wtorek, 20 maja 2025

Rozdział XLI – Ostatni fragment

     Wyszliśmy z podziemi na świeże powietrze. Zmierzchało już, a i my byliśmy porządnie zmęczeni. Trzeba było poszukać jakiegoś miejsca na nocleg. Najbliższym miastem był Wichrowy Tron. Najbliższym, co nie znaczy bliskim. Wiadomo było, że przed północą nie damy rady do niego dojść. Z westchnieniem ruszyłem przed siebie, początkowo brnąc w niezbyt głębokim śniegu, zanim doszedłem do znacznie wygodniejszej, wydeptanej ścieżki. Tu jednak zatrzymałem się i obejrzałem się za siebie.

     - Może jednak przenocujemy tutaj? – rzuciłem nieśmiało. – Tu jest ciepło, są nawet łóżka.

     - W zbójeckiej melinie? – Lydia niepewnie potrząsnęła głową. – A jeśli przyjdą następni?

     - Prawda – westchnąłem. – Trzeba by trzymać wartę.

     Myśl, że każde z nas będzie musiało spędzić pół nocy na walce z sennością, otrzeźwiła mnie nieco. I już bez słowa ruszyłem ścieżką w stronę sąsiedniej góry, w pobliżu której przebiegał szlak. Szliśmy w milczeniu, by na czas usłyszeć ewentualne niebezpieczeństwo, ale aż do samego miasta nie spotkała nas żadna przygoda. 

Wichrowy Tron. Wnętrze posiadłości Hjerim

     W naszej posiadłości spędziliśmy kilka dni. Głównie na dyskusjach i studiowaniu mapy. No i uważnym przeglądaniu notatek Katrii, oczywiście. Próbowaliśmy znaleźć jakąś wskazówkę, dotyczącą miejsca, w którym znajduje się czwarta część naszego klucza. Nic nam nie pasowało. Jedyne, do czego doszliśmy, to fakt, że Raldbthar wcale nie był tym miejscem, o którym myśleliśmy uprzednio.

     - Czyli niesłusznie wtedy zmywałem – obruszyłem się, co wywołało atak serdecznego śmiechu Lydii. – Wcale nie byłaś bliżej. To naprawdę musi leżeć gdzieś na północy.

     Wróciliśmy do dokumentów i przez dłuższą chwilę nic nie przychodziło nam do głowy. Dopiero po pewnym czasie doznałem olśnienia.

     - Pominęliśmy jeden punkt – postukałem palcem w mapę. – Nie odwiedziliśmy tego miejsca, oznaczonego jako numer dwa.

     - Przecież tam właśnie spotkaliśmy Sorine – Lydia spojrzała na mapę. – Niczego tam nie było, poza kupą kamieni.

     - Nie, to nie było tam – pokręciłem głową. To miejsce musi leżeć znacznie dalej na północ. Ta mapa jest niedokładna. Popatrz w notatki Katrii. Czekaj, jak to tam szło – zacząłem kartkować dziennik. – O, tutaj.

     Opisane jako „Bthar-Zel” („sprzymierzone miasto”?). Nie jest to jednak Bthardamz. Wygląda na mniejszy ośrodek na północ lub północny zachód stąd. Na rzece.

     - Północ, lub północny zachód stąd – powtórzyłem. – Czyli bez wiedzy, co oznacza „stąd”, nie znajdziemy tego miejsca. Dziennik znaleźliśmy w Akrnghtamz, dlatego przyjęliśmy, że chodzi o miejsce na północ od Akrnghtamz. Ale to błąd. Cały czas mi to nie pasowało.

     - Więc co oznacza to „stąd” – Lydia podniosła na mnie oczy. – Z jakiego punktu twoim zdaniem trzeba wyruszyć?

     - Dziennik wspomina o Bthardamz, więc…

     - Więc chodzi o miejsce na północ od Bthardamz?

     - Prawdopodobnie – przytaknąłem. – To gdzieś na Pograniczu, tak pokazuje mapka. I tylko tyle się zgadza z miejscem spotkania z Srorine. No, jeszcze to, że to musi być gdzieś „na rzece”, bo tak wspomina dziennik. Chociaż czy tamto było „na rzece”, to miałbym wątpliwości. Moim zdaniem to było nad jeziorem.

     - Ma to sens – mruknęła. – Na Pograniczu nie brak strumieni i mniejszych rzek. Ale mapa pokazuje tylko te większe. Będzie trzeba poszukać. Zaczynając od Bthardamz.

     Bthardamz była to wielka, dwemerska budowla. Prawdziwe podziemne miasto. Byliśmy tam kiedyś, dość dawno temu, wykonując zadanie dla Periyte – daedrycznego księcia. Bardzo niechętnie wracam do tamtych wspomnień. Jego kapłan najpierw odurzył mnie jakimiś oparami, a potem jakiś głos nakazał mi zlikwidowanie sekty „Dotkniętych”. Byli to niebezpieczni ludzie, zarażeni jakimś morem, choć sami byli nań uodpornieni. Ja też nie od razu podjąłem się tego zadania w taki sposób, w jaki życzyłby sobie tego daedryczny książę. Próbowałem najpierw porozumieć się z nimi i dowiedzieć się, jak ich wyleczyć, co nasuwało się niejako samo z siebie. Niestety, okazało się, że oni wcale nie chcą zostać wyleczeni, a zamiast porozumienia, wybrali walkę. Walkę, którą przegrali. I tak, poniekąd wbrew własnej woli, wykonaliśmy zadanie, jakie nałożyła na nas daedra. Muszę tu jednak przyznać, że Periyte zachował się honorowo i nagrodził nas Łamaczem Czarów – daedryczną tarczą, odbijającą zarówno ciosy miecza, jak i magię zniszczenia. Ja sam wolałem lekką tarczę elfią, więc nie miałem zamiaru jej używać. Zatem wzięła ja pod opiekę Lydia i od dawna jej z powodzeniem używała. Tak staliśmy się posiadaczami trzeciego daedrycznego artefaktu, po Przedświcie, darze Meridii i Gwieździe Azury.

     W tej chwili jednak najważniejsze dla nas było to, że znaliśmy położenie tej budowli. Niestety, czekała nas daleka droga. Którą w dodatku jeszcze bardziej sobie wydłużyliśmy! Tym razem jednak nie było to skutkiem jakiegoś niespodziewanego zbiegu okoliczności, a zwykłego lenistwa, które nas nagle ogarnęło. Chyba zaczęło nam już dawać się we znaki wyczerpanie ciągłymi przygodami. Dość, że podzieliliśmy sobie drogę na znacznie krótsze odcinki niż zazwyczaj, większość czasu odpoczywając w przydrożnych gospodach. Wstawaliśmy późno, wyruszaliśmy w drogę nie, jak mieliśmy w zwyczaju, przed świtem ale ledwo przed południem, wyspani, wypoczęci i po obfitym śniadaniu.

     Pierwsza w kolejności była gospoda „Przy Nocnej Bramie”. Tkwiła ona samotnie na szlaku z Fortu Kastav do Fortu Dunstad, w zasadzie wcale nie po drodze. Ale miała jedną zaletę – stała najbliżej. Odbiliśmy więc nieco na północ, by wypocząć w wygodnym łóżku, napełniwszy najpierw żołądki gorącą potrawką. Stamtąd wolno pomaszerowaliśmy do Fortu Dunstad, tego samego, który swego czasu zdobywałem wraz z garstką żołnierzy, w czasie wojny domowej. Fort ten podzielony był na dwie części, cywilną i wojskową. Była tam gospoda, z której mogli korzystać podróżni, a czasami, gdy brakowało w niej miejsca, zawsze mogliśmy liczyć na pomoc stacjonujących w drugiej części Legionistów. Wciąż wśród nich było wielu, którzy pamiętali nas z dawnych czasów.

     Z Fortu Dunstad udaliśmy się na północ, do Gwiazdy Zarannej i tamtejszej oberży. Z kolei stamtąd, wyjątkowo wcześnie, jako że czekał nas dłuższy odcinek drogi, do Morthalu, gdzie znów spędziliśmy noc w gospodzie. I tu dopiero nastąpiło niespodziewane wydarzenie.

     Rankiem, dowiedziawszy się o naszej obecności w mieście, odwiedził nas cieśla Thonnir, ten sam, któremu ongi pomogliśmy pomścić śmierć żony, przemienionej przez wampiry. Ku naszemu zdumieniu, wręczył nam klucze do nowego domu. Okazało się, że zgodnie z naszym zamówieniem, o którym oboje zdążyliśmy już zapomnieć, wybudował nam solidną chatę, w pobliżu świątyni Ustengrav i do tej pory nie miał okazji nam jej przekazać.

     - Nie ma tylko mebli – oświadczył. – Znaczy, porządnych mebli. Bo jakiś tam prowizoryczny stół jest. I kilka zydli, żeby budowniczy mogli coś po ludzku zjeść. Łóżka nie ma, ale jest wygodne legowisko.

     Ucieszyła nas ta wiadomość. Ponieważ poprzednio dostał od nas sporo pieniędzy, o czym również nie pamiętaliśmy, nie musieliśmy mu niczego dopłacać. Jak stwierdził, nie przekroczył planowanego budżetu. Nic więc dziwnego, że zamiast do Smoczymostu, jak poprzednio zamierzaliśmy, udaliśmy się najpierw do naszego nowego domu, na północnym skraju mokradeł Hjaalmarch. Chatka stała nad jeziorem, jednak nie przy samej wodzie, a ma wysokim, skalistym nadbrzeżu, w bezpiecznej odległości. Była, wbrew oczekiwaniom, dość duża, choć jednoizbowa. Wykonana dokładnie i solidnie, w ładnym, czysto norskim stylu, przypominającym budynki Białej Grani. Jak wspomniał Thonnir, za nią znajdował się równy plac, który można było wykorzystać pod rozbudowę naszej rezydencji, czyniąc z niej przedsionek większego budynku. Pomysł spodobał nam się na tyle, że postanowiliśmy go zrealizować w niedalekiej przyszłości.

Chata w norskim stylu

     Mimo naszych obaw, w chacie zastaliśmy względny porządek. Wspomniane legowisko składało się ze sporego siennika, leżącego na podłodze i przykrytego miękkimi skórami. Stół, choć nieco toporny, krzywo zbity z desek, oheblowanych tylko z jednej strony, spełniał swoją rolę. Stało na nim nawet kilka naczyń – blaszanych talerzy i kubków. Tak więc noc spędziliśmy, wprawdzie bez wygód, ale w całkiem przyzwoitych warunkach. Jedyną niezbyt szczęśliwą okolicznością był fakt, że droga do Smoczymostu niespodziewanie nam się wydłużyła. Dlatego zdecydowaliśmy pójść na przełaj, przez mokradła Hjaalmarch – do Samotni, do której było bliżej. Wyruszyliśmy późnym rankiem i dość szybko, bo już wczesnym popołudniem, głodni jak wilki i nieco zmęczeni, stanęliśmy nad brzegiem rzeki Karth. Musiałem mocno wytężyć płuca, wołając o przewóz, bo rzeka przy ujściu rozlewała swoje wody naprawdę szeroko. Na szczęście głos niesie po wodzie i a nasze oświetlone słońcem sylwetki dostrzeżono z drugiego brzegu, gdzie znajdował się port. Wkrótce do prawego brzegu dobiła nieduża łódź, która przewiozła nas do portu, a jej właściciel zdarł z nas złodziejską sumę, o którą się jednak nie targowaliśmy, bo zwyczajnie mieliśmy na to sił.

     Obiad zjedliśmy w gospodzie „Pod Mrugającym Ślizgaczem”, a potem, choć bardzo nam się nie chciało, zmusiliśmy się do kąpieli w lodowatej rzece, aby zmyć z siebie kurz, pot i błoto. W posiadłości Dumna Wieżyca czym prędzej otworzyliśmy sobie butelkę wina na rozgrzewkę i leniuchowaliśmy już do końca dnia.

     Rankiem, w gospodzie, przy jajecznicy i parujących kubkach z naszymi ulubionymi naparami, ustaliliśmy sobie marszrutę. Bthardamz znajdowało się dość daleko na zachód. Doszlibyśmy w ciągu jednego dnia, gdybyśmy dobrze wyciągali nogi, ale z pewnością szybka wędrówka po górzystym Pograniczu, wycisnęłaby z nas ostatnie siły. Poza tym, tam nie bardzo było gdzie przenocować. Dookoła pełno Renegatów, a w samej budowli na pewno zagnieździła się już jakaś szajka, albo rozbójników, albo jakichś niedobitków sekty Dotkniętych. Dlatego też ustaliśmy, że dziś pójdziemy jedynie do Smoczymostu, tam przenocujemy i stamtąd wczesnym rankiem wyruszymy na naszą wyprawę.

     Tak też uczyniliśmy, tym razem już bez leniuchowania, przed świtem opuszczając Smoczymost i kierując się na zachód, na Pogranicze. Staraliśmy się nie tracić czasu, więc już około południa dostrzegliśmy sterczące budowle Bthardamz.

     - Pamiętasz ścieżkę w pobliżu? – spytała Lydia.

     Skinąłem głową. Tej ścieżki nie zaznaczono na mapie, ale pamiętałem, że przy wschodniej ścianie budowli biegła ścieżka, niczym wąż pnąca się ku pobliskim pagórkom. Znaleźliśmy ją bez trudu i skręciliśmy na północ, omijając krasnoludzki, podziemny pałac.

     Droga wiła się między wzgórzami. W pewnym momencie doszła do niewielkiej rzeczki, płynącej bystrym, górskim nurtem na południe. Przed nami pojawiły się góry, oddzielające Pogranicze od wybrzeża Morza Duchów. Choć znajdowaliśmy się w północnej części Skyrim, nie było tu jeszcze śniegu, bowiem całe Pogranicze, wraz ze swoimi pagórkami i wzgórzami, było nachylone ku południu i dość intensywnie nasłonecznione, niby wielka winnica, jakie widywałem w ojczystych stronach.

     - Rzeka – mruknęła Lydia. – Ciekawe tylko, czy to ta.

     - Coś mi mówi, że ta – odrzekłem. – Ścieżka biegnie wzdłuż niej. Dokądś chyba prowadzi.

     - Jak znam Skyrim, do jaskini niedźwiedzi, albo obozu Renegatów – westchnęła. – Ale nie dowiemy się, jeśli nie sprawdzimy.

     - Nie wygląda na uczęszczaną – pokręciłem głową. – Nie ma na niej żadnych śladów, a w wielu miejscach jest porośnięta mchem. Nikt od dawna po niej nie chodził, co najwyżej zwierzęta.

     Na wszelki wypadek zacząłem jednak rzucać co jakiś czas zaklęcie Wykrycie Życia. Nic jednak nie pokazało, poza kilkoma lisami, zającami i kozicami.

     W pewnym momencie Lydia zatrzymała się i podniosła dłoń do oczu.

     - Chyba idziemy dobrze! – oznajmiła. – Tam coś jest.

     Podążyłem wzrokiem w kierunku, w którym patrzyła, ale niczego nie dostrzegłem.

     - Gdzie?

     Aby to zobaczyć, musiałem stanąć tuż obok niej, aby krzewy nie zasłaniały mi widoku. I wtedy dostrzegłem coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak okrągły głaz, jakich wiele leżało dookoła. Ale w blasku słońca ujrzałem też wyraźny, metaliczny błysk. To nie był głaz. To była kopuła dwemerskiej budowli!

     Dwemerowie powszechnie używali swojego tajemniczego metalu, zarówno do najróżniejszych konstrukcji, jak i ozdób. Metal ten z wyglądu przypominał mosiądz, ale to jedynie o nim wiedzieliśmy, że mosiądzem na pewno nie był. Jako budulec, był od niego znacznie mocniejszy i twardszy, niemal jak dobra stal. Jako metal ozdobny – nieaktywny chemicznie, zupełnie jak złoto. Gdyby kopuły pokryto warstwą mosiądzu, już po kilku latach pokryłyby się śniedzią, a po wiekach ich ozdobna powłoka zapewne w ogóle przestałaby istnieć. Tymczasem krasnoludzki metal był tak trwały, że powłoka, choć już nadgryziona zębem czasu, nie straciła nawet swojego połysku. Ot, jedynie tam, gdzie pod wpływem wody, która dostała się pod nią, a także mchów i porostów, złuszczyła się i odpadła. Na samej powłoce mech nigdy nie rósł, z nieznajomej mi przyczyny.

     Przyspieszyliśmy, jakbyśmy nagle dostali sił, choć wciąż było pod górę. I wkrótce doszliśmy do niewielkiego, w porównaniu do innych, znanych nam już dzieł Dwemerów, obiektu. Był to w zasadzie misternie i solidnie zbudowany most nad niedużym wodospadem, huczącym poniżej i rozsiewającym wokół drobne kropelki wody. Weszliśmy na kamienne przęsło. Most był w całkiem dobrym stanie. Wiadomo, że dwemerskie budowle słynęły z trwałości i solidności, ale tu wyraźnie było widać, że dawno temu, ale już po epoce Dwemerów, ktoś nie ustawał w wysiłku, aby utrzymać go w dobrym stanie.. Nie dziwiło mnie to – most to przecież część szlaku, i jeśli już stoi, dobry gospodarz będzie o niego dbał. Dziś wprawdzie niektóre kamienie były wyszczerbione, ostre niegdyś kanty zaokrągliły się, a niektórych w ogóle brakowało, ale czego tu oczekiwać po czymś, co miało – jeśli wierzyć uczonym – kilkaset, albo nawet kilka tysięcy lat?  To w takim surowym klimacie, jaki panował w Skyrim.

Bthar-Zel (dwem.: Sprzymierzone Miasto)

     - Jestem niemal pewien, że to właściwe miejsce – powiedziałem dość głośno, żeby przekrzyczeć huczący pod naszymi nogami wodospad. – Tylko gdzie niby miałoby znajdować się to eterium?

     - Poszukajmy – Lydia potrząsnęła głową. – Choć nie wiem, czy cokolwiek tu jeszcze znajdziemy. Rzeczywiście, nie bardzo jest nawet gdzie szukać.

     Most, choć piękny i w dobrym stanie, był też całkiem zwyczajny. Z obu stron miał masywne, kamienne pylony, zwieńczone złoconymi kopułami, a między nimi rozciągało się krótkie, proste, kamienne przęsło. Masywne ściany nie zawierały żadnego schowka, a i same pylony zdawały się nie pełnić żadnej funkcji, poza ozdobą. Opukaliśmy dokładnie ściany, Lydia wspięła się nawet na pylony, aby zajrzeć w okolice zwieńczeń, ale niczego nie znaleźliśmy.

     - Co teraz? – Lydia spojrzała na mnie pytająco. – Niedługo zacznie się ściemniać.

     - Nie wiem – wzruszyłem ramionami. – Na moście niczego nie ma. Nie można wykluczyć, że coś tu było, ale już nie ma.

     - Myślisz, że ten, kto naprawiał most, mógł to znaleźć pierwszy?

     Pokiwałem głową. Mogło tak być, a nawet wydało mi się to bardzo prawdopodobne. Wędrowiec, przechodzący przez most, raczej nie zwróciłby uwagi na żaden ukryty schowek, ale budowniczy, któremu powierzono konserwację obiektu, na pewno zbadał go przedtem bardzo dokładnie.

     - Zakładasz, że most przebudowano – odezwała się Lydia w zamyśleniu.

     - To przecież widać – odrzekłem. – I nie tyle przebudowano, co naprawiono. Popatrz tutaj – wskazałem przerwę między kamieniami. – Tu użyto zaprawy murarskiej, między nie do końca dopasowanymi kamieniami. Te kamienie też są inne niż pozostałe, pochodzą stąd. Dwemerowie, jak zdążyłem zauważyć, łączyli kamienie bez zaprawy, albo z tak jej cienką warstwą, że nie sposób jej zauważyć.

     - Dokładniej obrabiali kamienie – dodała Lydia ze zrozumieniem. – No tak, ktoś to naprawiał, kiedyś, dawno temu. Ale czy my mamy absolutną pewność, że Katrii chodzi o most?

     Zaskoczyła mnie, przyznaję.

     - No – odrzekłem powoli – a o co innego może chodzić? Tu nic więcej nie ma. Katria zresztą sama nie wiedziała, o jaki obiekt chodzi. Znała tylko jego dwemerską nazwę i w przybliżeniu jego położenie.

     - A dokąd ten most prowadzi?

     Fakt, tu zadała mi ćwieka. Początkowo sądziłem, że most to po prostu część szlaku, ale szybko się zorientowaliśmy, że za nim nie ma żadnej drogi. Może istniała w czasach Dwemerów, ale teraz był tam jedynie niewielki, nieregularny placyk, otoczony skałami, z usypaną na środku kupką głazów.

     - To nie kupka głazów – roześmiała się Lydia. – To kamienny słup. I na pewno nie stoi tu przypadkiem!

     Miała rację! To naprawdę był masywny, kamienny słup, ale aby się o tym przekonać, trzeba było zedrzeć z niego warstwę mchu i kępę trawy, która wyrosła na samym szczycie.

     - Rzeczywiście – zdumiony przejechałem dłonią po zimnej powierzchni kamienia. – Jest obrobiony i to bardzo starannie…

     Urwałem nagle, bowiem zdarłszy warstwę darni, pokrywającą szczyt, ujrzałem coś błękitnego. Teraz moje ruchy stały się niecierpliwe. Zdzierałem tę zamszoną darń, jakby zależało od tego moje życie. Wreszcie odkryłem podłoże.

     - Jest – szepnąłem i poczułem nagłą falę radości. – Jest i to nie ruszony!

     Zapomniany na wieki kawałek eterium leżał sobie w zagłębieniu kamiennego słupka. Wgłębienie owo najpierw zapewne zarosło mchem, potem wiatr nawiał tam piachu i w końcu wyrosła w nim trawa. I tak przeleżał sobie pod warstwą darni kilkaset, albo i kilka tysięcy lat.

     Lydia przypadła do mnie i zerknęła na błękitny kawałek tajemniczego tworzywa. Próbowała go wyciągnąć, ale tak zarósł , że się nie dało. Trzeba było użyć końca mojego wysłużonego, ale wciąż jeszcze ostrego orkowego noża. Podważyłem błękitną płytkę końcem i po chwili udało mi się ją oderwać od podłoża.

     - Tym razem wygraliście – rozległ się znajomy głos.

     Katria pojawiła się nagle obok nas, z figlarnym uśmiechem.

     - Wygraliśmy? – spytała Lydia.

     - Byliście pierwsi – uśmiechnął się duszek. – Czyli spotykamy się na miejscu, w kuźni?

     Nie zdążyłem nawet otworzyć ust, gdy migocząca postać rozwiała się.

     - No i znów zostawiła nam zagadkę – mruknąłem niezadowolony. – Na miejscu, czyli gdzie?

     - Na tym chyba polega to zadanie – Lydia objęła mnie ramionami i przytuliła się do moich pleców. – Musimy znaleźć to miejsce. Katria przecież też nie wie, gdzie ono jest, tylko może się domyślać.

     - A ty wiesz?

     - Domyślam się – odrzekła. – Podobnie jak ty.

     - Bthalft – pokiwałem głową.

     Nic innego nam nie pasowało. Studiowaliśmy mapę dokładnie, a tamte strony znaliśmy dość dobrze i wiedzieliśmy, że oprócz Bhaftl, nie ma tam żadnej innej dwemerskiej budowli. Niby jasne, ale jednak nie do końca. Znaliśmy bowiem to miejsce. Bywaliśmy tam wielokrotnie. To były jedynie ruiny jakiejś naziemnej fortecy, bez żadnych podziemi. A przynajmniej, do tej pory nikt takowych nie znalazł. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że miejsce to bardzo często bywało zamieszkane i prawdopodobnie wielokrotnie zbadane, nasze szanse na znalezienie czegokolwiek nowego przedstawiały się dość mizernie.  

     - Ale teraz mamy eterium – powiedziała Lydia bez przekonania. – Może ono właśnie jest potrzebne do tego, żeby owo coś znaleźć?

     - Może – westchnąłem, rozglądając się. – A teraz proponuję rozbić tutaj obóz, bo chyba nic lepszego w okolicy nie znajdziemy.

*          *          *

     Najkrótsza droga z naszego obozowiska prowadziła do Karthwasten. Najkrótsza. Wcale nie najłatwiejsza, a już na pewno nie najbezpieczniejsza. Dlatego z Bthar-Zel pomaszerowaliśmy prosto do Makartu. Zajęło nam to cały dzień, ale odpoczynek we własnym, wygodnym mieszkaniu wart był tego wysiłku.

     Naszym ostatecznym celem było Bthalft. Miejsce to leżało pomiędzy Ivarstead i Pękniną, zatem dość daleko, w przeciwnym rejonie Skyrim. Podzieliliśmy sobie te drogę znów na krótsze odcinki. Najpierw do Karthwasten, gdzie ugościł nas Ainethach. Wdzięczny Breton nie zapomniał bynajmniej, kto uratował jego kopalnie i nie tylko przenocował nas w swym domu, ale jeszcze suto nakarmił.

     Potem było trochę gorzej. Mieliśmy do wyboru albo odbić do Rorikstead, dość mocno zbaczając z drogi, albo iść prosto do Białej Grani, która znajdowała się jednak bardzo daleko. Wybraliśmy to drugie i dlatego wstaliśmy bardzo wcześnie, wyruszając w drogę długo przed świtem. Moglibyśmy sobie skrócić drogę, idąc na przełaj, jak to nieraz już robiliśmy, ale przy tak długim marszu lepiej było iść wygodnym traktem. A i tak do Wietrznego Domku dotarliśmy dopiero o północy.

     Odpoczywaliśmy cały następny dzień. Wyruszyliśmy dopiero następnego ranka, również przed świtem, aby późnym wieczorem zawitać do gospody w Ivarstead. Tam przywitał nas gromki aplauz. Ze wzruszeniem przywitaliśmy się z przyjaciółmi, których w tej wiosce nie brakowało. Zaprzyjaźnieni bowiem byliśmy, w większym lub mniejszym stopniu, z każdym mieszkańcem tej wioski. Wilhelm również ucieszył się na nasz widok i czym prędzej zaproponował nam kolację, polecając świeże steki z horkera. Zeszło nam do późna na biesiadzie w doborowym towarzystwie i wzajemnym prześciganiu się w opowieściach. Siedząc obok Temby i mając naprzeciwko Gwilina, poczułem się jak w domu.

     Ta biesiada sprawiła, że wstaliśmy dość późno. Po śniadaniu ruszyliśmy dziarskim krokiem w kierunku Pękniny, ab w pewnym momencie zejść z traktu ścieżką w prawo. Przed nami zamajaczyły ruiny Bthalft.

Bthalft

     Sam nie wiem, czy słusznie używam nazwy „ruiny”. Niby budowla nie była zniszczona, ale jednocześnie trudno było to określić, bowiem składała się jedynie z kilku obmurowanych placyków, na różnych wysokościach, połączonych schodami. Kilka ni to pomników, ni to studni, jakaś metalowa statua, zapewne niekompletna. Wyglądało to, jak podmurówka jakiejś drewnianej budowli, z której nic już nie zostało. Z drugiej strony, wiedziałem już, że Dwemerowie nie budowali swoich obiektów z drewna, więc wątpliwe, aby stało tutaj przed wiekami coś więcej. Nikt nie wiedział czym właściwie było to miejsce, co nie przeszkadzało różnej maści rozbójnikom zasiedlać je od czasu do czasu, bowiem znakomicie nadawało się na obozowisko.

     Z powodu owych band, podeszliśmy na miejsce bardzo ostrożnie. Kilkakrotnie rzuciłem zaklęcie Wykrycie Życia, a także krzyk Szept Aury. Ale nic się nie pokazało. Miejsce było zupełnie opuszczone.

     - Strażnicy niedawno zrobili tu porządek – stwierdziła Lydia, wskazując ciemną plamę na kamiennym podłożu.

     Miała rację. To była krew, którą niedawno tu przelano. Zapewne przysłano tu garnizon z Pękniny, albo jakiś najemnik podjął się tego zadania. Ktokolwiek tego dokonał, był w swym działaniu skuteczny. Nie spotkaliśmy tu nikogo.

     Nikogo?

     Uśmiechnąłem się, gdy błękitne światełko pokazało mi się na jednym z tarasów. Tym razem to Katria była szybsza. Duszek uśmiechał się wesoło i machał do nas ręką. Poszliśmy w tamtym kierunku, do kamiennego cokołu, na którym stała jakaś metalowa statua, nie wiadomo co przedstawiająca. Wyglądało to jak kilka połączonych ze sobą obręczy, z wystającym ze środka grotem.

Bthalft. Widoczna statua i duszek Katrii

     Przywitanie było serdeczne, choć ze strony Katrii można było wyczuć sporą niecierpliwość. Niemal od razu przeszła do rzeczy.

     - Macie ze sobą wszystkie odłamki? – upewniła się.

     - Mamy – odrzekła Lydia, wyciągając je z plecaka. – Tylko nie wiemy, co z nimi dalej zrobić.

     - Bywaliśmy tu nie raz – dodałem. – I nigdy nie znaleźliśmy niczego, wartego uwagi.

     Katria spojrzał na nas z tajemniczym uśmiechem. A przynajmniej jej uśmiech wyglądał na tajemniczy. Trudno było to ocenić, ponieważ jej postać była przezroczysta, a pamiętajmy, że wszystko to działo się za dnia, kiedy widzieliśmy sią niezbyt wyraźnie.

     - Nie szukaliście dokładnie.

     Roześmiałem się.

     - I tu się mylisz – oświadczyłem. – Przeszukaliśmy to miejsce bardzo dokładnie. I to wielokrotnie. Tu niczego nie ma.

     Tajemniczy uśmiech nie znikał z jej twarzy.

     - A skąd wiedzieliście, czego szukać?

     Spojrzeliśmy po sobie ze zdziwieniem.

     - Nie wiedzieliśmy – odparłem. – Ale to chyba jasne, że żadnej kuźni tu nie ma – zatoczyłem ramieniem dookoła. – I nie ma tu żadnego wejścia do podziemi, żadnej bramy, ani niczego podobnego.

     - Kuźnia z pewnością jest ukryta – szepnęła Katria. – I wejście do niej również.

     - A ty wiesz, gdzie ono jest? – spytała Lydia.

     - Nie wiem – uśmiechnęła się. – Ale mam pewne podejrzenia. I myślę, że jest bardzo blisko.

     Rozejrzałem się wokół. Uważnie. Bardzo uważnie. Ale nadal nie dostrzegałem absolutnie niczego, co sugerowałoby, że gdzieś tam jest ukryte jakieś wejście.

     - Bliżej – odezwała się nasza eteryczna towarzyszka. – Nie patrz tak daleko. Masz to pod samym nosem.

     Zerknąłem na statuę. Lydia również. Chwyciłem za jedną z obręczy i spróbowałem nią poruszyć, ale była mocno osadzona w kamiennym cokole i nie dało się jej wprawić w ruch.

     - Nie wiem – skapitulowałem. – Nie mam pojęcia.

     - Popatrzcie tutaj – Katria wskazała na zamszone zagłębienie w cokole. – Nic wam to nie podpowiada?

     Zerknąłem na płytkie zagłębienie. Zwyczajne, okrągłe, płaskodenne, zarosłe mchem, częściowo zasypane piachem, wielkości małego talerza. Wyglądało, jakby kiedyś, przed wiekami, coś w nim stało, ale już dawno to coś usunięto.

     - To jest metalowe – Lydia przysunęła twarz do kamienia. – Obramowanie tego otworu jest z metalu!

     Wyciągnęła mi zza pasa orkowy nóż i ostrym końcem zeskrobała kawałek mchu. Potem zaczęła skrobać nieco mocniej, aż w końcu błysnęło przydymionym złotem. W kamienne zagłębienie najwyraźniej wmurowano metalową obręcz.

     - To jeszcze żaden dowód – mruknąłem. – To mogło służyć jako uchwyt do czegoś. Czegokolwiek. Lampy, ozdoby, jakiejś rzeźby…

     - I zapewne zupełnie przypadkiem ma dokładne taką średnicę, jak nasz klucz! – wpadła mi w słowo Katria. – Wybacz, ale nie wierzę w takie przypadki.

     Zdumiałem się. Mogła mieć rację. Wziąłem od Lydii jeden z odłamków i przyłożyłem do zagłębienia. Rzeczywiście, średnica ta sama! Pasowałby idealnie, gdyby owo zagłębienie oczyścić z ziemi, mchu i różnych innych śmieci.

     Nie musiała nas już popędzać. Oczyszczaliśmy to, jakby zależało od tego nasze życie. Na zmianę: palcami, nożem, znalezionym opodal patykiem, potem dmuchając niby w ognisko, ale w końcu oczyściliśmy krąg na tyle, że ujrzeliśmy go w całości.

     - Gwiazda? – Lydia pokręciła głową.

     - To tryb – sprostowałem. – Koło zębate. Puste w środku i do niczego nie podłączone…

     - Nieważne – zniecierpliwiła się Katria. – Ważne, że otwór w środku jest odpowiedniej wielkości. Mniej więcej…

     Chwyciłem jeden z odłamków i umieściłem go w otworze.

     - Nawet dokładnie taki sam – pokiwałem głową. – Tak, to nie może być przypadek.

     - Włóż wszystkie – odezwała się Katria. – Wszystkie cztery! I…

     - I?

     Uśmiechnęła się.

     - Nie wiem! Zobaczymy, co się stanie.

     Umieściłem w otworze wszystkie cztery kawałki. Musiałem je jeszcze dopasować, ale gdy to zrobiłem, metalowa statua nagle rozbłysła, jakby trafił w nią piorun. Odskoczyliśmy odruchowo. Rozległ się metaliczny zgrzyt. Obręcze nagle zaczęły się obracać wokół swej osi, niby elementy żyroskopu. Zmieniły położenie i…

     Znieruchomiały.

     I nic. Nic więcej się nie działo.

     Poczekaliśmy jeszcze chwilę. I jeszcze jedną i następną. Daremnie. Tajemniczy mechanizm, choć zareagował na obecność klucza, nie uczynił niczego więcej. Nie otworzyły się żadne tajemne drzwi, nie pojawił się żaden portal, a i statua zgasła i znieruchomiała.

     Rozczarowanie odbiło się w naszych oczach. Spojrzeliśmy bezradnie po sobie. W oczach Katrii pojawiły się łzy.


2 komentarze: