Lydia podeszła do Katrii i uczyniła ruch, jakby chciała ją przytulić, ale zaraz, zrezygnowana pokręciła głową. Katria była przecież duchem i żaden fizyczny kontakt z nią nie był możliwy.
- Nie jest tak źle, jak to wygląda – mruknąłem. – Zamek zadziałał. Tylko potem widocznie coś się zacięło.
Katria dyskretnie otarła łzy i wzięła głęboki oddech.
- Wybaczcie tę chwilę słabości – szepnęła. – Ale tu kończą się moje pomysły. Nie wiem, co robić dalej.
- Może poszukać w okolicy – podpowiedziałem niepewnie. – Może gdzieś tu coś się jednak otworzyło?
- A co robisz, jak zamek nie chce się otworzyć? – odezwała się Lydia. – Wyjmujesz klucz i próbujesz jeszcze raz. Spróbuj, zanim zaczniemy poszukiwania.
- Racja – przytaknęła Katria. – Może spróbuj to wyciągnąć i włożyć jeszcze raz? Może po prostu trzeba oczyścić dokładniej, albo lepiej dopasować…
Urwała, bowiem sięgnąłem do zamka i ku swemu zdumieniu wyciągnąłem z niego nie kawałki eterium, ale cały tryb, wypełniony błękitnym tworzywem. Zerknąłem na niego zdumiony. Kawałki eterium zlały się w jedną całość!
Ale nie zdążyłem nawet tego skomentować, bowiem nagle rozległ się przytłumiony grzmot i ziemia zatrzęsła nam się pod nogami.
- Cofnijcie się, szybko! – zawołała Katria.
Wszyscy troje odskoczyliśmy o kilka kroków i przypadliśmy do ziemi, która drżała, jakby zaraz miał nam pod nogami wybuchnąć wulkan. Zewsząd podniosły się obłoki pyłu. Okoliczne drzewa zadrżały i zaczęły się z nich sypać liście i suche gałązki. Pasące się w pobliżu zające, umknęły w popłochu.
Nagle rozległ się głośny zgrzyt, który przyprawił nas o gęsią skórkę. Piedestał obrócił się dookoła własnej osi i … Spod ziemi wolno wysunęła się kamienna wieża.
 |
Wieża w Bthalft |
Miała średnicę pięciu, może sześciu kroków, wysoka na jakieś sześć wysokości człowieka. Z trzech stron miała grube, kamienne ściany. Czwarta, niby brama, zionęła ciemnym otworem.
Zerknąłem na Katrię. Klęczała na trawie z szeroko otwartymi oczami,
- Rety! – zdołała wyszeptać. – To… To prawda! To wszystko prawda!...
- Miałaś rację – odparłem. – Całkowitą! Wejście było doskonale ukryte.
- I dobrze zabezpieczone – dodała Lydia. – Tylko czterej właściciele czterech kluczy, jednocześnie mogli otworzyć to wejście. O ile to rzeczywiście wejście…
- A cóżby to miało być innego? – bąknąłem.
- Chodźcie! – odparła Katria, wstając. – Przyjrzyjmy się temu. Przecież po to tu jesteśmy.
Ostrożnie, z wyciągniętą bronią podeszliśmy do tajemniczej wieży. Była pusta. Pusta? O, nie! Wewnątrz znajdował się stosunkowo mały, ale istotny przedmiot. Wystawał z samego środka posadzki. Była to dźwignia.
- To winda – bąknąłem. – Winda do dwemerskich podziemi.
Gdyby nie fakt, że cała budowla nagle wyłoniła się spod ziemi, byłaby to zupełnie zwyczajna winda, jakich wiele już widzieliśmy i jakimi wielokrotnie podróżowaliśmy. Weszliśmy do środka. Upewniłem się, czy wszyscy weszli już na ruchomą platformę i przerzuciłem złocisty lewar na drugą stronę. Rozległ się cichy zgrzyt i winda ruszyła w dół.
- Niesamowite – szepnęła Lydia. – Po tylu wiekach to wszystko chodzi tak lekko, jakby wykonano to wczoraj.
- Dwemerowie wciąż nas zadziwiają – uśmiechnęła się Katria. – Nikt nie wie, kiedy i jak zniknęli, ale to co po sobie pozostawili, budzi podziw po dziś dzień. Zwłaszcza, że ludzkość nie potrafi im dorównać nawet dziś. Nikt nie umiałby dzisiaj wykonać takiej windy.
A winda wciąż jechała w dół. Długo. Bardzo długo. O wiele dłużej niż najwyższa, znana nam winda w wieży Mzark. I zmieniła się temperatura powietrza. Najpierw zrobiło się chłodniej, jak to zwykle w podziemiach, ale potem poczuliśmy ciepło. Coś jeszcze, jakiś dziwny zapach.
Wreszcie platforma znieruchomiała. Katria niepewnym wzrokiem spojrzał na Lydię, potem na mnie.
- To zajęło dłużej niż zwykle – szepnęła. – Jak głęboko jesteśmy?
- Nie wiem – odrzekłem. – Ale na pewno o wiele głębiej, niż byłem kiedykolwiek w życiu. Nie wiem, czego się spodziewać…
Znajdowaliśmy się naprzeciw krótkiego korytarza, zamkniętego złocistą kratą. Powietrze wokół było ciepłe i wilgotne. Podeszliśmy wolno do kraty, zagradzającej przejście. Sięgnąłem po pęk wytrychów, ale zaraz poniechałem tego zamiaru, bowiem ze ściany wystawała dźwignia.
 |
Podziemia Bthalft |
Przygotowaliśmy broń, na wypadek, gdyby po drugiej stronie pojawiło się coś groźnego.
- Mam nadzieję, że nie zazgrzyta za głośno – mruknąłem, przesuwając dźwignię w dół.
Nie zazgrzytała. Wrota również otworzyły się bezszelestnie. Stało się coś znacznie gorszego. Otóż, jednocześnie z otwarciem bramy, w pobliżu rozległ się cichy, zduszony huk i jasnym, jaskrawym światłem zapłonął znicz, stojący na podwyższeniu za kratą.
Lydia prychnęła tylko z dezaprobatą, mrużąc oczy. Ja też zakląłem pod nosem. Czyli nic nie będzie z naszej starej, wypróbowanej taktyki, bezszelestnego skradania, z przygotowaną do użycia bronią. Znicz nie tylko wyraźnie zaanonsował naszą obecność. Przede wszystkim, oślepił nas i jednocześnie oświetlił. Sami będąc doskonale widoczni, niewiele widzieliśmy, czyli stało się dokładnie odwrotnie niż zamierzaliśmy. W dodatku droga przed nami okazała się równa i wybrukowana jasnym, żółtawym kamieniem, co w świetle znicza oślepiało nas jeszcze bardziej.
 |
Za złotą bramą. Widoczny znicz i wybrukowana ścieżka |
- Jak w Czarnej Przystani – szepnęła Lydia. – Tam były takie same ścieżki.
Krótki odcinek drogi kończył się równie krótkimi schodami, prowadzącymi w dół. Dalej ścieżka skręcała w lewo, po czym pojawiły się kolejne schody. Za każdym razem, gdy wchodziliśmy w strefę cienia, zapalał się kolejny znicz. Nie mam pojęcia, w jaki sposób dwemerskie mechanizmy wyczuwały naszą obecność, ale jakoś musiały to robić, bowiem światło zapalało się dokładnie tam, gdzie było potrzebne, aby oświetlić nam drogę.
Drogę, która doprowadziła nas do wielkiej jaskini. Na jej dnie falowała woda, spływająca kaskadami ze ścian. A my szliśmy dalej, przez cały system mostów, wybrukowanych ścieżek i schodów. I cały czas w świetle.
 |
Podziemia Bthalft |
- I pomyśleć, że nikt tu nie był od czterech tysięcy lat – szepnęła Katria.
Nie znałem historii Dwemerów i przyznam, że ta liczba trochę mnie zaskoczyła. Byłem skłonny przypuszczać, że czas od ich zniknięcia liczy się w setkach lat, a nie w tysiącach. Ale nie zamierzałem podważać opinii kogoś, kto historię przestudiował bardzo dokładnie.
- Dziwi mnie, że używają zniczy – mruknąłem. – Wszędzie, gdzie byliśmy do tej pory, używano dwemerskich lamp.
- Tak, to niespotykane – przytaknęła Katria. – Ale przypuszczam, że ta droga do kuźni to było jakieś szczególne wydarzenie, wymagające specjalnej oprawy. Może religijne…
Droga doprowadziła nas do wysokiej budowli, przypominającej kamienicę, ze złotą kratą, zamykającą bramę pośrodku. Tylko zamiast okien, na piętrze znajdowały się znane nam już zamki toniczne. Przygotowałem łuk i dwemerskie strzały.
 |
Wspomniana budowla. Na górze widoczne zamki toniczne |
Tym razem nie było pudła. Oba groty trafiły bezbłędnie i krata rozwarła się na oścież, ukazując schody, prowadzące w dół.
- Tutejsze powietrze – szepnęła Katria. – Jest inne. Zupełnie jakby…
Nie dokończyła, potrząsając głową. Ale miała rację. Powietrze było bardzo wilgotne, ciepłe i ciężkie. Trudno się oddychało. Czułem, jak po plecach leci mi strużka potu. A dalej było jeszcze gorzej. Po otworzeniu kolejnej bramy, powietrze wręcz zasnuło się parą. Znów schody w dół, które doprowadziły nas do obszernej komnaty, wypełnionej gorącym powietrzem. Na samym środku stał jakiś błyszczący mechanizm, nieznanego mi przeznaczenia. Dookoła biegły skomplikowane systemy rur, a jeszcze dalej…
- Teraz rozumiem to gorąco – mruknęła Lydia. – To wygląda jak Otchłań.
 |
Domniemana Kuźnia Eterium |
Za tajemniczym mechanizmem znajdowała się bowiem otwarta jaskinia. I nie ciemna, lecz oświetlona jeziorem lawy! Rozpalone jezioro płynnej skały! Nigdy nie widziałem niczego podobnego. Natomiast niemal natychmiast oblałem się potem.
- Czy to kuźnia? – niepewnie spytała Katria. – Wyjdźmy z tego obłoku pary i spójrzmy…
Zeszliśmy niżej. Po obu bokach znajdowały się kamienne tarasy, natomiast przed nami stał ów błyszczący, tajemniczy mechanizm, który prawdopodobnie był celem naszej wyprawy. Podeszliśmy całkiem blisko. Urządzenie miało pulpit, przypominający trochę misterny warsztat, pokryty tajemniczymi znakami i przyciskami, z dwemerskimi ideogramami.
- Czy to na pewno Kuźnia Eterium? – spytała Lydia.
- Nie wiem – przyznała Katria. – Wszystko na to wskazuje. Ale nie dowiemy się, jeśli jej nie wypróbujemy.
- Ale jak to uruchomić? – spytałem.
Na próbę dotknąłem kilku przycisków. Nic się nie działo. Zupełnie, jakby urządzenie było wyłączone. Żadnej dźwigni, ani uchwytu nie było.
- Może po prostu odcięto zasilanie? – mruknąłem, rozglądając się po bokach. – Dwemerowie powszechnie stosowali parę…
- Prawda – przytaknęła Katria. – Ich urządzenia zasilane były maszynami parowymi. Wykorzystywali w tym celu wewnętrzne ciepło ziemi. Takie jak tutaj – wskazała dłonią na jezioro lawy. – Ogrzewali tym rury z wodą, wytwarzając parę i wykorzystując jej ciśnienie.
Nie do końca rozumiałam zasadę działania parowych urządzeń, ale wiedziałem, że trzeba ją doprowadzać rurami. A na rurach często znajdowały się zawory, które trzeba było odkręcić. Przeszukaliśmy więc oba tarasy – i rzeczywiście, znaleźliśmy tam duże, czerwone pokrętła, wielkości obiadowych talerzy. Chwyciłem jedno z nich. Zrazu nie chciało się poruszyć, ale po kilku próbach przekręcenia w lewo o w prawo, zaśniedziały nieco mechanizm puścił. Pokrętło obróciło się. Rozległ się przytłumiony dźwięk, nie przypominający niczego znajomego. Ale na kuźni coś się poruszyło. Zupełnie, jakby ożyła.
 |
Za kuźnią znajdowało się jezioro lawy |
Niestety, przyciski nadal wydawały się martwe. Kuźnia syczała wprawdzie, tu i ówdzie wypuszczając obłoczki pary, ale nadal nie działała tak, jak mogliśmy tego oczekiwać. Chyba potrzebne było coś jeszcze. I to coś znalazła Lydia, udając się na przeciwległy taras. Tam znajdowało się bowiem drugie pokrętło.
- W prawo, czy w lewo? – dobiegł mnie jej głos.
Wzruszyłem ramionami.
- Nie mam pojęcia! – odkrzyknąłem. – Spróbuj w obie strony.
Mocowała się z nim przez dłuższą chwilę, ale w końcu zawór puścił. Przytłumiony szum rozległ się w prawej rurze, dochodzącej do kuźni – znak, że para dopłynęła. Teraz trzeba było jedynie poczekać, aż pary zbierze się wystarczająco dużo, aby uruchomić całe urządzenie. Jednocześnie powietrze jakby nieco się osuszyło, bowiem poczułem na twarzy świeży powiew, w którym oddychało się znacznie łatwiej. Zapewne para, skierowana do tłoków, przestała zasnuwać pomieszczenie.
I nagle ziemia się zatrzęsła. Lekko, nie tak, żeby strop zawalił nam się na głowy, ale jakby nagle została uruchomiona jakaś potężna maszyna.
- Cholera, co do…! – Katria z niepokojem zerknęła w górę.
Trudno się dziwić jej przerażeniu, skoro poprzednio podobne wstrząsy pozbawiły ją życia. Ale jednocześnie w komnacie pojawiło się coś jeszcze?
- Pająki! – zawołała.
Rzeczywiście, z ukrytych w ścianach schowków wylazły mechaniczne pająki. Było ich aż sześć i szybko oblazły nas ze wszystkich stron. Za blisko na łuk. Przewiesiłem go przez ramię i dobyłem miecza.
Pająk-strażnik to nie jest groźny przeciwnik, o ile potraktować go strzałą z daleka. Ale z bliska razi błyskawicami i potrafi człowieka sparaliżować, jak najprawdziwszy pająk. Pilnowałem jedynie, aby nie dostać błyskawicą w oczy, bowiem zasłonić się przed nią nie dało. Przyjmowałem je na tarczę, po której się częściowo rozchodziły, ale ramię i tak od nich drętwiało.
Udało mi się rozbić dwa. Lydia miała na rozkładzie trzy, Katria jednego. Tak, nawet Katrii się to udało, choć była przecież postacią eteryczną. Jednakże jej skoncentrowana wola zadziałała niemal jak materialne ciało, gdy końcem miecza udało jej się zaczepić o złocistą kopułkę, w której znajdował się napęd strażnika.
Odetchnęliśmy z ulgą, ale przedwcześnie, jak się zaraz okazało. Wprawdzie pająki rozbiliśmy, ale na ich miejsce pojawiły się znacznie silniejsze, szybsze i bardziej uniwersalne automaty.
- Sfery! – krzyknęła Katria. – Na wyższy poziom!
Nie było co dyskutować, tylko trzeba było posłuchać dobrej rady. Na tarasy wchodziło się po schodach, na których nie było żadnego podjazdu. Taras był więc dla sfer miejscem niedostępnym, ponieważ automat ten nie potrafił wchodzić po schodach. Tutaj już przydał się łuk.
- Uważajcie, one potrafią strzelać – zawołałem ostrzegawczo.
Przycelowałem w pierwszą z nich, która już wysunęła ramię, aby porazić Lydię bełtem. Grot mojej strzały trafił w miejsce, w którym korpus łączył się z osią. Wystarczyło – jedna mniej. Druga dostała strzałę od Lydii. Pozostały dwie, które rozbiliśmy również strzałami.
Ale to nie był koniec kłopotów. Oto rozległ się dźwięk, który brzmiał, jakby dyszało jakieś ogromne zwierzę. Komnata zasnuła się parą i w tej mgle dostrzegłem kroczącego ku nam jeszcze groźniejszego strażnika.
- Centurion! – krzyknęła Katria z paniką w głosie.
Istotnie, centurion był niezwykle groźnym przeciwnikiem. Ale na szczęście dobrze już przez nas poznanym. Przez myśl przeleciało mi uczucie wdzięczności do mistrza Nelotha, który swego czasu, na Solstheim, w dwemerskim mieście Nchardak, objaśnił mi zasadę działania tego automatu. Znajdował się tam warsztat, w którym je zapewne montowano, więc eksponatów mieliśmy aż za wiele. Dzięki temu, wiedziałem gdzie celować, aby powalić takiego kolosa. Jego przedni pancerz był bardzo gruby i odporny na przebicie. Ale nie w każdym miejscu i nie dla strzały z ebonowym grotem, wyrzuconej z doskonałego łuku, wykonanego z kości smoka. Mój łuk wyrzucał bowiem pociski z niesamowitą siłą i prędkością, przewyższając nawet siłą przebicia nawet kusze Obrońców Świtu. Wystarczyła jedna strzała. Jedna! Trafiłem bowiem dokładnie w miejsce, w którym znajdował się rdzeń energetyczny, sterujący całą maszyną. Strażnik tylko zachrobotał i przewrócił się na plecy, momentalnie nieruchomiejąc.
Katria spojrzała na mnie ze zdumieniem, podczas gdy Lydia roześmiała się i pokiwała głową.
- Ty… Ty powaliłeś centuriona – wybąkała. – Strzałą…
- Jedną – dodała Lydia. – Dwie to dla niego wstyd.
Katria potrząsnęła głową z niedowierzaniem.
- Jak to w ogóle możliwe? – spytała. – Przecież jedyną obroną przed centurionem jest ucieczka.
- Chyba, że się wie, gdzie celować – odrzekła Lydia. I ma się taki łuk – wskazała na moją broń. – A teraz zajmijmy się kuźnią, o ile to ona.
- Raczej tak – Katria przesunęła wzrok na tajemniczą maszynę pośrodku komnaty. – Cóż by to mogło być innego? Na pewno. Mnie… ciężko w to uwierzyć. Udało się nam! Na pewno się udało!
Podeszła do domniemanej kuźni i zaczęła studiować znaki na pulpicie. Kilka z nich dało się poznać, były to bowiem obrazkowe przedstawienia różnych przedmiotów. Tarcza, miecz, jakiś kostur, jakiś diadem, czy napierśnik – to były znajome kształty. Obok każdego z nich znajdowały się jednak inne znaki, których już nie rozumiałem.
- Pozostała nam ostatnia rzecz do zrobienia – szepnęła Katria, wzruszonym głosem. – Musimy udowodnić, że to działa. Że to prawdziwa Kuźnia Eterium.
- Jak? – spytałem. – Nie mam pojęcia, jak tego używać.
- Musimy coś wykuć – oznajmiła.
Pokręciłem głową.
- Ani nie wiemy jak, ani nie mamy z czego – odparłem.
Katria rozejrzała się wokół. Pomieszczenie wyglądało trochę jak mała fabryka i domniemana kuźnia nie była tu jedynym warsztatem. Stały tam jeszcze dwa, nieco mniejsze, za to zawalone różnymi materiałami.
- Na pewno coś tu znajdziemy – odrzekła, podchodząc do jednego z nich. – Powinno tu być wszystko, co potrzeba. To w końcu kuźnia, prawda?
- Sądzisz, że znajdziemy tu więcej eterium? – spytałem, idąc za nią.
- Nie wiem – odrzekła. – Naprawdę nie wiem. Ale w miejscu, w którym było powszechnie używane, powinno być go więcej, prawda?
Miała rację, ale tylko częściowo. Rzeczywiście, znaleźliśmy tam sporo różnych materiałów. Były sztabki złota, srebra, ebonu, rafinowanego malachitu i krasnoludzkiego metalu. Było kilka drogich kamieni, oszlifowanych w specjalny sposób, jakby miały być częścią jakiegoś układu. Eterium jednak nie było.
- Mamy tylko to – zademonstrowałem klucz, dzięki któremu się tu dostaliśmy. – To czyste eterium, ale jest go mało.
- Może wystarczy chociaż na coś niewielkiego – odparła Lydia, przyglądając się znakom na głównym pulpicie. – Popatrzcie, to wygląda jak lista składników.
Spojrzałem tam, gdzie wskazywała. Istotnie, przy każdym znajomym kształcie widniały inne znaki, niezrozumiałe, ale też niektóre się powtarzały. Przy jednych pozycjach było ich więcej, przy innych mniej.
- One pewnie informują, co i ile trzeba tu włożyć, żeby wykonać dany przedmiot – mruknęła Katria. – Popatrz, to wygląda jak sejf.
Istotnie, na warsztacie widać było masywną, podłużną pokrywę, z dwemerskim zamkiem, często używanym w sejfach. Dała się unieść bez trudu, jednak komora pod nią była pusta. Za to znacznie większa niż w sejfach. Z łatwością pomieściłaby całą zbroję.
- Włóżmy tu te materiały – wskazałem na warsztat. – Zobaczymy, co się stanie.
Tak też zrobiliśmy. Załadowaliśmy komorę sztabkami różnorodnych metali i drogimi kamieniami. Na koniec umieściłem w niej pieczęć z eterium. Zamknąłem pokrywę. Gdy tylko szczęknął zamek, trzy znaki rozbłysły bladym światłem. Były to obrazki wyobrażające kolejno: tarczę, koronę i kostur. Pozostałe znaki wciąż pozostawały ciemne.
- Wiesz, na co mi to wygląda? – Katria spojrzała na mnie z uśmiechem.
- To chyba pokazuje, na co mamy wystarczająco dużo składników – skinąłem głową. – Nie zrobimy hełmu, zbroi ani miecza, ale możemy zrobić jakąś koronę, tarczę i kostur.
- Albo kostur – poprawiła mnie Katria. – Możemy wykonać tylko jedną z tych rzeczy.
- To na co się decydujemy?
Katria uśmiechnęła się.
- Wy wybierzcie – poprosiła. – Mnie przecież żaden z tych przedmiotów się nie przyda. A dla was będzie użyteczny i będzie stanowił niezbity dowód odnalezienia kuźni eterium.
Uśmiechnąłem się lekko.
- Lydio, chcesz diadem z eterium? – spytałem, siląc się na powagę. – Czy może wolisz tarczę?
- Tarczę mam od samego Peryite – burknęła Lydia. – Na nic je nie zamienię. A diadem… Tylko jeśli zaklęty i użyteczny.
- Tego nie wiemy – odparłem. – Właściwości odkryjemy dopiero po wykonaniu. Głosuję na kostur, cokolwiek będzie robił. Tarcza z krasnoludzkiego metalu nie dla mnie, za ciężka. A diademów nie noszę.
Zamiast odpowiedzi, Lydia bezceremonialnie nacisnęła znaczek kostura. Znaczek rozjaśnił się jeszcze bardziej, podczas gdy pozostałe zgasły. Szczeknął zamek pokrywy. Zaszumiało, zadrżało i przez chwilę maszyna wydawała z siebie dźwięki, przypominające stłumione, rytmiczne uderzenia, po czym umilkła na chwilę, aby zaraz zacząć syczeć obłoczkiem pary. Coś się tam chyba obracało wewnątrz. Pohałasowała dobrą chwilę, zanim wszystko ucichło, zgasł znaczek kostura i jednocześnie szczęknął zamek pokrywy, jakby odemknął się rygiel.
Z wahaniem uniosłem pokrywę. Wewnątrz leżał i błyszczał kostur w krasnoludzkim stylu. Uniosłem go. Choć metalowy, był zadziwiająco lekki. Zapewne pusty w środku. Jego główka przypominała małą, błękitną latarnię, wykonaną z czystego eterium. Błyszczał jakimś tajemniczym zaklęciem, którego nie znałem. To jedynie zdołałam rozpoznać, że pochodziło ze Szkoły Przywołania.
- Piękny – szepnęła Katria.
Przez chwilę wszyscy troje podziwialiśmy w milczeniu dzieło Kuźni Eterium. W końcu Lydia przerwała milczenie.
- Wypróbujesz go?
Pokręciłem głową.
- Nie tutaj – odparłem. – Wyjdźmy na zewnątrz. Nie wiadomo, kogo on nam tu przywoła.
- Ale to już beze mnie – szepnęła Katria.
Zwróciliśmy wzrok w jej kierunku. Była wyraźnie wzruszona.
- To wszystko, o co mogłabym prosić – wykrztusiła z trudem. – I oto… Stało się. Nikt nie zaprzeczy temu, co zostało tu zrobione.
- Co teraz? – spytała Lydia.
- Ze mną? – uśmiechnęła się Katria. – Zrobiłam, co miałam do zrobienia. Ale wy… Zanieście to światu. Powiedzcie, co udało nam się odkryć. Wspólnie. Nie chowajcie tego dla siebie.
- Na pewno tak zrobimy – zapewniłem ją. – Kostur zaniosę do Akademii. Niech najtęższe głowy zajmą się jego zbadaniem i opisaniem. I zapewniam Cię, że twoje imię znajdzie się w tych dokumentach.
- Nareszcie – westchnęła z ulgą. – Mogę teraz odpocząć. Żegnajcie, przyjaciele. Niech szczęście zawsze wam sprzyja, dokądkolwiek się udacie.
I zanim zdążyliśmy odpowiedzieć, złożyła nam prawdziwie dworski ukłon i… Rozwiała się, jakby nigdy jej tu nie było.
* * *
Podróż do Białej Grani zajęła nam dwa dni. Szliśmy początkowo trochę markotni, bowiem rozstanie z Katrią, choć spodziewane, w zrozumiały sposób dolało odrobinę dziegciu do całej tej beczki miodu. Pocieszaliśmy się tylko, że jest już wolna, spełniona i szczęśliwa.
W drodze wypróbowaliśmy magiczną laskę. Kostur losowo przywoływał we wskazane miejsce albo dwemerskiego pająka-strażnika, albo sferę. Na jakiś czas, potem automat znikał. Początkowo nas to bawiło. Lydia kilkakrotnie rzuciła nim zaklęcie i nie mogliśmy się powstrzymać od śmiechu, gdy złocisty automat maszerował z chrobotem obok nas, po kamienistym trakcie. Potem jedna ze sfer utknęła w jakiejś większej dziurze i nie mogła z niej wyjechać. Zanim jej się to udało, znikła. Zabawa była przednia, ale sam kostur oceniłem jako raczej mało przydatny. Bez żalu podjąłem postanowienie, że przy najbliższej okazji przekażę go Arnielowi Gane. Był specjalistą od kultury Dwemerów i z pewnością będzie umiał wykorzystać go do czegoś bardziej pożytecznego niż zabawa.
W drodze obiecaliśmy sobie co najmniej tydzień odpoczynku. W planach mieliśmy leniuchowanie i absolutnie nic poza nim. Postanowiliśmy spać do południa, posilać się zdrowo i smacznie oraz nadrobić wszelkie zaległości towarzyskie, o ile będą się ograniczały do terenu Białej Grani. Już dawno obiecaliśmy wziąć udział w uczcie u Towarzyszy z Jorrvaskr, opowiedzieć Farengarowi o wampirach i podzielić się opowieściami z naszymi sąsiadami.
Jednak gdy tylko stanęliśmy u drzwi naszego domku, ze zdumieniem ujrzeliśmy kartkę papieru, złożoną we czworo i wciśniętą w ciasną szparę między drzwiami i futryną. Wyciągnąłem ją i z ciekawością rozwinąłem. Wiadomość była bardzo lakoniczna.
Czekam w karczmie Pod Chorągwianą Klaczą
Kartka była podpisana, ale pech chciał, że fragment z podpisem dotykał futryny i pojawiająca się tu czasami rosa rozmoczyła go do tego stopnia, że stał się zupełnie nieczytelny.
Spojrzeliśmy zdziwieni po sobie.
- Kto to może być? – mruknąłem. – Pismo drobne, kształtne, jakby kobiece…
- Może Serana? – podsunęła Lydia.
- Czekałaby w oberży? – pokręciłem głową. – Ona raczej unika ludzi. Nie, to musi być ktoś inny.
- Sprawdźmy – odparła Lydia. – Tylko zostawmy tu nasze manele.
Zostawiliśmy w domku ekwipunek, a także trochę się obmyliśmy i oporządziliśmy. Po niedługim czasie udaliśmy się do pobliskiej karczmy. Tam kolejna niespodzianka.
- Jesteście! – Hulda, właścicielka gospody przywitała nas półgłosem, jakby czegoś się bała. – Nareszcie. On rządzi się tu jak u siebie.
- Kto?
- Nie wiem, nie raczył się przedstawić – szepnęła Hulda. – Zajął całe piętro dla siebie i swojego kamerdynera. Jakiś arystokrata. Codziennie posyła nas do waszego domu, żeby sprawdzić, czy już wróciliście.
Zdziwieni, ale i zaciekawieni udaliśmy się na piętro. Zapukałem do drzwi, a te natychmiast się otworzyły.
- No, nareszcie – przywitał nas znajomy głos. – Moja cierpliwość już się powoli wyczerpywała. Kuchnię mają tu jak w chłopskiej izbie, wina podłe, a o herbacie nawet nie słyszeli.
Weszliśmy do pokoju i zamknęliśmy drzwi za sobą.
- Nie spodziewaliśmy się ciebie – odezwałem się zaskoczony. – Witaj w Białej Grani.
Mistrz Neloth uśmiechnął się i podkręcił wąsa. Gestem wskazał nam krzesła.
- Dobrze was znów widzieć.
- A co cię do nas sprowadza? – spytała Lydia. – Pewnie coś ważnego, skoro zdecydowałeś się na trudy takiej długiej podróży?
- Jak to co? – przybrał znów swój irytujący ton głosu. – Obiecaliście mi przecież wycieczkę do Czarnej Przystani. Mam nadzieję, że nie zapomnieliście o tym i że macie dość czasu. Wspominaliście, że wejście jest gdzieś pod Markartem…
- Jest kilka wejść – odparłem. – Nie trzeba iść aż tak daleko. Najbliższe jest w połowie drogi z Białej Grani do Wichrowego Tronu. To mniej niż pół dnia drogi.
- Dopiero je odkryliśmy – dodała Lydia.
- Świetnie! – aż zaklaskał w dłonie. – To kiedy możemy wyruszyć? Może jutro?
Zrezygnowani spojrzeliśmy po sobie. I tyle wyszło z naszego leniuchowania! Widać, nie było nam pisane.
- Jutro skoro świt przy bramie – odezwałem się, wstając. – I weź tylko to, co niezbędne na taką wyprawę. Trzeba będzie trochę pochodzić po górach, więc się nie obciążaj.
Idąc do Wietrznego Domku najpierw kroczyliśmy nieco zawiedzeni, z nosami na kwintę. Ale szybko opanowała nas wesołość. Zaczęliśmy chichotać, coraz mocniej. Potem już zataczaliśmy się ze śmiechu. Tak, przygoda przyczepiła się do nas i za nic nie chciała nas puścić wolno.
Szykowała się ciekawa wyprawa.
KONIEC
I tak kończy się opowieść o przygodach Wulfhere'a Cyrodiilijczyka. Ale czeka Was jeszcze epilog, więc proszę zostańcie tutaj jeszcze na jeden, krótki wpis.