne uderzenia, po czym umilkła na chwilę, aby zaraz zacząć syczeć obłoczkiem pary. Coś się tam chyba obracało wewnątrz. Pohałasowała dobrą chwilę, zanim wszystko ucichło, zgasł znaczek kostura i jednocześnie szczęknął zamek pokrywy, jakby odemknął się rygiel.

     Z wahaniem uniosłem pokrywę. Wewnątrz leżał i błyszczał kostur w krasnoludzkim stylu. Uniosłem go. Choć metalowy, był zadziwiająco lekki. Zapewne pusty w środku. Jego główka przypominała małą, błękitną latarnię, wykonaną z czystego eterium. Błyszczał jakimś tajemniczym zaklęciem, którego nie znałem. To jedynie zdołałam rozpoznać, że pochodziło ze Szkoły Przywołania.

     - Piękny – szepnęła Katria.

     Przez chwilę wszyscy troje podziwialiśmy w milczeniu dzieło Kuźni Eterium. W końcu Lydia przerwała milczenie.

     - Wypróbujesz go?

     Pokręciłem głową.

     - Nie tutaj – odparłem. – Wyjdźmy na zewnątrz. Nie wiadomo, kogo on nam tu przywoła.

     - Ale to już beze mnie – szepnęła Katria.

     Zwróciliśmy wzrok w jej kierunku. Była wyraźnie wzruszona.

     - To wszystko, o co mogłabym prosić – wykrztusiła z trudem. – I oto… Stało się. Nikt nie zaprzeczy temu, co zostało tu zrobione.

     - Co teraz? – spytała Lydia.

     - Ze mną? – uśmiechnęła się Katria. – Zrobiłam, co miałam do zrobienia. Ale wy… Zanieście to światu. Powiedzcie, co udało nam się odkryć. Wspólnie. Nie chowajcie tego dla siebie.

     - Na pewno tak zrobimy – zapewniłem ją. – Kostur zaniosę do Akademii. Niech najtęższe głowy zajmą się jego zbadaniem i opisaniem. I zapewniam Cię, że twoje imię znajdzie się w tych dokumentach.

     - Nareszcie – westchnęła z ulgą. – Mogę teraz odpocząć. Żegnajcie, przyjaciele. Niech szczęście zawsze wam sprzyja, dokądkolwiek się udacie.

     I zanim zdążyliśmy odpowiedzieć, złożyła nam prawdziwie dworski ukłon i… Rozwiała się, jakby nigdy jej tu nie było.

*          *          *

     Podróż do Białej Grani zajęła nam dwa dni. Szliśmy początkowo trochę markotni, bowiem rozstanie z Katrią, choć spodziewane, w zrozumiały sposób dolało odrobinę dziegciu do całej tej beczki miodu. Pocieszaliśmy się tylko, że jest już wolna, spełniona i szczęśliwa.

     W drodze wypróbowaliśmy magiczną laskę. Kostur losowo przywoływał we wskazane miejsce albo dwemerskiego pająka-strażnika, albo sferę. Na jakiś czas, potem automat znikał. Początkowo nas to bawiło. Lydia kilkakrotnie rzuciła nim zaklęcie i nie mogliśmy się powstrzymać od śmiechu, gdy złocisty automat maszerował z chrobotem obok nas, po kamienistym trakcie. Potem jedna ze sfer utknęła w jakiejś większej dziurze i nie mogła z niej wyjechać. Zanim jej się to udało, znikła. Zabawa była przednia, ale sam kostur oceniłem jako raczej mało przydatny. Bez żalu podjąłem postanowienie, że przy najbliższej okazji przekażę go Arnielowi Gane. Był specjalistą od kultury Dwemerów i z pewnością będzie umiał wykorzystać go do czegoś bardziej pożytecznego niż zabawa.

     W drodze obiecaliśmy sobie co najmniej tydzień odpoczynku. W planach mieliśmy leniuchowanie i absolutnie nic poza nim. Postanowiliśmy spać do południa, posilać się zdrowo i smacznie oraz nadrobić wszelkie zaległości towarzyskie, o ile będą się ograniczały do terenu Białej Grani. Już dawno obiecaliśmy wziąć udział w uczcie u Towarzyszy z Jorrvaskr, opowiedzieć Farengarowi o wampirach i podzielić się opowieściami z naszymi sąsiadami.

     Jednak gdy tylko stanęliśmy u drzwi naszego domku, ze zdumieniem ujrzeliśmy kartkę papieru, złożoną we czworo i wciśniętą w ciasną szparę między drzwiami i futryną. Wyciągnąłem ją i z ciekawością rozwinąłem. Wiadomość była bardzo lakoniczna.


     Czekam w karczmie Pod Chorągwianą Klaczą


     Kartka była podpisana, ale pech chciał, że fragment z podpisem dotykał futryny i pojawiająca się tu czasami rosa rozmoczyła go do tego stopnia, że stał się zupełnie nieczytelny.

     Spojrzeliśmy zdziwieni po sobie.

     - Kto to może być? – mruknąłem. – Pismo drobne, kształtne, jakby kobiece…

     - Może Serana? – podsunęła Lydia.

     - Czekałaby w oberży? – pokręciłem głową. – Ona raczej unika ludzi. Nie, to musi być ktoś inny.

     - Sprawdźmy – odparła Lydia. – Tylko zostawmy tu nasze manele.

     Zostawiliśmy w domku ekwipunek, a także trochę się obmyliśmy i oporządziliśmy. Po niedługim czasie udaliśmy się do pobliskiej karczmy. Tam kolejna niespodzianka.

     - Jesteście! – Hulda, właścicielka gospody przywitała nas półgłosem, jakby czegoś się bała. – Nareszcie. On rządzi się tu jak u siebie.

     - Kto?

     - Nie wiem, nie raczył się przedstawić – szepnęła Hulda. – Zajął całe piętro dla siebie i swojego kamerdynera. Jakiś arystokrata. Codziennie posyła nas do waszego domu, żeby sprawdzić, czy już wróciliście.

     Zdziwieni, ale i zaciekawieni udaliśmy się na piętro. Zapukałem do drzwi, a te natychmiast się otworzyły.

     - No, nareszcie – przywitał nas znajomy głos. – Moja cierpliwość już się powoli wyczerpywała. Kuchnię mają tu jak w chłopskiej izbie, wina podłe, a o herbacie nawet nie słyszeli.

     Weszliśmy do pokoju i zamknęliśmy drzwi za sobą.

     - Nie spodziewaliśmy się ciebie – odezwałem się zaskoczony. – Witaj w Białej Grani.

     Mistrz Neloth uśmiechnął się i podkręcił wąsa. Gestem wskazał nam krzesła.

     - Dobrze was znów widzieć.

     - A co cię do nas sprowadza? – spytała Lydia. – Pewnie coś ważnego, skoro zdecydowałeś się na trudy takiej długiej podróży?

     - Jak to co? – przybrał znów swój irytujący ton głosu. – Obiecaliście mi przecież wycieczkę do Czarnej Przystani. Mam nadzieję, że nie zapomnieliście o tym i że macie dość czasu. Wspominaliście, że wejście jest gdzieś pod Markartem…

     - Jest kilka wejść – odparłem. – Nie trzeba iść aż tak daleko. Najbliższe jest w połowie drogi z Białej Grani do Wichrowego Tronu. To mniej niż pół dnia drogi.

     - Dopiero je odkryliśmy – dodała Lydia.

     - Świetnie! – aż zaklaskał w dłonie. – To kiedy możemy wyruszyć? Może jutro?

     Zrezygnowani spojrzeliśmy po sobie. I tyle wyszło z naszego leniuchowania! Widać, nie było nam pisane.

     - Jutro skoro świt przy bramie – odezwałem się, wstając. – I weź tylko to, co niezbędne na taką wyprawę. Trzeba będzie trochę pochodzić po górach, więc się nie obciążaj.

     Idąc do Wietrznego Domku najpierw kroczyliśmy nieco zawiedzeni, z nosami na kwintę. Ale szybko opanowała nas wesołość. Zaczęliśmy chichotać, coraz mocniej. Potem już zataczaliśmy się ze śmiechu. Tak, przygoda przyczepiła się do nas i za nic nie chciała nas puścić wolno.

     Szykowała się ciekawa wyprawa.


     KONIEC

     I tak kończy się opowieść o przygodach Wulfhere'a Cyrodiilijczyka. Ale czeka Was jeszcze epilog, więc proszę zostańcie tutaj jeszcze na jeden, krótki wpis.


wtorek, 20 maja 2025

Rozdział XLI – Ostatni fragment

     Wyszliśmy z podziemi na świeże powietrze. Zmierzchało już, a i my byliśmy porządnie zmęczeni. Trzeba było poszukać jakiegoś miejsca na nocleg. Najbliższym miastem był Wichrowy Tron. Najbliższym, co nie znaczy bliskim. Wiadomo było, że przed północą nie damy rady do niego dojść. Z westchnieniem ruszyłem przed siebie, początkowo brnąc w niezbyt głębokim śniegu, zanim doszedłem do znacznie wygodniejszej, wydeptanej ścieżki. Tu jednak zatrzymałem się i obejrzałem się za siebie.

     - Może jednak przenocujemy tutaj? – rzuciłem nieśmiało. – Tu jest ciepło, są nawet łóżka.

     - W zbójeckiej melinie? – Lydia niepewnie potrząsnęła głową. – A jeśli przyjdą następni?

     - Prawda – westchnąłem. – Trzeba by trzymać wartę.

     Myśl, że każde z nas będzie musiało spędzić pół nocy na walce z sennością, otrzeźwiła mnie nieco. I już bez słowa ruszyłem ścieżką w stronę sąsiedniej góry, w pobliżu której przebiegał szlak. Szliśmy w milczeniu, by na czas usłyszeć ewentualne niebezpieczeństwo, ale aż do samego miasta nie spotkała nas żadna przygoda. 

Wichrowy Tron. Wnętrze posiadłości Hjerim

     W naszej posiadłości spędziliśmy kilka dni. Głównie na dyskusjach i studiowaniu mapy. No i uważnym przeglądaniu notatek Katrii, oczywiście. Próbowaliśmy znaleźć jakąś wskazówkę, dotyczącą miejsca, w którym znajduje się czwarta część naszego klucza. Nic nam nie pasowało. Jedyne, do czego doszliśmy, to fakt, że Raldbthar wcale nie był tym miejscem, o którym myśleliśmy uprzednio.

     - Czyli niesłusznie wtedy zmywałem – obruszyłem się, co wywołało atak serdecznego śmiechu Lydii. – Wcale nie byłaś bliżej. To naprawdę musi leżeć gdzieś na północy.

     Wróciliśmy do dokumentów i przez dłuższą chwilę nic nie przychodziło nam do głowy. Dopiero po pewnym czasie doznałem olśnienia.

     - Pominęliśmy jeden punkt – postukałem palcem w mapę. – Nie odwiedziliśmy tego miejsca, oznaczonego jako numer dwa.

     - Przecież tam właśnie spotkaliśmy Sorine – Lydia spojrzała na mapę. – Niczego tam nie było, poza kupą kamieni.

     - Nie, to nie było tam – pokręciłem głową. To miejsce musi leżeć znacznie dalej na północ. Ta mapa jest niedokładna. Popatrz w notatki Katrii. Czekaj, jak to tam szło – zacząłem kartkować dziennik. – O, tutaj.

     Opisane jako „Bthar-Zel” („sprzymierzone miasto”?). Nie jest to jednak Bthardamz. Wygląda na mniejszy ośrodek na północ lub północny zachód stąd. Na rzece.

     - Północ, lub północny zachód stąd – powtórzyłem. – Czyli bez wiedzy, co oznacza „stąd”, nie znajdziemy tego miejsca. Dziennik znaleźliśmy w Akrnghtamz, dlatego przyjęliśmy, że chodzi o miejsce na północ od Akrnghtamz. Ale to błąd. Cały czas mi to nie pasowało.

     - Więc co oznacza to „stąd” – Lydia podniosła na mnie oczy. – Z jakiego punktu twoim zdaniem trzeba wyruszyć?

     - Dziennik wspomina o Bthardamz, więc…

     - Więc chodzi o miejsce na północ od Bthardamz?

     - Prawdopodobnie – przytaknąłem. – To gdzieś na Pograniczu, tak pokazuje mapka. I tylko tyle się zgadza z miejscem spotkania z Srorine. No, jeszcze to, że to musi być gdzieś „na rzece”, bo tak wspomina dziennik. Chociaż czy tamto było „na rzece”, to miałbym wątpliwości. Moim zdaniem to było nad jeziorem.

     - Ma to sens – mruknęła. – Na Pograniczu nie brak strumieni i mniejszych rzek. Ale mapa pokazuje tylko te większe. Będzie trzeba poszukać. Zaczynając od Bthardamz.

     Bthardamz była to wielka, dwemerska budowla. Prawdziwe podziemne miasto. Byliśmy tam kiedyś, dość dawno temu, wykonując zadanie dla Periyte – daedrycznego księcia. Bardzo niechętnie wracam do tamtych wspomnień. Jego kapłan najpierw odurzył mnie jakimiś oparami, a potem jakiś głos nakazał mi zlikwidowanie sekty „Dotkniętych”. Byli to niebezpieczni ludzie, zarażeni jakimś morem, choć sami byli nań uodpornieni. Ja też nie od razu podjąłem się tego zadania w taki sposób, w jaki życzyłby sobie tego daedryczny książę. Próbowałem najpierw porozumieć się z nimi i dowiedzieć się, jak ich wyleczyć, co nasuwało się niejako samo z siebie. Niestety, okazało się, że oni wcale nie chcą zostać wyleczeni, a zamiast porozumienia, wybrali walkę. Walkę, którą przegrali. I tak, poniekąd wbrew własnej woli, wykonaliśmy zadanie, jakie nałożyła na nas daedra. Muszę tu jednak przyznać, że Periyte zachował się honorowo i nagrodził nas Łamaczem Czarów – daedryczną tarczą, odbijającą zarówno ciosy miecza, jak i magię zniszczenia. Ja sam wolałem lekką tarczę elfią, więc nie miałem zamiaru jej używać. Zatem wzięła ja pod opiekę Lydia i od dawna jej z powodzeniem używała. Tak staliśmy się posiadaczami trzeciego daedrycznego artefaktu, po Przedświcie, darze Meridii i Gwieździe Azury.

     W tej chwili jednak najważniejsze dla nas było to, że znaliśmy położenie tej budowli. Niestety, czekała nas daleka droga. Którą w dodatku jeszcze bardziej sobie wydłużyliśmy! Tym razem jednak nie było to skutkiem jakiegoś niespodziewanego zbiegu okoliczności, a zwykłego lenistwa, które nas nagle ogarnęło. Chyba zaczęło nam już dawać się we znaki wyczerpanie ciągłymi przygodami. Dość, że podzieliliśmy sobie drogę na znacznie krótsze odcinki niż zazwyczaj, większość czasu odpoczywając w przydrożnych gospodach. Wstawaliśmy późno, wyruszaliśmy w drogę nie, jak mieliśmy w zwyczaju, przed świtem ale ledwo przed południem, wyspani, wypoczęci i po obfitym śniadaniu.

     Pierwsza w kolejności była gospoda „Przy Nocnej Bramie”. Tkwiła ona samotnie na szlaku z Fortu Kastav do Fortu Dunstad, w zasadzie wcale nie po drodze. Ale miała jedną zaletę – stała najbliżej. Odbiliśmy więc nieco na północ, by wypocząć w wygodnym łóżku, napełniwszy najpierw żołądki gorącą potrawką. Stamtąd wolno pomaszerowaliśmy do Fortu Dunstad, tego samego, który swego czasu zdobywałem wraz z garstką żołnierzy, w czasie wojny domowej. Fort ten podzielony był na dwie części, cywilną i wojskową. Była tam gospoda, z której mogli korzystać podróżni, a czasami, gdy brakowało w niej miejsca, zawsze mogliśmy liczyć na pomoc stacjonujących w drugiej części Legionistów. Wciąż wśród nich było wielu, którzy pamiętali nas z dawnych czasów.

     Z Fortu Dunstad udaliśmy się na północ, do Gwiazdy Zarannej i tamtejszej oberży. Z kolei stamtąd, wyjątkowo wcześnie, jako że czekał nas dłuższy odcinek drogi, do Morthalu, gdzie znów spędziliśmy noc w gospodzie. I tu dopiero nastąpiło niespodziewane wydarzenie.

     Rankiem, dowiedziawszy się o naszej obecności w mieście, odwiedził nas cieśla Thonnir, ten sam, któremu ongi pomogliśmy pomścić śmierć żony, przemienionej przez wampiry. Ku naszemu zdumieniu, wręczył nam klucze do nowego domu. Okazało się, że zgodnie z naszym zamówieniem, o którym oboje zdążyliśmy już zapomnieć, wybudował nam solidną chatę, w pobliżu świątyni Ustengrav i do tej pory nie miał okazji nam jej przekazać.

     - Nie ma tylko mebli – oświadczył. – Znaczy, porządnych mebli. Bo jakiś tam prowizoryczny stół jest. I kilka zydli, żeby budowniczy mogli coś po ludzku zjeść. Łóżka nie ma, ale jest wygodne legowisko.

     Ucieszyła nas ta wiadomość. Ponieważ poprzednio dostał od nas sporo pieniędzy, o czym również nie pamiętaliśmy, nie musieliśmy mu niczego dopłacać. Jak stwierdził, nie przekroczył planowanego budżetu. Nic więc dziwnego, że zamiast do Smoczymostu, jak poprzednio zamierzaliśmy, udaliśmy się najpierw do naszego nowego domu, na północnym skraju mokradeł Hjaalmarch. Chatka stała nad jeziorem, jednak nie przy samej wodzie, a ma wysokim, skalistym nadbrzeżu, w bezpiecznej odległości. Była, wbrew oczekiwaniom, dość duża, choć jednoizbowa. Wykonana dokładnie i solidnie, w ładnym, czysto norskim stylu, przypominającym budynki Białej Grani. Jak wspomniał Thonnir, za nią znajdował się równy plac, który można było wykorzystać pod rozbudowę naszej rezydencji, czyniąc z niej przedsionek większego budynku. Pomysł spodobał nam się na tyle, że postanowiliśmy go zrealizować w niedalekiej przyszłości.

Chata w norskim stylu

     Mimo naszych obaw, w chacie zastaliśmy względny porządek. Wspomniane legowisko składało się ze sporego siennika, leżącego na podłodze i przykrytego miękkimi skórami. Stół, choć nieco toporny, krzywo zbity z desek, oheblowanych tylko z jednej strony, spełniał swoją rolę. Stało na nim nawet kilka naczyń – blaszanych talerzy i kubków. Tak więc noc spędziliśmy, wprawdzie bez wygód, ale w całkiem przyzwoitych warunkach. Jedyną niezbyt szczęśliwą okolicznością był fakt, że droga do Smoczymostu niespodziewanie nam się wydłużyła. Dlatego zdecydowaliśmy pójść na przełaj, przez mokradła Hjaalmarch – do Samotni, do której było bliżej. Wyruszyliśmy późnym rankiem i dość szybko, bo już wczesnym popołudniem, głodni jak wilki i nieco zmęczeni, stanęliśmy nad brzegiem rzeki Karth. Musiałem mocno wytężyć płuca, wołając o przewóz, bo rzeka przy ujściu rozlewała swoje wody naprawdę szeroko. Na szczęście głos niesie po wodzie i a nasze oświetlone słońcem sylwetki dostrzeżono z drugiego brzegu, gdzie znajdował się port. Wkrótce do prawego brzegu dobiła nieduża łódź, która przewiozła nas do portu, a jej właściciel zdarł z nas złodziejską sumę, o którą się jednak nie targowaliśmy, bo zwyczajnie mieliśmy na to sił.

     Obiad zjedliśmy w gospodzie „Pod Mrugającym Ślizgaczem”, a potem, choć bardzo nam się nie chciało, zmusiliśmy się do kąpieli w lodowatej rzece, aby zmyć z siebie kurz, pot i błoto. W posiadłości Dumna Wieżyca czym prędzej otworzyliśmy sobie butelkę wina na rozgrzewkę i leniuchowaliśmy już do końca dnia.

     Rankiem, w gospodzie, przy jajecznicy i parujących kubkach z naszymi ulubionymi naparami, ustaliliśmy sobie marszrutę. Bthardamz znajdowało się dość daleko na zachód. Doszlibyśmy w ciągu jednego dnia, gdybyśmy dobrze wyciągali nogi, ale z pewnością szybka wędrówka po górzystym Pograniczu, wycisnęłaby z nas ostatnie siły. Poza tym, tam nie bardzo było gdzie przenocować. Dookoła pełno Renegatów, a w samej budowli na pewno zagnieździła się już jakaś szajka, albo rozbójników, albo jakichś niedobitków sekty Dotkniętych. Dlatego też ustaliśmy, że dziś pójdziemy jedynie do Smoczymostu, tam przenocujemy i stamtąd wczesnym rankiem wyruszymy na naszą wyprawę.

     Tak też uczyniliśmy, tym razem już bez leniuchowania, przed świtem opuszczając Smoczymost i kierując się na zachód, na Pogranicze. Staraliśmy się nie tracić czasu, więc już około południa dostrzegliśmy sterczące budowle Bthardamz.

     - Pamiętasz ścieżkę w pobliżu? – spytała Lydia.

     Skinąłem głową. Tej ścieżki nie zaznaczono na mapie, ale pamiętałem, że przy wschodniej ścianie budowli biegła ścieżka, niczym wąż pnąca się ku pobliskim pagórkom. Znaleźliśmy ją bez trudu i skręciliśmy na północ, omijając krasnoludzki, podziemny pałac.

     Droga wiła się między wzgórzami. W pewnym momencie doszła do niewielkiej rzeczki, płynącej bystrym, górskim nurtem na południe. Przed nami pojawiły się góry, oddzielające Pogranicze od wybrzeża Morza Duchów. Choć znajdowaliśmy się w północnej części Skyrim, nie było tu jeszcze śniegu, bowiem całe Pogranicze, wraz ze swoimi pagórkami i wzgórzami, było nachylone ku południu i dość intensywnie nasłonecznione, niby wielka winnica, jakie widywałem w ojczystych stronach.

     - Rzeka – mruknęła Lydia. – Ciekawe tylko, czy to ta.

     - Coś mi mówi, że ta – odrzekłem. – Ścieżka biegnie wzdłuż niej. Dokądś chyba prowadzi.

     - Jak znam Skyrim, do jaskini niedźwiedzi, albo obozu Renegatów – westchnęła. – Ale nie dowiemy się, jeśli nie sprawdzimy.

     - Nie wygląda na uczęszczaną – pokręciłem głową. – Nie ma na niej żadnych śladów, a w wielu miejscach jest porośnięta mchem. Nikt od dawna po niej nie chodził, co najwyżej zwierzęta.

     Na wszelki wypadek zacząłem jednak rzucać co jakiś czas zaklęcie Wykrycie Życia. Nic jednak nie pokazało, poza kilkoma lisami, zającami i kozicami.

     W pewnym momencie Lydia zatrzymała się i podniosła dłoń do oczu.

     - Chyba idziemy dobrze! – oznajmiła. – Tam coś jest.

     Podążyłem wzrokiem w kierunku, w którym patrzyła, ale niczego nie dostrzegłem.

     - Gdzie?

     Aby to zobaczyć, musiałem stanąć tuż obok niej, aby krzewy nie zasłaniały mi widoku. I wtedy dostrzegłem coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak okrągły głaz, jakich wiele leżało dookoła. Ale w blasku słońca ujrzałem też wyraźny, metaliczny błysk. To nie był głaz. To była kopuła dwemerskiej budowli!

     Dwemerowie powszechnie używali swojego tajemniczego metalu, zarówno do najróżniejszych konstrukcji, jak i ozdób. Metal ten z wyglądu przypominał mosiądz, ale to jedynie o nim wiedzieliśmy, że mosiądzem na pewno nie był. Jako budulec, był od niego znacznie mocniejszy i twardszy, niemal jak dobra stal. Jako metal ozdobny – nieaktywny chemicznie, zupełnie jak złoto. Gdyby kopuły pokryto warstwą mosiądzu, już po kilku latach pokryłyby się śniedzią, a po wiekach ich ozdobna powłoka zapewne w ogóle przestałaby istnieć. Tymczasem krasnoludzki metal był tak trwały, że powłoka, choć już nadgryziona zębem czasu, nie straciła nawet swojego połysku. Ot, jedynie tam, gdzie pod wpływem wody, która dostała się pod nią, a także mchów i porostów, złuszczyła się i odpadła. Na samej powłoce mech nigdy nie rósł, z nieznajomej mi przyczyny.

     Przyspieszyliśmy, jakbyśmy nagle dostali sił, choć wciąż było pod górę. I wkrótce doszliśmy do niewielkiego, w porównaniu do innych, znanych nam już dzieł Dwemerów, obiektu. Był to w zasadzie misternie i solidnie zbudowany most nad niedużym wodospadem, huczącym poniżej i rozsiewającym wokół drobne kropelki wody. Weszliśmy na kamienne przęsło. Most był w całkiem dobrym stanie. Wiadomo, że dwemerskie budowle słynęły z trwałości i solidności, ale tu wyraźnie było widać, że dawno temu, ale już po epoce Dwemerów, ktoś nie ustawał w wysiłku, aby utrzymać go w dobrym stanie.. Nie dziwiło mnie to – most to przecież część szlaku, i jeśli już stoi, dobry gospodarz będzie o niego dbał. Dziś wprawdzie niektóre kamienie były wyszczerbione, ostre niegdyś kanty zaokrągliły się, a niektórych w ogóle brakowało, ale czego tu oczekiwać po czymś, co miało – jeśli wierzyć uczonym – kilkaset, albo nawet kilka tysięcy lat?  To w takim surowym klimacie, jaki panował w Skyrim.

Bthar-Zel (dwem.: Sprzymierzone Miasto)

     - Jestem niemal pewien, że to właściwe miejsce – powiedziałem dość głośno, żeby przekrzyczeć huczący pod naszymi nogami wodospad. – Tylko gdzie niby miałoby znajdować się to eterium?

     - Poszukajmy – Lydia potrząsnęła głową. – Choć nie wiem, czy cokolwiek tu jeszcze znajdziemy. Rzeczywiście, nie bardzo jest nawet gdzie szukać.

     Most, choć piękny i w dobrym stanie, był też całkiem zwyczajny. Z obu stron miał masywne, kamienne pylony, zwieńczone złoconymi kopułami, a między nimi rozciągało się krótkie, proste, kamienne przęsło. Masywne ściany nie zawierały żadnego schowka, a i same pylony zdawały się nie pełnić żadnej funkcji, poza ozdobą. Opukaliśmy dokładnie ściany, Lydia wspięła się nawet na pylony, aby zajrzeć w okolice zwieńczeń, ale niczego nie znaleźliśmy.

     - Co teraz? – Lydia spojrzała na mnie pytająco. – Niedługo zacznie się ściemniać.

     - Nie wiem – wzruszyłem ramionami. – Na moście niczego nie ma. Nie można wykluczyć, że coś tu było, ale już nie ma.

     - Myślisz, że ten, kto naprawiał most, mógł to znaleźć pierwszy?

     Pokiwałem głową. Mogło tak być, a nawet wydało mi się to bardzo prawdopodobne. Wędrowiec, przechodzący przez most, raczej nie zwróciłby uwagi na żaden ukryty schowek, ale budowniczy, któremu powierzono konserwację obiektu, na pewno zbadał go przedtem bardzo dokładnie.

     - Zakładasz, że most przebudowano – odezwała się Lydia w zamyśleniu.

     - To przecież widać – odrzekłem. – I nie tyle przebudowano, co naprawiono. Popatrz tutaj – wskazałem przerwę między kamieniami. – Tu użyto zaprawy murarskiej, między nie do końca dopasowanymi kamieniami. Te kamienie też są inne niż pozostałe, pochodzą stąd. Dwemerowie, jak zdążyłem zauważyć, łączyli kamienie bez zaprawy, albo z tak jej cienką warstwą, że nie sposób jej zauważyć.

     - Dokładniej obrabiali kamienie – dodała Lydia ze zrozumieniem. – No tak, ktoś to naprawiał, kiedyś, dawno temu. Ale czy my mamy absolutną pewność, że Katrii chodzi o most?

     Zaskoczyła mnie, przyznaję.

     - No – odrzekłem powoli – a o co innego może chodzić? Tu nic więcej nie ma. Katria zresztą sama nie wiedziała, o jaki obiekt chodzi. Znała tylko jego dwemerską nazwę i w przybliżeniu jego położenie.

     - A dokąd ten most prowadzi?

     Fakt, tu zadała mi ćwieka. Początkowo sądziłem, że most to po prostu część szlaku, ale szybko się zorientowaliśmy, że za nim nie ma żadnej drogi. Może istniała w czasach Dwemerów, ale teraz był tam jedynie niewielki, nieregularny placyk, otoczony skałami, z usypaną na środku kupką głazów.

     - To nie kupka głazów – roześmiała się Lydia. – To kamienny słup. I na pewno nie stoi tu przypadkiem!

     Miała rację! To naprawdę był masywny, kamienny słup, ale aby się o tym przekonać, trzeba było zedrzeć z niego warstwę mchu i kępę trawy, która wyrosła na samym szczycie.

     - Rzeczywiście – zdumiony przejechałem dłonią po zimnej powierzchni kamienia. – Jest obrobiony i to bardzo starannie…

     Urwałem nagle, bowiem zdarłszy warstwę darni, pokrywającą szczyt, ujrzałem coś błękitnego. Teraz moje ruchy stały się niecierpliwe. Zdzierałem tę zamszoną darń, jakby zależało od tego moje życie. Wreszcie odkryłem podłoże.

     - Jest – szepnąłem i poczułem nagłą falę radości. – Jest i to nie ruszony!

     Zapomniany na wieki kawałek eterium leżał sobie w zagłębieniu kamiennego słupka. Wgłębienie owo najpierw zapewne zarosło mchem, potem wiatr nawiał tam piachu i w końcu wyrosła w nim trawa. I tak przeleżał sobie pod warstwą darni kilkaset, albo i kilka tysięcy lat.

     Lydia przypadła do mnie i zerknęła na błękitny kawałek tajemniczego tworzywa. Próbowała go wyciągnąć, ale tak zarósł , że się nie dało. Trzeba było użyć końca mojego wysłużonego, ale wciąż jeszcze ostrego orkowego noża. Podważyłem błękitną płytkę końcem i po chwili udało mi się ją oderwać od podłoża.

     - Tym razem wygraliście – rozległ się znajomy głos.

     Katria pojawiła się nagle obok nas, z figlarnym uśmiechem.

     - Wygraliśmy? – spytała Lydia.

     - Byliście pierwsi – uśmiechnął się duszek. – Czyli spotykamy się na miejscu, w kuźni?

     Nie zdążyłem nawet otworzyć ust, gdy migocząca postać rozwiała się.

     - No i znów zostawiła nam zagadkę – mruknąłem niezadowolony. – Na miejscu, czyli gdzie?

     - Na tym chyba polega to zadanie – Lydia objęła mnie ramionami i przytuliła się do moich pleców. – Musimy znaleźć to miejsce. Katria przecież też nie wie, gdzie ono jest, tylko może się domyślać.

     - A ty wiesz?

     - Domyślam się – odrzekła. – Podobnie jak ty.

     - Bthalft – pokiwałem głową.

     Nic innego nam nie pasowało. Studiowaliśmy mapę dokładnie, a tamte strony znaliśmy dość dobrze i wiedzieliśmy, że oprócz Bhaftl, nie ma tam żadnej innej dwemerskiej budowli. Niby jasne, ale jednak nie do końca. Znaliśmy bowiem to miejsce. Bywaliśmy tam wielokrotnie. To były jedynie ruiny jakiejś naziemnej fortecy, bez żadnych podziemi. A przynajmniej, do tej pory nikt takowych nie znalazł. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że miejsce to bardzo często bywało zamieszkane i prawdopodobnie wielokrotnie zbadane, nasze szanse na znalezienie czegokolwiek nowego przedstawiały się dość mizernie.  

     - Ale teraz mamy eterium – powiedziała Lydia bez przekonania. – Może ono właśnie jest potrzebne do tego, żeby owo coś znaleźć?

     - Może – westchnąłem, rozglądając się. – A teraz proponuję rozbić tutaj obóz, bo chyba nic lepszego w okolicy nie znajdziemy.

*          *          *

     Najkrótsza droga z naszego obozowiska prowadziła do Karthwasten. Najkrótsza. Wcale nie najłatwiejsza, a już na pewno nie najbezpieczniejsza. Dlatego z Bthar-Zel pomaszerowaliśmy prosto do Makartu. Zajęło nam to cały dzień, ale odpoczynek we własnym, wygodnym mieszkaniu wart był tego wysiłku.

     Naszym ostatecznym celem było Bthalft. Miejsce to leżało pomiędzy Ivarstead i Pękniną, zatem dość daleko, w przeciwnym rejonie Skyrim. Podzieliliśmy sobie te drogę znów na krótsze odcinki. Najpierw do Karthwasten, gdzie ugościł nas Ainethach. Wdzięczny Breton nie zapomniał bynajmniej, kto uratował jego kopalnie i nie tylko przenocował nas w swym domu, ale jeszcze suto nakarmił.

     Potem było trochę gorzej. Mieliśmy do wyboru albo odbić do Rorikstead, dość mocno zbaczając z drogi, albo iść prosto do Białej Grani, która znajdowała się jednak bardzo daleko. Wybraliśmy to drugie i dlatego wstaliśmy bardzo wcześnie, wyruszając w drogę długo przed świtem. Moglibyśmy sobie skrócić drogę, idąc na przełaj, jak to nieraz już robiliśmy, ale przy tak długim marszu lepiej było iść wygodnym traktem. A i tak do Wietrznego Domku dotarliśmy dopiero o północy.

     Odpoczywaliśmy cały następny dzień. Wyruszyliśmy dopiero następnego ranka, również przed świtem, aby późnym wieczorem zawitać do gospody w Ivarstead. Tam przywitał nas gromki aplauz. Ze wzruszeniem przywitaliśmy się z przyjaciółmi, których w tej wiosce nie brakowało. Zaprzyjaźnieni bowiem byliśmy, w większym lub mniejszym stopniu, z każdym mieszkańcem tej wioski. Wilhelm również ucieszył się na nasz widok i czym prędzej zaproponował nam kolację, polecając świeże steki z horkera. Zeszło nam do późna na biesiadzie w doborowym towarzystwie i wzajemnym prześciganiu się w opowieściach. Siedząc obok Temby i mając naprzeciwko Gwilina, poczułem się jak w domu.

     Ta biesiada sprawiła, że wstaliśmy dość późno. Po śniadaniu ruszyliśmy dziarskim krokiem w kierunku Pękniny, ab w pewnym momencie zejść z traktu ścieżką w prawo. Przed nami zamajaczyły ruiny Bthalft.

Bthalft

     Sam nie wiem, czy słusznie używam nazwy „ruiny”. Niby budowla nie była zniszczona, ale jednocześnie trudno było to określić, bowiem składała się jedynie z kilku obmurowanych placyków, na różnych wysokościach, połączonych schodami. Kilka ni to pomników, ni to studni, jakaś metalowa statua, zapewne niekompletna. Wyglądało to, jak podmurówka jakiejś drewnianej budowli, z której nic już nie zostało. Z drugiej strony, wiedziałem już, że Dwemerowie nie budowali swoich obiektów z drewna, więc wątpliwe, aby stało tutaj przed wiekami coś więcej. Nikt nie wiedział czym właściwie było to miejsce, co nie przeszkadzało różnej maści rozbójnikom zasiedlać je od czasu do czasu, bowiem znakomicie nadawało się na obozowisko.

     Z powodu owych band, podeszliśmy na miejsce bardzo ostrożnie. Kilkakrotnie rzuciłem zaklęcie Wykrycie Życia, a także krzyk Szept Aury. Ale nic się nie pokazało. Miejsce było zupełnie opuszczone.

     - Strażnicy niedawno zrobili tu porządek – stwierdziła Lydia, wskazując ciemną plamę na kamiennym podłożu.

     Miała rację. To była krew, którą niedawno tu przelano. Zapewne przysłano tu garnizon z Pękniny, albo jakiś najemnik podjął się tego zadania. Ktokolwiek tego dokonał, był w swym działaniu skuteczny. Nie spotkaliśmy tu nikogo.

     Nikogo?

     Uśmiechnąłem się, gdy błękitne światełko pokazało mi się na jednym z tarasów. Tym razem to Katria była szybsza. Duszek uśmiechał się wesoło i machał do nas ręką. Poszliśmy w tamtym kierunku, do kamiennego cokołu, na którym stała jakaś metalowa statua, nie wiadomo co przedstawiająca. Wyglądało to jak kilka połączonych ze sobą obręczy, z wystającym ze środka grotem.

Bthalft. Widoczna statua i duszek Katrii

     Przywitanie było serdeczne, choć ze strony Katrii można było wyczuć sporą niecierpliwość. Niemal od razu przeszła do rzeczy.

     - Macie ze sobą wszystkie odłamki? – upewniła się.

     - Mamy – odrzekła Lydia, wyciągając je z plecaka. – Tylko nie wiemy, co z nimi dalej zrobić.

     - Bywaliśmy tu nie raz – dodałem. – I nigdy nie znaleźliśmy niczego, wartego uwagi.

     Katria spojrzał na nas z tajemniczym uśmiechem. A przynajmniej jej uśmiech wyglądał na tajemniczy. Trudno było to ocenić, ponieważ jej postać była przezroczysta, a pamiętajmy, że wszystko to działo się za dnia, kiedy widzieliśmy sią niezbyt wyraźnie.

     - Nie szukaliście dokładnie.

     Roześmiałem się.

     - I tu się mylisz – oświadczyłem. – Przeszukaliśmy to miejsce bardzo dokładnie. I to wielokrotnie. Tu niczego nie ma.

     Tajemniczy uśmiech nie znikał z jej twarzy.

     - A skąd wiedzieliście, czego szukać?

     Spojrzeliśmy po sobie ze zdziwieniem.

     - Nie wiedzieliśmy – odparłem. – Ale to chyba jasne, że żadnej kuźni tu nie ma – zatoczyłem ramieniem dookoła. – I nie ma tu żadnego wejścia do podziemi, żadnej bramy, ani niczego podobnego.

     - Kuźnia z pewnością jest ukryta – szepnęła Katria. – I wejście do niej również.

     - A ty wiesz, gdzie ono jest? – spytała Lydia.

     - Nie wiem – uśmiechnęła się. – Ale mam pewne podejrzenia. I myślę, że jest bardzo blisko.

     Rozejrzałem się wokół. Uważnie. Bardzo uważnie. Ale nadal nie dostrzegałem absolutnie niczego, co sugerowałoby, że gdzieś tam jest ukryte jakieś wejście.

     - Bliżej – odezwała się nasza eteryczna towarzyszka. – Nie patrz tak daleko. Masz to pod samym nosem.

     Zerknąłem na statuę. Lydia również. Chwyciłem za jedną z obręczy i spróbowałem nią poruszyć, ale była mocno osadzona w kamiennym cokole i nie dało się jej wprawić w ruch.

     - Nie wiem – skapitulowałem. – Nie mam pojęcia.

     - Popatrzcie tutaj – Katria wskazała na zamszone zagłębienie w cokole. – Nic wam to nie podpowiada?

     Zerknąłem na płytkie zagłębienie. Zwyczajne, okrągłe, płaskodenne, zarosłe mchem, częściowo zasypane piachem, wielkości małego talerza. Wyglądało, jakby kiedyś, przed wiekami, coś w nim stało, ale już dawno to coś usunięto.

     - To jest metalowe – Lydia przysunęła twarz do kamienia. – Obramowanie tego otworu jest z metalu!

     Wyciągnęła mi zza pasa orkowy nóż i ostrym końcem zeskrobała kawałek mchu. Potem zaczęła skrobać nieco mocniej, aż w końcu błysnęło przydymionym złotem. W kamienne zagłębienie najwyraźniej wmurowano metalową obręcz.

     - To jeszcze żaden dowód – mruknąłem. – To mogło służyć jako uchwyt do czegoś. Czegokolwiek. Lampy, ozdoby, jakiejś rzeźby…

     - I zapewne zupełnie przypadkiem ma dokładne taką średnicę, jak nasz klucz! – wpadła mi w słowo Katria. – Wybacz, ale nie wierzę w takie przypadki.

     Zdumiałem się. Mogła mieć rację. Wziąłem od Lydii jeden z odłamków i przyłożyłem do zagłębienia. Rzeczywiście, średnica ta sama! Pasowałby idealnie, gdyby owo zagłębienie oczyścić z ziemi, mchu i różnych innych śmieci.

     Nie musiała nas już popędzać. Oczyszczaliśmy to, jakby zależało od tego nasze życie. Na zmianę: palcami, nożem, znalezionym opodal patykiem, potem dmuchając niby w ognisko, ale w końcu oczyściliśmy krąg na tyle, że ujrzeliśmy go w całości.

     - Gwiazda? – Lydia pokręciła głową.

     - To tryb – sprostowałem. – Koło zębate. Puste w środku i do niczego nie podłączone…

     - Nieważne – zniecierpliwiła się Katria. – Ważne, że otwór w środku jest odpowiedniej wielkości. Mniej więcej…

     Chwyciłem jeden z odłamków i umieściłem go w otworze.

     - Nawet dokładnie taki sam – pokiwałem głową. – Tak, to nie może być przypadek.

     - Włóż wszystkie – odezwała się Katria. – Wszystkie cztery! I…

     - I?

     Uśmiechnęła się.

     - Nie wiem! Zobaczymy, co się stanie.

     Umieściłem w otworze wszystkie cztery kawałki. Musiałem je jeszcze dopasować, ale gdy to zrobiłem, metalowa statua nagle rozbłysła, jakby trafił w nią piorun. Odskoczyliśmy odruchowo. Rozległ się metaliczny zgrzyt. Obręcze nagle zaczęły się obracać wokół swej osi, niby elementy żyroskopu. Zmieniły położenie i…

     Znieruchomiały.

     I nic. Nic więcej się nie działo.

     Poczekaliśmy jeszcze chwilę. I jeszcze jedną i następną. Daremnie. Tajemniczy mechanizm, choć zareagował na obecność klucza, nie uczynił niczego więcej. Nie otworzyły się żadne tajemne drzwi, nie pojawił się żaden portal, a i statua zgasła i znieruchomiała.

     Rozczarowanie odbiło się w naszych oczach. Spojrzeliśmy bezradnie po sobie. W oczach Katrii pojawiły się łzy.


czwartek, 17 kwietnia 2025

Rozdział XL – Raldbthar

     Myliliśmy się oboje. I to bardzo!

     Przez niemal pół drogi z Rorikstead do Białej Grani spieraliśmy się, co do położenia owego tajemniczego miejsca, w którym mieliśmy poszukać Kuźni Eterium. Mnie wydawało się, że to gdzieś na Pograniczu, podczas gdy Lydia była pewna, że to nieco bardziej na północ, bliżej Samotni.

     Zrozumiałe więc, że po dziennik Katrii sięgnąłem więc, zanim jeszcze zdjąłem plecak. Leżał tam, gdzie go zostawiłem, na komodzie, po lewej stronie od wejścia. I od razu zacząłem go kartkować.

     - Daj, sprawdzę – Lydia wyjęła mi go z rąk. – A ty przynieś drewna.

     Zmarzliśmy trochę po drodze. Łagodny zwykle klimat Doliny Białej Grani, tym razem pokazał swoje chłodniejsze oblicze. Przez całą drogę wiał nam w twarze zimny wiatr, wystarczająco silny, aby przecisnąć się przez każdą szparę. Nawet Lydia, odporna na zimno Nordka, zaczęła chuchać w dłonie. Toteż rozpalenie ognia uznaliśmy za najpilniejszą czynność, zaraz po wejściu do naszego domku.

     Chwyciłem siekierę i wyszedłem na zewnątrz. Znów poczułem ziąb, więc nie marudziłem, tylko od razu narąbałem trochę drobnych drewienek na podpałkę. Potem chwyciłem sosnowy odziomek i naskrobałem żywicznych drzazg. Dołożyłem kilka grubszych polan. Gdy wróciłem z naręczem drewna, zastałem Lydię siedzącą przy stole i zatopioną w lekturze.

     - Żadne z nas nie miało racji – odezwała się, unosząc głowę. – Albo, jeśli wolisz, mieliśmy ją oboje, ale tylko częściowo.

     - Nie rozumiem – mruknąłem, ustawiając drewienka w stos.

     Roześmiała się.

     - Ale i tak wygrałam – oświadczyła. – Byłam bliżej. I dlatego dzisiaj ty zmywasz.

     Teraz ja się roześmiałem. Zaczynała się nasza zabawa w przekomarzanie się.

     - A w czym to miałaś więcej racji? – zerknąłem na nią.

     Próbowała, niezbyt udanie, zrobić poważną i mądrą minę, czym rozśmieszyła mnie jeszcze bardziej. Zacząłem rechotać, ona po chwili również.

     - Miałam rację, że tam zimno – oświadczyła, gdy już się uspokoiła. – I że to o wiele bardziej na wschód. Ty miałeś rację tylko o tyle, że to na pograniczu.

     - Czyli remis – próbowałem się wtrącić.

     - Jeszcze nie skończyłam! Mówiłam, że na wschód, ale nie wiedziałam, że aż tak na wschód, więc tu mam tylko kawałek racji. A twoje Pogranicze…

     Tu urwała i zaczęła się śmiać.

     - Tak, to na pograniczu – dodała ze śmiechem. – Ale Bieli i Wschodniej Marchii!

     Mój śmiech zamarł, ustępując miejsca ogromnemu zdumieniu. Jak mogliśmy się aż tak pomylić? To przecież zupełnie inna część Skyrim, z Pograniczem nie mająca nic wspólnego.

     - A gdzie konkretnie? – spytałem zaciekawiony.

     - Na zachód od Wichrowego Tronu – odrzekła, poważniejąc. – Co więcej, to o wiele bliżej Wichrowego Tronu niż Gwiazdy Zarannej. Sama nie wiem, jak mogliśmy to aż tak bardzo pokręcić.

     - Czyli dość blisko! – sapnąłem, podpalając drzazgi zaklęciem.

     - W Skyrim nigdy nie jest blisko – odparła. – Akurat w tym miejscu jest dość stroma góra, którą trzeba będzie obejść. Nie znam za dobrze tamtych stron, nie pamiętam, żebym tam kiedykolwiek była. Trzeba popytać ludzi, może ktoś będzie wiedział o jakiejś krasnoludzkiej budowli w tamtej okolicy. Nie ma rady, chyba musimy najpierw zajść do Wichrowego Tronu. Ktoś pewnie będzie wiedział. Tylko kto?

     - Przychodzi mi do głowy Vuunfert Nieumarły – westchnąłem. – Ale czy on będzie chciał ze mną gadać?

     Nadworny mag nie miał powodów, by pałać do mnie sympatią. Swego czasu, trafił przeze mnie na kilka tygodni do więzienia, oskarżony o straszne zbrodnie na młodych dziewczynach. Dopiero potem okazało się, że był całkowicie niewinny i nawet sam próbował znaleźć zbrodniarza, zwanego Rzeźnikiem. 

     - Ja z nim porozmawiam – odrzekła Lydia. – Mamy kilka magicznych kosturów, których nie używamy. Sprzedam mu któryś po niskiej cenie, to powinno poprawić mu humor.

     To mogło się udać. Lydia łatwo zjednywała sobie ludzi, a jej handlowa żyłka mogła tylko w tym pomóc.

     Dmuchnąłem kilka razy w mały płomyk. Żywiczne drzazgi zajęły się szybko i wkrótce ogień objął drewienka, a potem grubsze polana. Ciepło uderzyło mnie w twarz. Lydia kucnęła obok mnie i wyciągnęła ręce w kierunku paleniska.

     - Nie mamy nic do jedzenia – oznajmiła. – Ogrzeję się trochę i pójdę do gospody, kupić coś gotowego. Jakieś życzenia?

     Potrząsnąłem głową. Było mi wszystko jedno, byle było to gorące i świeże. Zresztą, każda potrawa, choćby najprostsza, z oberży „Pod Chorągwianą Klaczą” była smaczna.

     - Co powiesz na szybką kąpiel w pianie? – zaproponowałem. – Przygotuję balię i zagrzeję trochę wody. Dość mam zimnych kąpieli.

     Ustawiliśmy trójnóg z kociołkiem nad ogniskiem i nalaliśmy do niego wody, po czym Lydia wyszła po wieczerzę, a ja wytargałem z kąta balię. Nie była duża i w zamyśle miała służyć do prania. Ale używaliśmy jej także do kąpieli i to zwykle we dwójkę, choć ledwo się w niej mieściliśmy. Ale to właśnie lubiliśmy najbardziej – tę bliskość, żeby nie powiedzieć ciasnotę. W oczekiwaniu, aż woda w kotle zabulgocze, przygotowałem mydło i wonną, na pół magiczną miksturę do kąpieli, która znakomicie usuwała zmęczenie i przy okazji wytwarzała mnóstwo piany, którą nieraz bawiliśmy się jak małe dzieci. Zwłaszcza, gdy z piany robiliśmy sobie zarost. Widok Lydii, z białymi wąsami i brodą, a czasem i białymi, krzaczastymi brwiami, nieodmiennie mnie rozśmieszał.

     Woda w kociołku w końcu zabulgotała, wlałem ją więc do balii i znów napełniłem kociołek. Woda nie zaczęła jednak nawet syczeć, gdy usłyszałem łomotanie do drzwi. Otworzyłem, a Lydia omal mnie nie stratowała, trzymając w obu dłoniach ciężkie naczynie.

     - No szybciej, bo już mnie parzy!

     Postawiła na stole gliniany garnek z przykrywką. Rozeszła się smakowita woń.

     - Najpierw jemy, czy się kąpiemy?

     - Nie dam rady wytrzymać ani chwili dłużej – odparłem. – Jestem głodny jak smok.

     Zresztą, przecież trzeba było przecież poczekać, aż woda w kociołku się zagrzeje.

*          *          *

     - Jest, tam na zboczu góry – Lydia przysłoniła oczy dłonią. – Ledwo widać.

     Istotnie, zza skały wystawał fragment muru, z resztkami złoceń. Prowadziła do niego kręta ścieżka. Vuunfert uprzedził nas jednak, że w budowli, zwanej według starych map Raldbthar, zagnieździła się szajka przestępców i miejsce to jest niebezpieczne. Dlatego oboje zdjęliśmy łuki z ramion i nałożyliśmy strzały na cięciwy.

Raldbthar - wejście

     Muszę tu nadmienić, że miałem zupełnie nowy łuk, wykonany własnoręcznie, jedynie przy niewielkiej pomocy Adrianne, która pod moją nieobecność przygotowała mi materiały do jego budowy. Znakomity łuk z kości smoka, o konstrukcji przypominającej trochę łuk Katrii, a także trochę Łuk Auriela. Majdan był lekki i niesamowicie sztywny, zaś ramiona płaskie i wygięte do przodu, dzięki czemu cięciwa nawijała się na nie w ostatniej fazie strzału. Powodowało to znacznie szybszy lot strzały. Na cięciwę użyłem specjalnej liny z pajęczych nici, którą wykonał dla mnie Fihada z Samotni. Łuk zakląłem ogniem, przy sporej pomocy Farengara, nadwornego maga Białej Grani. Byłem naprawdę dumny i zadowolony ze swej nowej broni. Nazwałem go Smoczym Łukiem Inferno. Przystrzelałem go na równinie pod Białą Granią. Istotnie, strzały leciały celnie, bardzo szybko i miały niesamowitą siłę przebicia. Dziś po raz pierwszy miałem go użyć w boju.

     Było dość chłodno, toteż nic dziwnego, że zbóje pochowali się wewnątrz. Tylko troje z nich trzymało wartę, a i oni schronili się w niedużej budce, jedynie od czasu do czasu z niej wychodząc, aby rzucić okiem na ścieżkę. No i niestety, jeden z nich wylazł akurat wtedy, gdy pojawiliśmy się na prowadzących do budowli schodach.

     Jak już wspomniałem, strzała z mojego nowego łuku leciała szybko. Nie dość szybko. Zdążył wrzasnąć, alarmując pozostałych. Trzeba było dobyć miecza.

     Włóczące się po Skyrim bandy zbójów nie są wielkim wyzwaniem dla pary doświadczonych wojowników. A jednak niełatwo jest ich wytępić. Mimo wielu prób, podejmowanych przez jarlów i cesarskich legatów, wciąż stanowili niebezpieczeństwo. Nawet jeśli udało się czasem pokonać jedną, czy drugą bandę, zwykle szybko na jej miejsce pojawiała się nowa. Myślę, że dowódcy po prostu źle się za to zabierali. Wysyłali przeciwko nim regularne wojsko, które wprawdzie dysponuje większą siłą niż grupka bandytów, ale ta ostatnia przewyższa ją w mobilności. Wojsko nie zaatakuje znienacka, bo zostanie wykryte na czas i zbóje po prostu uciekną, lub pochowają się w niedostępnej części swojej kryjówki. Żołnierze nie mogą tez przebywać na miejscu zbyt długo, a gdy się wycofają, banda wraca na swoje miejsce. Nie ma na nich rady!

     Jedynym sposobem pozbycia się niechcianych lokatorów, było wysłanie przeciw nim kogoś takiego jak my – kogoś, kto podkradnie się do ich kryjówki i weźmie całą grupę z zaskoczenia. Sęk w tym, że takich osób było niewiele. Najbardziej znaną grupą byli, oczywiście, Towarzysze z Jorrvaskr w Białej Grani, którzy często brali na siebie takie zlecenia. Ale było ich niewielu i nie mogli być wszędzie. Rozbójnicy więc, choć po wojnie ich liczba wyraźnie zmalała, wciąż stanowili „uciążliwe urozmaicenie miejscowego folkloru”, jak to zwykł z ironią mawiać Vilkas, jeden z Towarzyszy.

     Tym razem odesłaliśmy do Sovngardu troje przestępców, zanim stanęliśmy przed złocistymi drzwiami z krasnoludzkiego metalu. Jak zwykle, przygotowałem łuk, podczas gdy Lydia swój zwiesiła na plecach i dobyła miecza. Weszliśmy do środka.

     Przywitało nas bijące wewnątrz ciepło, zapach spalonego oleju i huczenie wielkiego palnika, którego płomień przegradzał wyjście z obszernej komnaty, w której się znaleźliśmy. Obecna w niej rozbójniczka zdołała nas wprawdzie dostrzec, ale nie zdążyła nikogo zaalarmować. Ze strzałą w czole osunęła się na ziemię.

Raldbthar - przedsionek. Widoczny palnik i wychodzące z niego płomienie

     Zerknąłem na płomień, przekraczający przejście. Za nim znajdowała się pochylnia, prowadząca w dół, zamknięta złocistą kratą. Sam płomień wydobywał się z dwu dysz, na wysokości piersi i nieco powyżej kolan i skierowano go na nadzianą na rożen pieczeń, zdaje się z zająca, która właśnie zaczynała się przypalać.

     Już chciałem poszukać jakiegoś pokrętła, które zgasiłoby płomień i pozwoliło nam przejść, gdy Lydia wskazała palcem w lewo. Tam od komnaty odchodził szeroki korytarz i skręcał w prawo. Ze strzałami na cięciwach zakradliśmy się w tamtym kierunku. Od korytarza odchodziło kilka wejść do komnat mieszkalnych. Tam natrafiliśmy na troje następnych zbójów. Znów doszło do walki, ale tym razem wystarczyły strzały. Dalej drogę przegradzała krata, za nią znajdowała się pochylnia w górę, ale jeszcze przed nią korytarz skręcał w prawo i w dół. Tam znajdowała się obszerna, jasno oświetlona komnata, z której dochodziły ludzkie głosy. Okazało się, że banda urządziła tam sobie jadalnię.

Jadalnia w Raldbthar

     Nie zauważyli nas. Szybko dwóch z nich pożegnało się z życiem. Trzeci zdążył jeszcze podnieść ze zdziwieniem głowę i powstać na nogi, ale na tym zakończył swój zbrodniczy żywot.

     Z jadalni prowadziły schody na górę, ale szybko okazało się, że wiodą one jedynie na taras. Za to pod tarasem odkryłem kolejną kratę. Zamek był bardzo precyzyjny, ale udało mi się go otworzyć, łamiąc zaledwie trzy wytrychy i nie robiąc hałasu. Otworzyłem kratę. Pomieszczenie, oddzielone od jadalni gęstą kratką, wyglądało na bardzo zaniedbane. Tu i ówdzie leżał gruz, opadły z powały, pełno było gratów i śmieci. I spomiędzy tych śmieci wychyliła się nagle postać w zbroi i z mieczem w dłoni, wykonująca prowokacyjne ruchy, zachęcające mnie do sięgnięcia po miecz.

     Nie bawiłem się w jego gierki. Po prostu, posłałem mu strzałę w oko. Może i niezbyt honorowo, ale w stosunku do rozbójników nie czułem wyrzutów sumienia. Gdyby była ze mną Serana, z pewnością nie miałbym nic przeciwko temu, aby pożywiła się jego życiową energią.

     Rozejrzeliśmy się trochę po tej graciarni. Było tu kilka krasnoludzkich sejfów, w których znaleźliśmy trochę złota i błyskotek. Była tam też broń  i elementy dwemerskich zbroi, ale nie chcieliśmy się tym obarczać. Potem znów stanęliśmy w szyku bojowym i Lydia otworzyła złocistą bramę na przeciwległej ścianie. Ta zaprowadziła nas do krótkiego korytarzyka, zamkniętego kratą. Ale nie typową krasnoludzką kratą, tylko taką, jaką czasami widywaliśmy w norskich podziemiach. Składała się z wielu żelaznych, pionowych prętów, nie połączonych między sobą. Na dole koniec każdego z nich tkwił w okutym otworze, a obok znajdowała się dźwignia, która zapewne służyła do zamykania i otwierania przejścia. Taka krata była jednocześnie pułapką – jej pręty, na kształt włóczni, potrafiły przebić kogoś, kto miał pecha znaleźć się w przejściu w chwili jej zamykania. Przekonaliśmy się o tym, gdy tylko przestawiłem tę dźwignię i grube pręty, z zaostrzonymi grotami na górze, schowały się z chrzęstem w otworach w posadzce. Ostrożnie przeszliśmy przez wąskie przejście. Znaleźliśmy się w niewielkiej, ale jasno oświetlonej komnacie, z korytarzem jaśniejącym naprzeciwko. Na pozór pustej, ale w ściany wbudowano zasobniki, często zawierające strażnicze automaty, zwane pająkami. Poza tym, w dwu przeciwległych kątach ujrzałem sfery w spoczynku.

Wspomniana krata

     Sfera to szczególny rodzaj robota. Jest lekka, szybka i dobrze uzbrojona. W spoczynku wygląda jak złota kula, sięgająca człowiekowi do połowy uda. Ale gdy system bezpieczeństwa wykryje w jej pobliżu intruza, owa kula rozsuwa się i wyłania się z niej metalowa, ażurowa postać, zaś połówki sfery zaczynają działać jak koła, na których ów robot potrafi poruszać się zadziwiająco szybko i zwinnie.

Pierwszą sferę rozbiłem jedną celną strzałą. Mój łuk z kości smoka wyrzucał strzały z taką siłą, że uderzenie grota rozbiło misterną konstrukcję na kilka części. Hałas wzbudził jednak drugą ze sfer w stan gotowości. Złocisty robot wysunął się z cichym chrzęstem ze swej kulistej skorupy. Miałem tylko chwilę na unieszkodliwienie jej, bowiem wiedziałem dobrze, jak niewiele czasu potrzebuje ta maszyna na zlokalizowanie intruza. Dwemerska strzała, z niezwykle twardym grotem, pomknęła ku złocistej postaci. Celowałem w miejsce, w którym korpus łączył się z podwoziem. Jak wyjaśnił mi swego czasu mistrz Neloth z wyspy Solstheim, tam właśnie należało uderzać, bowiem tam znajdował się, jak to on nazywał, metalowy węzeł, łączący całą konstrukcję w całość. Grot uderzył bezbłędnie. Konstrukcja rozsypała się jak domek z kart. Leżący na posadzce korpus ruszał się jeszcze przez chwilę, ale zaraz uszła z niego cała para i znieruchomiał. Gdy ruszyliśmy przed siebie, w kierunku korytarza, z bocznego zasobnika wyskoczył jeszcze pająk, ale Lydia machnęła tylko mieczem i delikatna maszynka rozpadła się.

     Krótki korytarz zaprowadził nas na pochylnię, prowadzącą w górę. Tym razem jednak nie była to po prostu kamienna pochylnia. Zawierała groźną pułapkę. Świadczyła o tym szeroka jak dłoń szpara pośrodku, przebiegająca wzdłuż niej.

     - Uważaj – wskazałem na podłużną szparę. – Z tego mogą wysunąć się…

     Nie zdążyłem dokończyć! Jednocześnie, na górze i na dole, ze szpary wysunęły się złociste ostrza. W jednej chwili rozłożyły się, niby wiatracze śmigi i wirując groźnie, zaczęły przemierzać całą pochylnię w górę i w dół. Taki ostrze, z twardego, krasnoludzkiego metalu, poruszające się z dużą prędkością, potrafiło przebić nawet elfią zbroję z księżycowego kamienia. Można było stracić tu nogi!

Pochylnia z wirującymi ostrzami. Osie wirników poruszały się dodatkowo w górę i w w dół, wzdłuż wyżłobienia pośrodku pochylni.

     Rozejrzeliśmy się wokół, ale żadne z nas nie zauważyło żadnej dźwigni, pokrętła, czy pedału, którym dałoby się to wyłączyć. Trzeba było przeskoczyć między ostrzami, wybierając odpowiedni moment. Nie było to najbezpieczniejsze wyjście, ale jedyne w takiej sytuacji. Uważnie obserwowałem wirujące śmigi przez dłuższą chwilę, aby wyczuć tę jedną, w której należało ruszyć. Przebiegłem bezpiecznie. Lydia ruszyła za mną. Najgorsze, że trzeba było nie tylko skakać między ostrzami, ale jeszcze wspinać się pod górę. Jakoś się udało.

     - Odetchnijmy chwilę – zaproponowała Lydia, wyciągając manierkę. – Kto wie, co nas czeka w podziemiach.

     - Przecież jesteśmy w podziemiach – odrzekłem, pociągając łyk słodkawego płynu.

     - W przedsionku – poprawiła mnie. – Do podziemi dopiero zjedziemy.

     I mówiąc to, wskazała głową na coś za moimi plecami. Odwróciłem się. Za mną znajdowała się typowa, krasnoludzka winda, z dźwignią pośrodku. Z westchnieniem wszedłem na okrągłą platformę. Poczekałem aż Lydia do mnie dołączy i przestawiłem dźwignię. Winda ruszyła. Jechała długo – niechybny znak, że podziemia są bardzo głębokie. Gdy stanęła, otwierając się na długą, ciemną, prowadzącą w dół pochylnię, oboje poczuliśmy chłód i coś jeszcze – pewien charakterystyczny, nieprzyjemny zapach.

Tę pochylnię wyposażono w identyczną pułapkę, ale na szczęście, tutaj była nieczynna

     - Falmerowie – szepnęła Lydia, potrząsając głową. – Jak zwykle, zalęgli się w dwemerskich piwnicach.

     - Zostali tam uwięzieni – szepnąłem, wspominając słowa Gelebora. – Tak czy inaczej, musimy bardzo uważać.

     Ruszyliśmy w dół, tym razem starając się iść możliwie cicho. Falmerowie, w przeciwieństwie do dwemerskich mechanizmów, mieli niezwykle czuły słuch. Na samym dole drogę zagrodziła nam masywna, kuta brama. Otworzyłem ją, starając się robić jak najmniej hałasu.

     Okazało się, że niepotrzebnie – całe pomieszczenie wypełniały stukot, chrobot i inne dziwne odgłosy, dobiegające z góry. Skutecznie zagłuszały one szelest naszych kroków.

     Nie wiem, czym było to pomieszczenie za czasów dwemerskich. Niczego mi nie przypominało. Przede wszystkim, było ogromne. Na samym środku znajdował się ocembrowany, wypełniony wodą basen, przypominający nieczynną fontannę. Po kątach pochowały się prymitywne, chitynowe szałasy Falmerów, a po prawej stronie znajdowała się zagroda, w której drzemało kilka chaurusów. Nad basenem wznosiła się serpentynowa pochylnia, prowadząca na wyższy poziom, gdzie znajdowało się kilka tarasów, również zabudowanych szałasami. 

     Niechętne wspominam to wszystko, co wydarzyło się później. Po rozmowie z Geleborem nie umiałem pozbyć się współczucia dla Falmerów i wcale nie miałem ochoty ich zabijać. Ale co zrobić, gdy nie dało się z nimi porozumieć, a oni atakowali nas z zaciętością, graniczącą z fanatyzmem? Niestety, zanim dotarliśmy na górę, musieliśmy ustrzelić ich wszystkich. Nikt z nich nie przeżył, o czym wiemy na pewno, bo w poszukiwaniu przejścia spenetrowaliśmy tę wioskę dokładnie. Jedyna droga prowadziła w górę.

Obozowisko Falmerów, widziane z górnej platformy

     Na górnym poziomie korytarz zaprowadził nas do kolejnej sporej komnaty. To stąd dochodziły te hałasy. To musiała być jakaś dwemerska siłownia, bowiem wszędzie stały jakieś konstrukcje, z obracającymi się trybami, albo zionącymi parą. Na samym końcu tego pomieszczenia znajdował się duży basen – przypuszczalnie zbiornik wody pitnej. Nad nim rozciągnięto pomost, zakończony zwodzonym mostem, przez który można było dostać się do przejścia naprzeciw. A raczej można by było – bo mostu nie dało się opuścić. Mechanizm tylko chrobotał głośno i nieprzyjemnie, przyprawiając nas o dreszcze. Wspiąć się do przejścia z basenu – niewykonalne. Za stromo i za wysoko.

     Opuściliśmy ręce w geście bezradności. Na chwilę. Wzrok mój bowiem padł na najbliższą przekładnię, poruszającą się w tę i z powrotem, jakby potężne koła zębate, wystające z filaru, nie potrafiły się obrócić. Coś spomiędzy nich wystawało. Podszedłem zaciekawiony do przekładni i roześmiałem się.

     - Jak to ma działać, skoro jest zablokowane? – powiedziałem głośno.

     W trybach tkwił bowiem dwemerski pręt, blokujący pracę przekładni. Spróbowałem go wyciągnąć, ale tkwił mocno. Rozejrzałem się wokół, w poszukiwaniu jakiegoś narzędzia. Gratów tu nie brakowało, więc podniosłem inny pręt i użyłem go jak dźwigni. Przekładnia po kilku próbach odblokowała się i mechanizm zaczął pracować bez zgrzytów.

     Ale tych zgrzytów i stuków było znacznie więcej, a most dalej nie dał się opuścić.

     - One wszystkie są zablokowane – oznajmiła Lydia, sprawdzając pozostałe przekładnie. – To na pewno nie przypadek.

     Istotnie, w kolejnej przekładni tkwiła długa kość. Poszło z nią łatwiej niż z prętem, bo była już starta i wyszczerbiona. Mechanizm zaszumiał i nabrał obrotów, jednocześnie zapaliło się światełko po lewej stronie mostu.

     - To chyba już – odezwałem się niepewnie i podszedłem do dźwigni.

     Niestety, most nadal tkwił tam gdzie przedtem, a opuszczający go mechanizm wciąż zgrzytał, jakby protestował przeciw używaniu go. Musieliśmy obejrzeć wszystkie przekładnie. Wszystkie były zablokowane, czy to dwemerskim złomem, czy jakimiś kośćmi. Z pewnością było to dzieło Falmerów.

Opisane pomieszczenie. Widoczny basen, podniesiony, metalowy most i kilka mechanizmów z przekładniami zębatymi.


     - Nie chcieli, by most dał się opuścić – domyśliła się Lydia. – Musiało tam kryć się jakieś niebezpieczeństwo.

     - Z pewnością nadal się tam kryje – zgodziłem się. – Ciekawe, co to takiego, że tak bardzo się tego bali!

     Odpowiedź przyszła, gdy tylko odblokowaliśmy ostatnią przekładnię. Od razu zrobiło się ciszej. Mechanizmy zaczęły pracować równo, bez zgrzytów i stuków. Przekładnie zwiększyły obroty, a nad mostem pojawiło się drugie światełko. Opuściłem most.

     Za nim stała odpowiedź na nasze pytanie.

     - Uważaj, centurion! – ostrzegła mnie Lydia.

     Tak, to istotnie był przeciwnik, którego nie można było lekceważyć. Ciężka, bojowa maszyna, przypominająca ogromną, opancerzoną postać. Budzący grozę strażnik dwemerskich podziemi. Z bliska bardzo niebezpieczny. Potrafił nie tylko zadawać potężne ciosy młotem lub ostrzem, ale i dmuchać przegrzaną parą. Jedyna skuteczna taktyka polegała na tym, aby nie dopuścić go zbyt blisko. Można było to zrobić, bowiem przy wszystkich swych zaletach, był dość powolny. W grę wchodziła więc jedynie magia, albo broń miotająca. Falmerskie łuki były jednak o wiele za słabe na gruby pancerz centuriona. Nic dziwnego więc, że próbowali się przed nim odgrodzić.

     Ale ja nie miałem falmerskiego łuku, tylko smoczy! W dodatku dysponowałem metalowymi, dwemerskimi strzałami, o dużej sile przebicia. Podniosłem broń do oka akurat w tym momencie, kiedy maszyna oderwała się od stacji ładowania i zrobiła pierwszy krok w naszą stronę.

     Skuteczność mojego nowego łuku zaskoczyła nawet mnie. Grot z głośnym trzaskiem przebił przedni pancerz, co kiedyś wydawało mi się niemożliwe! W dodatku, musiałem trafić w jakiś ważny element pod pancerną płytą, bowiem metalowy olbrzym zachwiał się i zaczął kręcić się w kółko, jakby stracił orientację. Po chwili stracił też równowagę i runął z hukiem na kamienną posadzkę. Spod pancerza wydobył się ze świstem strumień pary. Maszyna znieruchomiała.

     - Jedna strzała – Lydia z uznaniem pokiwała głową. – Bosmerowie mogliby się uczyć od ciebie strzelectwa.

     - Przypadek – odparłem, choć i ja czułem dumę z szybkiego zwycięstwa. – Ale że grot przebił ten pancerz? Niesamowite… Chyba była tam jakaś szpara.

     Podeszliśmy do centuriona. Jego pancerz nie był uszkodzony w żaden inny sposób, jak tylko moją strzałą. Ależ ten łuk miał siłę!

     - Zrobię drugi dla ciebie – uśmiechnąłem się do żony.

     - Trzymam za słowo – puknęła mnie rękawicą w napierśnik. – Tylko żeby pasował do moich butów!

     Parsknęliśmy śmiechem, po czym, wciąż chichocząc, weszliśmy do niedużego pomieszczenia. Środek zajmował jakiś dwemerski mechanizm, błyszczący metalem i kryształami, który coś mi przypominał. Był to okrągły, szeroki na jakieś półtorej wysokości człowieka, wystający z podłoża, kamienny pulpit, pokryty metalem. Gdzieś już coś takiego widziałem…

     Ale nie miałem czasu zastanawiać się nad tym dłużej, bowiem nagle pojawiła się obok nas błękitna poświata.

     - Znowu się spotykamy!

Duch Katrii w dwemerskich podziemiach

     Wyraźnie uradowany głos Katrii obudził w nas ciepłe uczucia. Z uśmiechem przywitaliśmy błękitnego duszka.

     - To była niezła wyprawa – uśmiechnęła się również, z pewnym podziwem.

     - Skoro tu jesteś, to znaczy, że już niedaleko – odezwałem się.

     Katria niecierpliwie skinęła głową.

     - Szybciej, to chyba tutaj!

     Powiodła nas do bocznej nieco mniejszej komnaty. Była bardzo podekscytowana. Nie dziwiłem się jej – w końcu właśnie miał dopełnić się kolejny etap dzieła jej życia, które pewnego dnia uwolni ją z tego świata. Jej niecierpliwe nawoływania wywołały na naszych twarzach jedynie uśmiechy. Przypominała nam małą dziewczynkę, która nie może doczekać się nowej sukienki.

     Poszliśmy za nią, aż do końca niewielkiej komnaty. Tam, na kamiennym stole, pod świecąca jednostajnym blaskiem dwemerska lampą, na specjalnie przygotowanym dla niego pulpicie leżał kolejny fragment okrągłego klucza, wykonanego z czystego eterium.

     Zatrzymaliśmy się, spoglądając na niego, jak na jakiś ołtarz. Aż Katria do reszty straciła cierpliwość.

     - No, na co czekacie? – jęknęła. – Zabierzcie to!

Miejsce odnalezienia kolejnego kawałka eterium

     Sięgnąłem po błękitny klejnot i uniosłem go z cokołu. Przysunąłem do oczu jej, Lydii i sobie. Obróciłem go kilka razy, wolno, aby nasza eteryczna towarzyszka, która nie mogła wziąć go do rąk, obejrzała go sobie dokładnie.

     - Muszę powiedzieć – odezwała się wzruszona – że cieszę się, że to koniec. Długo na to czekałam i targała mną niepewność, czy aby na pewno o mnie nie zapomnicie.

     - Nigdy – zapewniła ją Lydia. – Ani o tobie, ani o kuźni. Ale czy to naprawdę już koniec?

     Eteryczna postać potrząsnęła głową, aż rozwiały jej się włosy, jakby wciąż była żywa.

     - To trzeci, prawda?

     Potwierdziliśmy jednocześnie.

     - No dobra, jeszcze nie koniec – uśmiechnęła się. – Został jeszcze jeden. Wybaczcie, tu w zaświatach trochę mi się to wszystko kręci. Zatem – spojrzała na nas ciepło – jeszcze się spotkamy.

     - Ale gdzie? – zapytałem.

     Posłała mi zadumane spojrzenie.

     - Na miejscu…

     I rozwiała się, jakby nigdy jej tu nie było.

     Spojrzeliśmy z Lydią po sobie.

     - Na miejscu – powtórzyłem. – Czyli nie ułatwi nam sprawy.

     - Ona przecież też tego nie wie – odparła Lydia. – Pojawia się tylko wtedy, gdy jesteśmy blisko eterium. Jakoś to wyczuwa.

     Zgodziłem się, że tak może być. Przecież gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, sama nie wiedziała, gdzie szukać. Tyle jedynie wiedziała, co znalazła w bibliotekach i co zaznaczyła na mapie. Zaczęliśmy zbierać się do wyjścia. Z poprzedniej komnaty prowadziła jeszcze jedna brama, której nie zbadaliśmy, a która prawdopodobnie połączona była z drugim wyjściem. Krasnoludzkie podziemia zawsze miały ich kilka. Ale zanim skierowałem się za bramę, pomyszkowaliśmy jeszcze trochę po pomieszczeniu. Uznaliśmy, że miejsce, w którym ukryto coś tak cennego jak eterium, musiało być czymś w rodzaju skarbca i niewykluczone, że znajdziemy tu coś jeszcze. Istotnie, znaleźliśmy sejf z kilkoma złotymi pierścieniami, z czego jeden był zaklęty. A potem zainteresował mnie tajemniczy pulpit.

     - Pamiętasz? – wskazałem na niego – w Bhalft był podobny. Tam, gdzie szukaliśmy Pradawnego Zwoju. Trzeba było go uruchomić… Czekaj, ja to wciąż mam!

     - Co takiego?

     - Tę kulkę, którą dał mi ten szaleniec… Septimus… Chwila – zacząłem przetrząsać plecak.

     - Czego szukasz?

     - Tego!

     Tryumfalnie wyciągnąłem złocistą kulkę, wielkości kurzego jaja. Nie zwlekając włożyłem artefakt do zagłębienia w pulpicie. Pasował! I zaraz wydałem z siebie jęk, bowiem prosto pod stopami otworzyło się przejście – a ściślej, opadła posadzka, tworząc kręcone schody wokół pulpitu. Poturlałem się w dół z hałasem blach, uderzających o kamienne stopnie.

     - Cały jesteś? – dobiegł mnie głos Lydii.

     - Cały – mruknąłem, wstając. – Lepiej zejdź tu do mnie, bo to chyba nie koniec wyprawy.

     Przed sobą bowiem ujrzałem dwemerską windę. Mogła prowadzić w górę, do wyjścia, ale mogła też w dół. Stanęliśmy na środku i przerzuciłem tkwiącą na samym środku dźwignię. Winda zaczęła opadać.

     Spojrzeliśmy po sobie. Dokąd ona nas zaprowadzi?

     Winda jechała dość długo, by w końcu zatrzymać się przed złocistą bramą. Niecierpliwie otworzyłem ją i zamarłem w bezruchu.

     - Wszystkiego się spodziewałam, tylko nie tego – roześmiała się Lydia. – Tak blisko Białej Grani!

     Była to Czarna Przystań – olbrzymie, podziemne miasto Dwemerów, które swego czasu przeszliśmy wzdłuż i wszerz, w poszukiwaniu Pradawnego Zwoju.

     - To się musi ciągnąc niemal pod całym Skyrim – szepnąłem z podziwem. – Przecież poprzednio weszliśmy do niej z okolic Makartu.

     - A wyszliśmy w okolicach Gwiazdy Zarannej – skinęła głowa Lydia. – To musi być znacznie większe, niż nam się wydawało.

Czarna Przystań


     - Ale dziś chyba nie będziemy się tam zagłębiać – skrzywiłem się. – Może zostawmy to sobie na inna okazję?

     Lydia skinęła głową. Też miała dość tej podziemnej wędrówki.

     Zawróciliśmy, obiecując sobie, że jeszcze tu wrócimy.